Tytuł blotki to opis na GG Łukaszka. On pewno bloga nie czyta, więc nawet nie zauważy. Zresztą, let’s face it – nikt nie czyta bloga, więc nie ma się co przejmować tym, co jest tutaj napisane. Czasem aż mnie zaskakuje, jak ludzie zwracają uwagę na to, co tutaj pada. Jednak sprawdza się to, czego mnie uczono już od dawna – że słowo pisane uważane jest za (po)ważniejsze od mówionego. Że jednak jak coś jest napisane, to jest napisane i nie ma zmiłuj. Dziwnie tak. Bo jak mówię ot po prostu, że Pasyw będąc z Natkiem dał dupy Piotrowi, to nic. A jak to napiszę, to nagle wielka awantura, płacz do słuchawki i smutne SMSy. Zasadniczo, nie rusza mnie to.
Co więcej, wydaje mi się, że to dobrze, że to zrobił. Nie to, żebym miała coś do Natka (który i tak nie czyta tego bloga), bo on akurat mi wisi. Chodzi mi bardziej o to, że – chcąc nie-chcąc – takie działanie jest wyraźnym sprzeciwem wobec heteronormatywności, która uczy nas nie tylko dwupłciowości związków intymnych, ale także ich stałości i monogamiczności. No i dwuosobowości. Zatem powtarzając na słynnym manifestem z połowy lat 90. XX wieku „Queer read this”: „Everytime we fuck, we win”. I niech tak zostanie. Dlatego cieszę się, że to się stało.
Tak samo jak to, że Paweł, gdy tylko Tomeczek wyjechał, zaprosił sobie jakiegoś chłopca na noc. A potem chciał kolejnego. I ogólnie chciał więcej. Gdyby nie to, że Tomeczek odkrył (jako że nie czyta mojego bloga), że Paweł w czasie naszego pobytu w Łodzi z Maciejem Bieacz się zabawiał w dark roomie, to w ogóle sprawa by nie zaistniała. A tak – stało się, bum, wypłynęło. O tym, co zrobił Tomeczek – za chwilę.

Zacznijmy jednak od punktu wyjścia. Środa, 11 lutego. Piękny dzień na zakupy. Dlatego udało mi się Carrefour zaliczyć nareszcie. Z Tomeczkiem, który właśnie przyjechał do Warszawy z misją znalezienia pracy. Misja dobra, bo Tomeczek ma problemy życiowe ;) Więc potowarzyszył mi i Mihałowi w zakupach w Carrefour i całe szczęście. Bo było ciężkie i mógł nosić to z nami ;)
A najbardziej tragiczne były panie kasjerki, którym kazano nosić napis „Dla ciebie stałam się kasjerką”. No, a wiadomo, że jak Tomeczek przybył, to trzeba było świętować powrót syna marnotrawnego. Wieczorem świętowaliśmy.

Nie za długo, ma się rozumieć, bo czwartek zaczął się jak zawsze koło 8. Pojechałam do redakcji, ale na chwilkę – zaraz potem miałam spotkanie z Arkiem Sebastianem, więc wyszłam sobie na kaweczkę. Arek się do dużego wyjazdu szykuje i chyba chce się nacieszyć znajomymi tutejszymi zanim nas opuści. No cóż, jego wybór. Ja się cieszę, bo przyniósł prawie całą drugą serię „Skins”. No i dwa pierwsze odcinki trzeciej serii. Więc ogólnie: będzie co oglądać. Spotkanie było miłe, bo coś oboje w dobrym humorze byliśmy. A i kaweczka smaczna, więc nie ma co narzekać.
Dzień potem mijał dość spokojnie, co jest plusem ewidentnym. Krakowskie Przedmieście powoli szykuje się do wiosny. Jak? Zdejmując lampeczki z drzewek po Świętach. To już ostatecznie znak, że zima powinna odejść.
Zwieńczeniem dnia były, jak zawsze, koreczki. Eh, czasem naprawdę mam już ich dość. Człowiek chciałby odpocząć. Usiąść, poleżeć, po-nic-nie-robić. Po prostu leniuchować. Ale nie ma kiedy, nie ma jak. A już najbardziej denerwujące w tych korkach jest to, że muszę w korkach jeździć. Zablokowane całe Jerozolimskie, bo tramwaj na pl. Zawiszy kogoś przejechał. To musiało się stać – ludzie za bardzo lekce sobie ważą niebezpieczeństwo, jakim są tramwaje. To moje zdanie.

