Nowy tryb pisania bloga – czyli nie-czwartkowy, niekoniecznie mi odpowiada. Prawdę mówiąc, mam dużo problemu z mobilizowaniem się do pisania w sobotę. Z oczywistych względów – są ciekawsze rzeczy do robienia. No, ale po kolei zacznijmy, coby historia mogła toczyć się dalej, po bożemu, chronologicznie.

Początek tego odcinka niekończącej się opowieści ulokować trzeba w sobotę minioną, czyli dokładnie tydzień temu. Wszyscy podniecali się koncertem Abigail Bailey i słusznie. Bo zapowiadało się całkiem dobrze. Jednakże my dodatkowo mieliśmy atrakcję w postaci urodzin Piotra.
Przyszłam trochę przed wszystkimi, bo obiecałam mu pomóc w przygotowaniu kanapeczek. No więc jak tylko się zjawiłam, wzięłam się do roboty. Serek, wędlinka, ogórek, papryka, chlebek, masełko, jajeczko… Co dał, to wykorzystałem. Do cna i do dna. Wyszło tego strasznie dużo, muszę przyznać i od razu mówiłam mu, że nie zjedzą tego. Ale chciał „na bogato”, to niech ma. Jeszcze po drodze mnie prosił, żebym mu kupiła jakieś tam chipsy czy coś, bo Maciej Biegacz, który robił mu generalnie zakupy, za mało zakupił. Bo Piotr był w ogóle chory tego dnia strasznie. Okazało się jednak, że niepotrzebnie kupowałam, bo i tak było za dużo chipsów. Wszyscy zajadali się kanapeczkami. I nie mówię tego dlatego, że zdecydowaną większość ja zrobiłam, tylko na podstawie tego, co Piotr opowiadał a propos pozostałości poimprezowych.
Kanapeczki zaś, jako pomysł, wzięły się jeszcze ze stypy. Czyli z tej imprezy, co mieliśmy zrobić Pasywowi na pożegnanie. Bo przecież on odszedł. Ale właśnie tego wieczoru wrócił. Do Piotra. W sensie, że formalnie zaczęli się spotykać. Ja wiem, historia zatacza koła… Ale żeby takie małe kółka i w kółko? ;) Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze łorewa.
Więc Pasyw był. Pierwsze nasze spotkanie po długiej przerwie i po niemiłych słowach, jakie z jego strony padły w moim kierunku. Udawaliśmy, że wszystko jest okej, ale wiadomo, że nie jest i nie będzie już. Co się stało, to się nie odstanie. Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. I te inne powiedzenia… Chociaż tradycyjnie poprosiłam go o pomoc przy ubieraniu się, to jednak nie było między nami takiej żywej dyskusji jak zwykle. Nie było śmiechu między nami. Jasne, jak opowiadałam dowcipy sytuacyjne i robiłam sobie jaja, to się śmiał ze wszystkimi. Ale to nie to. Nie to, żebym się spodziewała, że będzie inaczej – w zasadzie niczego się nie spodziewałam. A może właśnie tego. Nieważne.

No, ale ostatecznie zaczęły się urodziny. Zeszło się trochę gości, głośna muzyka, dużo alkoholu… Generalnie sympatycznie. Jeśli chodzi o mnie, to właśnie mniej więcej czegoś takiego się spodziewałam. No, może poza tym, że Pawełek publicznie lizał stopy Tomeczka. Ale to wiadomo, życie przynosi niespodzianki.
Maciej Biegacz mimo swojego podeszłego wieku też dawał radę. Choć jak wchodził, to musieliśmy zrobić miejsce na jego wózek inwalidzki.
Piotr chyba z prezentów zadowolony, albo przynajmniej dobrze udawał. Usypany z białego proszku napis „Gacek :)” robił furorę. Amy się przeraziła, gdy zobaczyła. Reszta obawiała się, że jak niektórzy się zjawią, to mogą z tego wszystkiego głową szybkę rozbić, byleby się do proszku dostać. Obyło się bez ofiar jednak.
Przetransportowaliśmy się potem do U. Sporo ludzi było, bo wiadomo, występ. No, ok – może ciut przesadziła, gdy się upewniała, że publiczność po angielsku ją rozumie… Ale to już inna sprawa.