Piątki lubię. Bo jest spokój zazwyczaj, mogę sobie wszystko ogarniać do woli i powoli. Nie inaczej było i tym razem, ale z kolei tutaj udało mi się dzień urozmaicić w redakcji spotkaniem na obiedzie służbowym. Znów Microsoft, ale mam nadzieję, że się tam coraz konkretniej będzie robiło. Nie ma co zawczasu się podniecać, ale powinno być okej.
A po wyjściu z redakcji udało mi się na sekundę dotrzeć do domu, by wrócić potem do centrum na pokaz filmu „Obywatel Milk”. Zachęciłam Marcinka i Michała. Film, co trzeba przyznać, całkiem bajkowy. Fajna opowiastka o bohaterze – Ameryka lubi takich obrońców, walczących o wartości i w ogóle. Więc spoko. Cały pokaz organizowała Grupa Młodzieżowa KPH. I to kolejny plus, bo organizatorzy to same słodkie przegiętaski albo ich lesbokoleżanki. Młodzi ładni chłopcy orientacji homoseksualnej są zawsze fajnym widokiem, który poprawia jakość życia. Nie inaczej było i tym razem. Aż do debaty.
To specyficzna debata, bo zebrali się sami Działacze przez wielkie D. Rozmawiali o tym co im się udało, jacy są fajni, jakie to społeczeństwo jest nieprzygotowane a geje samonietolerancyjni. Dużo banałów. Mnie interesowało przede wszystkim, co do tej debaty dorzuci dr Kochanowski, jako naukowiec. Dorzucił (poza Formacją Różowe Saneczki!) kilka cennych uwag. Ale i ja się włączyłam w debatę. Żeby powiedzieć, że nie podoba mi się próba budowania tolerancji na zasadzie budowania podobieństw. Tolerujcie nas, bo my – tak samo jak wy – coś tam coś tam. Nie. Ja uważam, że tolerancję powinno się budować na przekór. Tolerujcie nas, mimo że coś tam. Tolerujcie nas, bo jesteśmy inni. No bo jesteśmy, nie ma co udawać, że jest inaczej.
Ja, dla przykładu, jestem transem i efebofilem. I spoko, żyje mi się z tym całkiem fajnie.

Bifor, jako potem rozpoczął się w moim pokoju, był robiony z myślą o Marcinku, który mnie o niego dwa tygodnie wcześniej prosił. To, że ostatecznie sam się na nim nie zjawił… no cóż, jego strata. Bo się jakoś tak fajnie i tłoczno zrobiło. Posiedzieli, wypalili, pogadali, pośmiali się, posłuchali muzyki, pojedli… No było tak, jak powinno być. Początkowo niektórzy mówili, że może gdzieś przed U wypadałoby pójść… O ile osobiście jestem za chodzeniem gdzieś przed U, to jednak aura i pora były tak niesprzyjające, że ostatecznie wyszło na nie. Zamówiliśmy trzy taksówki i było okej.
Warte odnotowania: Kuba Po Prostu schudł. Kurwa mać.
W samej Utopii – ciekawie. Już powoli trochę walentynkowo, ładnie, inaczej. Ciemniej niż zwykle, ciekawie. Sporo ludzi, ale bez szału. Brakowało tych, co się na walentynki szykują i nie mogą, nie potrafią dwa razy w tygodniu wyjść wieczorem z domu.
Tomeczek, lekko rozjuszony tym, że Paweł umawia się na seks z kimś za jego plecami, miał czas operacyjny 10 minut. Tyle bowiem upłynęło od jego wejścia do klubu do momentu aż zaczął się z kimś całować. No i ogień. Mimo że muzycznie średnio, to bawiliśmy się całkiem dobrze – mam wrażenie. Jakiś ogień pod koniec udało mi się uzyskać i to mi tylko jeszcze więcej fanu sprawiło. Zabawa na całego. Mimo że całkiem na trzeźwo. Jak i cały weekend, żeby nie było. Chyba nawet jednego drinka nie zdarzyło mi się wypić.
Z Utopii wyszliśmy rano z Tomeczkiem i Michałem 89. Kebaba najpierw a potem rozmowa długa przy metrze. Michał ma ciotodramę z Damianem.be, bo ten się nie odzywa wtedy, kiedy Michał chce, żeby on się odzywał i w ogóle nie ogarnia tego. Mówiąc krótko: ma ciotodramę, ponieważ świat nie działa według jego niewypowiedzianych zachcianek. Wpadł jednak na pomysł, że wpadnie do mnie na after. No i tak się stało. Po drodze kupiliśmy wódeczkę, ale… nic z tego nie wyszło. Po jednym drinku poszliśmy spać. Michał 89 nadal próbował mi wytłumaczyć, że to nie jest tak, że ma ciotodramę bez powodu, tylko że ma powody, których nie potrafię zrozumieć. Cokolwiek.
Potem była kolejna ciotodrama. Mihał chciał wyrazić rano emocję, że nie chce, żebym sprowadzała do niego do pokoju obcych ludzi, bez jego uprzedniej akceptacji. To ważne, żeby wyrażać emocje.

Sobota minęła mi na pisaniu pracy zleconej. Zawsze jest to wielka radość w sercu. Męczyłam się z tym strasznie – na tyle, że raczej mi się chciało oglądać „Skins”, niż z tym pierdolić. No i takie są efekty. Dobrze, że zleceniodawczyni się nie czepia jeszcze i nie każe już-już oddawać. Alleluja. No, ale jak mówię… Ja naprawdę chciałabym mieć taki czas, że nie będzie chciało mi się czytać, oglądać, pisać, nie będę musiała już-już gdzieś lecieć, coś nadrobić, coś dokończyć, przygotować, tylko będę mogła leżeć totalnie bezczynnie. Tęsknię za tym momentem.
W sobotę nie było go, to oczywiste. Wieczorem wyskoczyłam do Piotra na Ordynacką, bo tam się zbiforowaliśmy. Mało coś nas i jakoś tak cicho, ale to sobota, więc niektórzy po piątku do siebie nie doszli jeszcze. Norma. To kolejny sygnał, że czas zmienić towarzystwo na młodsze. Zresztą ta myśl mi po głowie od dawna już chodzi.

To walentynki, więc i ja się walentynowo do Utopii wybrałam. Wiadomo było, że będzie dużo ludzi. Raz, że sobota. Dwa, że karnawał. Trzy, że walentynki a cztery, że impreza „Fashion Magazine”. Tomeczek był w Łodzi, gdzie wybaczał Pawłowi swojemu wszystko i umawiał się z nim, że ten może raz w tygodniu z kimś obcym spać, bo to go nawet podnieca. Za to Pawła już ponoć nie. Swoją drogą, to ciekawe. Jeszcze ze dwa lata temu byłam gotowa przyznać rację Freudowi, gdy pisał, że kluczowa jest wyłączność seksualna. Teraz już nie mam tej pewności. Chyba chciałbym się tym kiedyś badawczo zająć. Może to jest temat na doktorat?
No, ale wracając do Utopii… Impreza piękna muzycznie. Poza, jak zawsze, Mike’iem Anthonym, który jest po prostu z innej muzycznie bajki, niż ja. Dla mnie gra za lekko i za „Latino”, że się tak wyrażę. Jasne, jest dobry – nie można mu niczego zarzucić. Ale ja wolę mocniejsze i bardziej komercyjne granie.
Najważniejszym wydarzeniem wieczoru był Aleksy. Ten sam, wciąż ten sam. Wszedł do klubu przed moim wyjściem. Upadliśmy z Piotrem na podłogę. Rozpoznał nas. Uśmiechnął się, mrugnął, puścił całuska w powietrzu. I poszedł. Najpierw długo dochodziliśmy do siebie, a potem stwierdziliśmy, że musimy go znaleźć. Stał przy barze na chill-out’cie. Podeszłam do niego z sercem, na którym odcisnęłam swoje usta (serc takich kilka tej nocy rozdałam). Aleksy wziął kilka pozostałych serc, rozmasował je na moich piersiach i potraktował mnie megaprzedmiotowo. Cudowne uczucie. Potem jeszcze raz objął moją twarz rękoma przy innej okazji. A więc ostatecznie muszę stwierdzić, że jest arcywładczy i megapiękny. I wie to, skubany. Stąd jego pewność siebie. Ciekawe, czy codziennie rano patrzy na siebie stojącego w samych bokserkach w lusterku, napręża muskuły i myśli sobie „jest, kurwa, dobrze”.
Piszę teraz jakąś pracę z psychologii a propos obrazu ciała i wiem, że niedobrze mi robi porównywanie się z ideałami. Pomijam fakt, że on jest facetem i ja też bym chciała nim być. Ale być po prostu facetem, a być TAKIM facetem to dwie różne historie.
Oczywiście, moi kochani znajomi nie próżnowali. W końcu to walentynki, więc sobie kogoś do kochania znaleźć musieli, prawda? Jasne.
Ja wróciłem do domu dość wcześnie, bo zasadniczo nie chciało mi się dłużej siedzieć a poza tym mam zasadę, że z takich dużych imprez najczęściej zrywam się dość szybko.