To, że zaproszenie Abigail będzie udanym pomysłem, wiadome było jeszcze zanim pojawiła się w klubie. Wejście miała naprawdę zaskakujące. Nagle, niepostrzeżenie przebijając się przez tłum szalejących do muzyki dj Moondeck klubowiczów, pojawiła się za deckami w swoich farbowanych blond włosach. Uśmiechnięta, rozbawiona, pełna życia. Pierwsze co zrobiła – wyjęła aparat fotograficzny i pstryknęła kilka zdjęć klubowiczom. Potem jeszcze zrobiła jedno sobie i dopiero wtedy podłączyła swoje słuchawki. 
Zaczęło się show. 
Abigail zapowiedziała na początku, że nie tylko będzie grać, ale i zaśpiewa. Na to wszyscy czekali. Muzyka serwowana przez Brytyjkę to mocny, ostry house. Można by się spodziewać, że jako wokalistka klubowa lubi dużo śpiewu w granej przez siebie muzyce. Ale nie, Abigail zaskoczyła wszystkich grając house wpadający w minimalowe dźwięki, momentami składające się z samego tylko bitu, porywającego tłum. Nie przesadzała jednak. Grała ostro, ale z wyczuciem, potrafiła w odpowiednim momencie wycofać się z tak głębokich dźwięków na rzecz vocal-house’owych przebojów. 
Śpiewanie zaczęła tak jak grę – niespodziewanie. Nagle złapała za mikrofon i dała pokaz swoich umiejętności wokalnych. Jak na warunki klubowe, dość wysoką temperaturę panującą na didżejce, dała sobie doskonale radę. Nie forsowała się, nie robiła długich serii wokalnych. To zresztą mogłoby znudzić bawiących się – dlatego jej popisy wokalne stanowiły tylko urozmaicenie zaserwowanego nam setu muzycznego. 
Abigail dała wyraz swojej spontaniczności także podczas grania. Tańczyła, skakała, śmiała się, wygłupiała. Podczas piosenek innych wokalistek teatralnie ruszała ustami, jakby sama wykonywała dany utwór. Z szacunkiem jednak odniosła się do każdego zagranego utworu, a Lisę Millett, wokalistkę w przeboju Juana Kidda i Felixa Baumgartnera „Now You’re Gone” zapowiedziała oddając jej honory należne prawdziwej divie. 
Doskonały, mocny i energetyczny występ trwał bardzo długo – rozpoczął się około 2:30 a ostatnie piosenki Abigail zagrała grubo ponad 2 godziny później. To było piękne show godne pierwszego występu Brytyjki w Polsce.
C do Pasywa, który po raz pierwszy zjawił się w Utopii po długiej przerwie, oficjalnie był na obozie językowym w Ugandzie. Poza tym, nie obyło się bez ciotodramy. Natkiej się zjawił, Pasyw zaczął z nim rozmawiać i Piotr się zmył do domu. Więc i Pasyw poszedł szybko. A my się bawiliśmy dalej.
Bardzo dobra impreza była. Na tyle dobra, że sama Abigail dawała czadu i dawała radę bardzo długo. Poszalała tak, że jak ja wychodziłam, to ona wciąż grała. Pięknie.

W niedzielę ogarniałam sprawy samorządowe. Sporo tego było, bo mam w najbliższym czasie dużo do załatwienia. Weryfikacja statusu studenta wśród parlamentarzystów i parlamentarzystek, spotkanie w sprawie Internetowego Biuletynu Informacji Samorządowej, posiedzenie Konwentu Seniorów Parlamentu Studentów UW. A dodatkowo – wzięłam się za pisanie tekstów. I udało mi się to ogarnąć. Fakt, że jakoś po 1 w nocy wysłałam je do naczelnego, ale liczy się.
No i obejrzałam z jeden czy dwa odcinki „Gotowych na wszystko”. Gdy piszę te słowa, jestem dokładnie w połowie III serii. Wiem, że dziewczyny w redakcji mają już czwartą, więc muszę się pospieszyć. Ale naprawdę już nie mam czasu, oglądam to po nocach tylko! Zazwyczaj włączam tak, że kończę oglądanie odcinka po 1.

Zadowolona z siebie poszłam spać zmęczona po fajnej, pełnej pracy niedzieli… I w łóżku sobie przypomniałam, że ja mam jutro na zajęciach przedstawiać coś a propos etyki dziennikarskiej. Zapisałem sobie w telefonie i rano się tym zająłem. Dobrze, że to nie jest coś wymagającego. Chodzi o przygotowanie tekstu prasowego z gazety, w którym zwracamy uwagę na naruszenia dóbr osobistych. Szybko więc coś znalazłem, wydrukowałem w odpowiedniej ilości kopii i zaniosłem.
No i na zajęciach dobrze mi to wyszło, prawdę mówiąc. Nic do zarzucenia nie było.

Wkurzył mnie za to mój dziekan ukochany. Byłam u niego po wpis z egzaminu, który miałam jako warunkowy drugi raz zaliczony… Wchodzę, siedzę przed nim, mam indeks w ręku… A on mi mówi, że nie mam w indeksie wpisane, że mam warunek i on nie może mi wpisać oceny. Pytam więc, czy nie wystarczy, że jestem ujęty w protokole egzaminacyjnym, który przygotowywany jest na podstawie danych z sekretariatu studiów. Nie. Okej, niech będzie. Co prawda nigdy nie miałam nic na ten temat wpisywane, ale spoko…
Następnego dnia poszłam do sekretariatu, żeby to załatwić. Pani mówi, że spoko… Ale że ona zgubiła (czy jak to ujęła: „nie ma”) dowodu wpłaty za rok akademicki 2007/2008. Czyli, że mój dowód wpłaty z 2007 roku zgubiła. Się wkurwiłem, ale myślę sobie: spoko. Najgorsze, że płaciłam to w dwóch częściach – z czego jeden przelew poszedł z Banku Zachodniego WBK (tak, tam mam też jakieś konto) i musiałam po raz pierwszy od dwóch lat zalogować się do tego banku. I udało się. Znalazłam to w domu jakoś, wydrukowałam, zalogowałam się… W sensie, że udało się wszystko tak, jak się udać miało.
Z dowodami wpłaty w czwartek wpadłam do sekretariatu, dostałam wpis jakiś w indeksie i w poniedziałek pójdę po ocenę do dziekana. Najgorsze jest to, że to będzie 30 marca, a ja do 31 marca mam legitymację ważną. Wiadomo, nie podbije mi bez zaliczenia wszystkiego. Będę ją mocno prosić, to może da radę do wtorku to zrobić, bo we wtorek ma kierownik studiów dyżur.

Ale ponieważ dziekan mnie trochę wkurzył w poniedziałek, to i ja postanowiłam zadziałać. Przejrzałam bardzo, bardzo dokładnie kilkadziesiąt tabelek dotyczących planów zmian w zajęciach na naszym wydziale. Bardzo dokładnie. I znalazłam na przykład, że na stosunkach międzynarodowych za semestralny wykład kończący się egzaminem na studiach stacjonarnych są 3 pkt. ECTS, ale już za ten sam semestralny przedmiot-wykład na studiach niestacjonarnych wieczorowych kończący się zaliczeniem na ocenę jest… 7 pkt. ECTS. Kilka takich fajnych rzeczy znalazłam i napisałam pismo. Bo nie mogłam być na posiedzeniu Rady Wydziału w środę. Poszło do dziekana. Jak nic z tym nie zrobią, to zgodnie z sugestią Kolegium Rektorskiego na spotkaniu z samorządami w środę, zgłoszę to do Komisji Senatu UW ds. studenckich, doktoranckich i procesu kształcenia. No cóż, dla dobra studentów – wszystko.
A że dziekan mnie nie lubi i ja za nim nie przepadam… to już inna historia.