Postwalentynkowa niedziela minęła mi, tak tak, na pisaniu pracy. I miałam mieć wizytę mystery shoppingową w Galerii Mokotów, ale nie sprawdziłam godziny (bo zazwyczaj mi dają po 17) i okazało się, że miałam na rano. Jakbym sprawdził od razu, to wiadomo, że nie wziąłbym tego zlecenia. Łorewa.
No i zapomniałem też o spotkaniu klubu parlamentarnego wieczorem… Napisałam, że mnie nie będzie dopiero jak mi kalendarz Google przypomniał o tym, że w ogóle jest takowe dzisiaj zaplanowane. Skandal w sumie… No, ale zdarza się – jak widać – najlepszym.
Muszę pisać pracę, muszę pisać pracę, muszę pisać pracę…

W poniedziałek zaczął się rok akademicki. Ostatecznie przyjęłam zasadę, że nie mam już zajęć na 8, bo nie wypada. Jako student dziennikarstwa w Instytucie Dziennikarstwa UW mam 3 (słownie: trzy) obowiązkowe zajęcia w tygodniu. Jakieś ćwiczenia, seminarium warsztatowe (na które zasadniczo chodzić tak bardzo nie trzeba…) i specjalizację (na której też staram się nie bywać, bo jest meganudna).
Kochani moi, piszę to nie bez powodu – chcę serdecznie, z całego serca, z całej mocy, odradzić wszystkim ten kierunek. Ja tu jestem tylko po to, by mieć zachowany status studenta zanim nie zacznę studiów III stopnia na socjologii (co, mam nadzieję, stanie się już 1 października!). Na miejscu pozostałych spierdalałabym stąd jak najdalej.
Aha – i jako jeden z nielicznych studentów mojego roku zaliczyłem wszystkie (2) egzaminy w pierwszym terminie. Fakt, że słabo, ale w pierwszym terminie. Teraz został mi tylko do zaliczenia warunek sprzed 2 lat i po sprawie.
Więc w poniedziałek byłam na jakiś zajęciach. Będzie słabo. Plusem jest to, że nie muszę chodzić na 8 rano jak w ubiegłym semestrze, tylko na 11:30. Chwalmy Pana.
Tomeczek wrócił do Warszawy. Piotr też, bo ma wykład jakiś na tej swojej medycynie całej. Skandal, żeby tylko po to i dla jednego zaległego dyżuru w szpitalu przerywać miesięczne ferie! No, ale to była dobra okazja do wypicia czegoś. Nie chciałam, ale tak namawiali, że poszliśmy z Tomeczkiem do sklepu wieczorem. W ciągu dnia widziałam się jeszcze z Polą, która mi opowiedziała o jakiś nowych koleżankach. I o Pasywie, bo to tego dnia wybuchła megaciotodrama w związku z tym, że napisałam „Piotr rucha nadal Pasywa”, czy coś takiego. Swoją drogą – skoro Natek wierzy bardziej obcemu transowi-efebofilowi niż swojemu partnerowi seksualnemu, to chyba mają problem. Ale to ich sprawa, nie moja.
Wieczór, poza korkami i piciu, poświęciłam też przygotowaniom do najbliższych, ciężkich dni. Najwięcej zajął mi, oczywiście, Parlament Studentów UW. Tak sobie myślę, że w Sejmie RP panowie marszałkowie mają całą bandę sekretarzy, sekretarek, pomocników, pełnomocników i im podobnych do siebie. A ja sama zapierdalam ;) Fakt, że mi wicemarszałkowie pomagają, jak im coś zlecę. Ale to są duperele, bo jednak pewnych rzeczy muszę ja przypilnować.

Wtorek miał się zacząć o 9:30 na uczelni. Ale stwierdziłam, że skoro mam na UW siedzieć do północy najpewniej, to lepiej ominąć zajęcia i w miarę znośnym stanie dać radę. Więc w redakcji się koło 14:30 zjawiłam. Dzień we wtorek, jak zawsze, krótki. Tym bardziej, że dużo biegania, jakiegoś załatwiania, umawiania. Ogólnie, to mam wrażenie, że od poniedziałku prawie nic nie zrobiłam.
Potem na korki szybki zapierdol. Wpadłam prawie pół godziny wcześniej, wmawiając moim zleceniodawcą, że „przecież mówiłam, że będę znów wcześniej”. Nieważne dla nich w sumie. Byleby zajęcia się odbyły. I dałam radę. A potem znów na UW.
Jak zawsze, jestem z posiedzenia niezadowolona. Jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym powiedziała: było ok., było fajnie. Wkurwia mnie to. Prawie udało mi się porządek posiedzenia do końca zrealizować. Zabrakło 15-20 minut, ale ludzie się rozeszli. Swoją drogą, dobrze byłoby, gdyby studenci wiedzieli, jak ich reprezentanci ich reprezentują. Posiedzenie musiałam skończyć, ponieważ nie mogę go prowadzić, gdy jest mniej niż 9 osób na sali… Bez komentarza.
Co nie zmienia faktu, że kilka ważnych rzeczy udało się nam zrobić. I to jest in-plus. Oby tak dalej. Szkoda, że te najważniejsze przed nami. W kluczowym momencie zabrakło na sali może 3 osób. Góra 4. I nie było quorum.
Wróciłam do domu koło północy lekko zmęczona.

A w środę? Posiedzenie Senatu UW. Znów w redakcji nic nie zrobiłam. Posiedzenie ciekawe, choć krótkie bardzo. Rekordowo wręcz, bo nawet 2 godzin nie trwało. Oby tak częściej ;) Potem obiad, chwila z redakcji i zaraz spotkanie związane z przygotowaniem tej międzynarodowej imprezy, co ją robię od niedzieli do wtorku. To taki event dla 70 dziennikarzy z całego świata – studenckich dziennikarzy, ma się rozumieć. Supersprawa, kurwo. Szkoda, że przedstawicielki pozostałych organizatorów z każdą duperelą mnie męczą. Aż za bardzo.
Szybko jeszcze pismo do Pani Dziekan zaniosłam, bo posiedzenie Rady Wydziału trwało (tak, nie byłam na nim). Wkurwiło mnie to, że chcą nowy kurs wprowadzić, więc „zbierają” punkty ECTS innym zajęciom. Pamiętajmy, że te punkty oddają „wkład pracy” studenta w przedmiot, a więc niejako oceniają trudność tegoż kursu. Skoro zabierają punkty, musi spaść trudność! Inaczej krzywdzą studentów, a ja nie mogę się na to zgodzić.
Korki, korki, korki. W środę mam już jedne po drugich. Jedne na UW (chemia, gimnazjum) a drugie na Ochocie (gimnazjum, polski). Jestem jednak pazerna na kasę. No, ale w jakiej innej pracy zapłacą mi 40-45 zł za godzinę? Gdyby mi gdzieś tak płacono, to miałabym pensję ponad 7,9 tys. miesięcznie. Jestem na tak, ma się rozumieć ;)

Wieczorem koncert Loli Lou. Najpierw się kilka osób zapowiadało, ale potem… nic nie wyszło z tego. I tylko ja z Tomeczkiem ze znajomych się do Amnesii Too wybraliśmy. Sporo ludzi, ogólnie. Sami starsi od nas, wiadomo. No i piękna Lola. Problemy techniczne jej nie zniechęciły, wyraźnie. Chociaż przyznać trzeba, że publiczność bywała lepsza. A Lolę kocham też za to, że mnie wita, pozdrawia i ogólnie. To supermiłe z jej strony. Oczywiście, utrudnia mi to zjawienie się incognito na jej występie, ale to już inna sprawa ;)

Czwartek miał się zacząć od Carrefoura, ale… się nie zaczął. Zaspałam. Dopiero do redakcji dotarłam ładnie, na czas. Muszę dodać, że Tomeczek ładnie dał radę, bo w sumie nie dosyć, że zasadniczo, to chyba ma pracę, to jeszcze na 6 rano poszedł na jakąś inwentaryzację. Nie przypuszczałem, że on wie, że taka godzina istnieje.
W redakcji pracowity dzień. Udało mi się kilka spraw ogarnąć.
Po wszystkim – jak zawsze – korki. Czasem mam ich dość.
I wizyta w Carrefourze, żeby mieć co jeść w ogóle :)
Miałam dzisiaj iść na Fashionistę. Nie idę, bo nie ma z kim – wszyscy albo siedzą i czekają na start sprzedaży biletów na Madonnę, albo są starzy i umierają. Czas zmienić towarzystwo, czas zmienić towarzystwo, czas zmienić towarzystwo…

[E]

Wypowiedz się! Skomentuj!