W poniedziałek wieczorem, gdy wróciłam z korków do domu, dzwoni telefon. Pani pyta, czy przygotowuję do egzaminu po III klasie gimnazjum. No, tak, oczywiście. Że ona by chciała taką powtórkę dla córki czy coś. No, spoko, mogę. Problem tylko z czasem, bo ja właściwie codziennie mam jakieś już korki. Ona proponuje sobotę. Zgadzam się, bo to tylko 4-5 spotkań i po sprawie. Pyta o cenę. Podaję 40 zł. Ona, że sporo… No bez przesady. Jestem doświadczoną korepetytorką, mam bardzo dobre wyniki, mam dużo materiałów, jestem osobą z wyższym wykształceniem, poza tym sobota! Ona ma przemyśleć. Nie zadzwoniła już.
Ej, czy 40 zł za 60 minut zajęć ze mną to naprawdę dużo?
Także w poniedziałek, a propos kasy, doszło oficjalnie pismo z Play. Że te 5 minut chcą mi dać jednorazowo za moją złotówkę. Przyjęłam.
A potem jeszcze się męczyłam z wypracowaniem po angielsku Kamila. Ogólnie z chęcią pomagam… Ale to było naprawdę w chuja pracy i mnóstwo błędów. Więc się wkurzyłam i jeszcze pojechałam po nim ;) Może i niesłusznie, bo to nie jego wina jeśli czegoś nie wie przecież… Ale się zdenerwowałam, że tak słabo to napisał po prostu.

We wtorek nie poszłam na zajęcia (znów). Ale tym razem powody były ważne. Chciałem dostać się na dyżur do prof. Jacyno. Chciałem pogadać z nią na temat tego, czy zechciałaby zostać promotorą mojej pracy doktorskiej. No i o samej pracy. Niestety, czekałam dobre 45 minut zanim udało mi się wejść, a ona już dyżur kończyła. Więc 5 minut jej zająłem. Powiedziała, że generalnie jest na tak, ale nie jestem jedynym, który się zgłosił i ona musi się zorientować czy jest szansa, że wszyscy się dostaną. Ma to ustalić i dlatego za tydzień znów mam do niej wpaść. Lub za dwa, ale wtedy mnie już w Warszawie nie będzie. Nawet jak nie będzie jeszcze wiedziała jak to instytucjonalnie jest rozwiązane, to będziemy mogli chociaż o koncepcji mojej pracy pogadać. Bo ja mam z tym problem. W sensie, że mam bardzo ogólny zarys, a pamiętam ile mi rozmowy z nią dawały przy magisterce. Mam nadzieję, że teraz znów będzie to coś ciekawego i dającego natchnienie.
Tego dnia byłam też na spotkaniu z prodziekanem. Chodziło o bibliotekę wydziałową. Bo jest, mówiąc krótko, chujowo zarządzana. Ma sporo książek, jest dobrze wyposażona, ma dużo fajnych rzeczy, ale nadal nie można katalogu przez sieć przeglądać, o zamawianiu w ten sposób nie wspominając.
Prodziekan, generalnie, podziela zdanie. Ale wiadomo, że o ile ja jestem tylko za tym, co chcą studenci, on musi uwzględniać różne grupy interesu na wydziale. Dlatego ma trudniejsze zadanie. Większość rozmowy, jak podkreślał, była tylko do mojej wiadomości, więc rozpowiadać nie ma co. Ale nie zapowiada się na rewolucję. A zawodzi, jak zawsze, czynnik ludzki. Inna sprawa, że łatwo dałoby się ten zawodzący czynnik poprawić lub coś, ale nie ma woli. Nie z mojej i nie z jego strony.
Dyżur w redakcji minął dość szybko i sympatycznie. Wtorki już takie są. Wpadam na 2,5 godziny jest zaraz po sprawie. Potem powinnam mieć korki, ale na 2-3 tygodnie są odwołane. Takiego SMSa dostałam. No i spoko, dobrze wiedzieć z góry. Więc poszłam do Carrefura, gdzie się wkurzyłam na panią, która dla mnie stała się kasjerką.
Jedyną rzeczą, która rozjaśniała smutek tego dnia był fakt, że… mam nową książkę Baumana! „Nowoczesność i Zagłada” jest już w moich rękach. Mam napisać nawet recenzję krótką, ale nie dlatego się cieszę. To jedna z jego najważniejszych prac i dlatego dobrze, że Wydawnictwo Literackie wydało.

W nocy był nawrót zimy ewidentny. Śnieg, wiatr, biało. No, tragedia. Zaraz 1 kwietnia, a na ulicach śnieg.
Jak już wspominałam, w środę zaliczyłam spotkanie samorządowców z Kolegium Rektorskim. Miło, fajnie… Minus był taki, że z zaproszonych około 250 członków organów samorządu studentów przybyło jakieś 15-20 osób. Takie spotkanie ma miejsce od jakiś 2-3 lat raz do roku. To piękne, że władze rektorskie chcą się spotkać z samorządami działającymi w jednostkach… A tutaj taka zlewka. Słabo, naprawdę. Była szansa pogadać, zapytać, powiedzieć, wyjaśnić, zasygnalizować… I nic takiego się nie stało. Tzn. padło, oczywiście, kilka spraw. Ale szkoda, że tak niewiele osób się pofatygowało. Kolegium Rektorskie zjawiło się w komplecie. Dodatkowo, z Kanclerzem nawet! Więc można było różne kwestie omawiać.
Szkoda, że studenci i studentki nie rozliczą teraz swoich przedstawicieli z tego, czy byli czy nie. Mnie martwi, że socjologia się nie zjawiła.
Po dyżurze jedne korki odwołane, ale drugie bez zmian.

Czwartek minął fajnie, bo mało było latania, chodzenia. Siedziałam w redakcji i nadrabiałam zaległości od poniedziałku, które się mogły natworzyć. Poprawiam też pewne rzeczy a propos funkcjonowania patronatów. Mam nadzieję, że będzie teraz lepiej.
Skończyłam dyżur wcześniej (i wcześniej zaczęłam!), bo chciałam wyjść na korki szybciutko. Zapowiedziałam, że będę wcześniej i mi się udało. Co więcej, jakoś tak szybko dotarłam, że byłam jeszcze dobre20 minut przed czasem. Minęło szybko.
A pośpiech był spowodowany czym? Kinem. Chciałam zabrać Polę do kina na „Człowieka na linie” przedpremierowego. A Pola się spóźniła. 15 minut. Skandal. Ile razy mam tłumaczyć, że w 90 przypadkach na 100 podczas pokazów przedpremierowych nie ma ani jednej reklamy! Oczywiście, przepraszała i w ogóle… Ale co się stało, to się nie odstanie.
Wszystko dlatego, że Pola ma teraz stałą partnerkę seksualną. Dziewczynę. Czy jakkolwiek ją nazwać. Tak, Pola jest stracona dla świata. Porzuciła swoje ideały, swoją hierarchię wartości i weszła w stałą relację dwuosobową, niczym w związek heteroseksualny. Trudno, stało się. I pokasowała ponoć nawet numery telefonów dziewczyn, które miała!
Film okazał się całkiem fajny. Niby to dokument, ale tak ładnie, fabularnie opowiedziany i taki pełen autentycznych emocji, że naprawdę można polecić! Więc jeśli będziecie mieli okazję, śmiało.

Po kinie Tomeczek i znajomy Pawła z pracy, niejaki Kamil, odebrali nas z Galerii Mokotów i powieźli na Wolę. Tam od Tadeusza odebrałam krzesełko różowe Snile (takie samo prawie jak miałam) i pojechaliśmy do mnie. Tomeczek wziął moje, ja wzięłam Tadeusza… I ogólnie mi Tomeczek w Ikea malutkie zakupy zrobił tego dnia, a dodatkowo Tadeusz dał jeszcze mały prezent. Ale to już inna historia ;)

I tak się wieczór zakończył po 22 jakoś, gdy ostatecznie mogłam usiąść.

W piątek się spóźniłem (pierwszy raz w tym tygodniu), ale i pozostali w redakcji i dziale reklamy też. A wydawca była na miejscu punktualnie. No i dostaliśmy mały ochrzan. Nie czuję się winna, bo codziennie jestem na czas a raz mi się zdarzyło 15 minut przyjść później niechcący. Raz.
W ciągu dnia sporo pracy, także samorządowej… Ale znalazłam czas na obiad. Wyszłam z Tymoteuszem, który wpadł z Wrocławia szukać swojej szansy edukacyjnej w Warszawie. Wpadliśmy do Krzyśka, bo już ze 2 tygodnie tam nie byłam. I to się źle skończyło, bo jeszcze po obiedzie ciasto zjadłam. Kurwa, dieta.
Tymoteusz powiedział niedawno, że ktoś nazwał mnie uniwersyteckim Milkiem. To w sumie miłe choć… on był megabrzydki! Ja wiem, ja urodą nie grzeszę… Ale bez przesady. Jego można było się na ulicy przestraszyć… A ja się przecież dokładnie maluję i nie ma takiej szansy!
W ogóle ostatnio też ktoś mi powiedział, że jestem trochę ‘symbolem pedalskiej warszafki’. To śmieszne zasadniczo, bo ani ja z Warszawy, ani ja pedałem nie jestem. Ale w sumie miłe także.

Mihał miał wczoraj urodziny, więc dostał ode mnie prezent. Dwie książki. Zazwyczaj daję książkę jakąś i płytę z porno. Ale Mihał mieszka ze mną i ma stały dostęp do mojej pornokolekcji, więc to byłoby bez sensu. Szkoda płyty DVD. Zrobiłam mu też sernik gotowany taki, jak chciał. Chyba smakował potem, bo wszyscy chwalili. A i ja byłam zadowolona. Zwłaszcza z napisu „Hejka hej, pasywna dziwko!” na nim. Nie ma zmiłuj. Nigdy nie odpuszczam.
Urodziny niedawno miał też Kuba Po Prostu. Co prawda na swoje przyjęcie zaprosił mnie dobę przed… Ale ponieważ go lubię, ponieważ jest ładnym chłopcem, ponieważ ma ładnego chłopca i ponieważ nigdy jeszcze mnie do siebie nie zaprosił, postanowiłam pójść. Miło było, choć na sekundkę wpadłam. Ludzie się schodzili dopiero, ale już się karaoke zaczęło. Czekałam chwilę na jakiegoś 18latka, ale nie zjawiał się, więc poszłam.
Dotarłam do Piotra, gdzie urodziny Mihała były małe. Po drodze Krakowskie Przedmieście zamknięte, bo Carrefour Półmaraton Warszawski miał się odbywać. Więc nie ma lekko. Pasyw się z Piotrem znów pokłócił… Ale to jakby normalna część ich relacji.
U Piotra koleżanki Mihała, które potem do U wprowadzałam (raz jeszcze dziękuję, Erneście!) i małe grono znajomych.
Posiedzieliśmy chwilę, ale jako że mamy dość siedzenia i plany były inne, to ich do HotLa wygoniłam. Poszliśmy raz dwa i słusznie. Ponieważ piękny vocal house był grany. Komercyjny, słodki, bez udawania, radosny, głośny… Mnie zaskoczyła ilość młodych ładnych chłopców. Bardzo, bardzo pozytywnie. Bardzo. Niektórzy z naszych kompanów się opierali przed wyjściem tam, ale chyba nikt nie żałował potem. Naprawdę fajnie było.

Końcówka nocy to Utopia. Maciej Biegacz się uparł, że jakaś koleżanka jego musi wejść. Ja już nie chciałam przesadzać, więc mówiłam, żeby Amy pomogła. Amy nie chciała. Więc Tadeusz ostatecznie zadziałał. Nie ma już Rafała w Utopii. A wolne miał też Bartuś. Więc dziwna noc. Ale sympatyczna.
Szaleństwo w sumie było, bo wszyscy dużo wypili. Ludzi nie było za wiele i koło 5 się zaczęło zdecydowanie opróżniać.
No i przyznać trzeba, że to był godny finał tej nocy. Godny, to dobre słowo.
Poznałam też właściciela Blu Queen. Miłe, że wyraził ubolewanie z powodu naszego nie-wejścia do jego klubu ostatnim razem. I poprosił o kontakt, gdybyśmy się mieli tam zjawić następnym razem. Bardzo miłe z jego strony, bardzo.

No, a teraz czas lecieć na imprezę kolejną. Weekend trwa.

Wypowiedz się! Skomentuj!