Wyjazd do Łodzi okazał się być dobrym pomysłem. Nic w sumie nie zapowiadało, że będzie inaczej, ale wiadomo – niepewność pozostaje. Ta sama niepewność, która towarzyszy nam każdego dnia przy podejmowaniu najmniejszej nawet decyzji.
Piotr wpadł do mnie jakoś koło 18 z jedzeniem. Bo nie zdążył zjeść w domu czy coś tam. I szybko zupkę chińską załatwił u mnie. Czekaliśmy na Macieja Bieacz zwanego Biegaczem, który też jechał do Łodzi. Zasadniczo w innym niż my celu, ale ostatecznie nam towarzyszył. No więc udało się ostatecznie, przyjechał.
Samochód jakiś nowy, nie znam. Nie widziałam też dobrze koloru, bo ciemno było. Wsiedliśmy i się zaczęło. Jazda i gadanie. Plotkowanie, opowiadanie, ustalanie, planowanie.

Zacząć należy od tego, że rozmawialiśmy m.in. o Pasywie. Który totalnie już się odłączył. Twierdzi ponoć, że wszyscy są fałszywi, plastikowi, sztuczni i nie należy się z nimi zadawać. Z nimi, czyli z nami. Nawet na Polę jest już obrażony, bo ona też jest sztuczna. I dlatego do niej też się nie odzywa.
I dlatego właśnie nie powiedział mi, że przyjechał do niego Mateusz. W sensie, że jego młodszy bardzo przystojny brat, którego chciałam poznać bliżej. Nie odezwał się, nic nie powiedział. Przypadkiem się dowiedziałem, bo Tomasz aka Amy Winehouse dzwonił i powiedział o tym. Zresztą dostało mu się za to też, bo fotki nie zrobił jemu ani jednej. Ale łorewa już teraz. Ostatecznie po prostu chodzi o stwierdzenie faktu, że Pasyw jest na nie.

Podróż była długa, bo wyjazd z Warszawy w kierunku Łodzi w piątek po południu nie jest łatwym zadaniem. Maciej Bieacz dawał radę! Rozmowa trwała a on dawał radę mimo krzyków Gacka i mojego włączania się w to.
Na miejsce dotarliśmy, Tomeczek i Pawełek czekali na nas. Mieszkanie w miarę ogarnięte, oni też. No i zaczęło się biforowanie. Nie ma co ukrywać – wydaje się, że ogień między Tomeczkiem i Pawełkiem wygasa jakoś… Mogę się mylić, ale nie sądzę. Rozmowy ogólnie to potwierdzają chyba.
Zaliczyliśmy sklep, kupiliśmy coś do jedzenia, picia, coś tam. Posiadówa w miłej atmosferze, rozmowy, zwierzenia, dobra muzyka w tle. No i lampa, co jak się nią macha, to ona robi za stroboskop, bo gaśnie, zapala się i śmiesznie jest. Posiedzieliśmy, ale ileż można. Czas było ruszyć na miasto i zdobyć Łódź.

Pojechaliśmy najpierw do Kokoo. To chyba takie łódzkie place-to-be. Straszna kolejka przed wejściem. Ale ja mam dobre wspomnienia, bo jak tam szliśmy pierwszy raz, to ja się przepchałem na przód kolejki i pan powiedział do mnie: „kto jest z panem?”, ja mu wskazałem osoby i weszliśmy. Tym razem było podobnie, tylko że to już taki moment, gdy chłopcy w Łodzi też mają znajomości i już są tam na jakiejś VIPliście czy coś. No więc weszliśmy nie zwracając zbytniej uwagi na kolejkę. W Kokoo fajne jest to, że są śmieszni ludzie i czasem dobrze grają. Tym razem to „czasem” potrwało krótko. Bo jednak potem się zmieniło na „czarne rytmy”. Poza tym, ludzi wewnątrz jeszcze mało było, bo i godzina młoda. Grali jakoś tak chill-outowo jak dla mnie. Mówiłam chłopcom, że dla mnie muzyka jest okej, ale na niedzielne przedpołudnie, a nie piątkową noc. No więc wyszliśmy dalej szukać szczęścia.
Tak dotarliśmy do Rezydencji. Oczywiście, nie obyło się bez dziwnych upadków, wypadków, spotkań, znajomych i tak dalej. Najważniejsze jednak, że dotarliśmy. I tutaj od razy refleksja. Lubię Piotrkowską. Ponieważ tu są wszystkie kluby, które się liczą (lub w jej najbliższej okolicy), to ulicą tą chodzą najdziwniejsi ludzie. Mijają się, jakby się nie zauważali z jednej strony lub pozdrawiając się nawzajem – z drugiej. Czasem mam wrażenie, że spotykają się na niej tak różni ludzie, jacy w Warszawie nie mogliby się nigdzie spotkać. I jakoś jednak udaje się im żyć obok siebie. Nie widziałam jeszcze ani jednej bójki na tej ulicy.
No, ale wracając do naszej wyprawy… Dotarliśmy do Rezydencji, która jest nadal, wciąż i bez zmian bardzo estetycznym miejscem. Dolna sala, która ostatnio zasypana była piaskiem, jest teraz cała biała. Wygląda fenomenalnie. Na górze – mniejsze zmiany. W sensie, że nadal imprezowo, kolorowo, nie za jasno. Muzycznie bardzo ładnie, ale bez wow. Sporo ludzi. Tomeczek powoli zaczął odpływać. Jednak nieimprezowanie przez miesiąc sprawiło, że odzwyczaił się chyba od wpływu alkoholu na swój organizm ;) Pawełek za to szalał na barze. Ja baunsowałam, a Piotr z Maciejem Bieacz ściemniał, że tańczy. Czyli standard. Muszę za to przyznać, że kilku naprawdę ślicznych chłopców było. Naprawdę, naprawdę. Ale mimo wszystko jednak, atmosfera heteroseksualnego testosteronu unosi się w tym miejscu niczym poranna mgła nad mokradłami. I dlatego przenieśliśmy się dalej.

Blu Queen miało być pierwszym (być może jedynym) tej nocy homoseksualnym miejscem w Łodzi, które chcieliśmy odwiedzić. Przyszliśmy, a panie nam mówią, że dowody trzeba pokazać. Bo to klub od 21 lat. Dość skandaliczna granica. Pawełek i Maciej Bieacz nie mieli dowodów. Ja miałam, ale na nim jak wół jest napisane, że mam dopiero 18 lat. Więc bez sensu. Wyszliśmy stamtąd, lekko zawiedzeni. Bo jednak to niedawne otwarcie Blu Queen było pretekstem do przyjazdu do Łodzi właśnie teraz. No cóż, trudno.
Potem dopiero, gdy dotarliśmy do Narraganset, zdałam sobie sprawę, że to było zbawienie.
Bo wszyscy chłopcy 18-21 (bo przecież teoretycznie młodsi do Narra nie wchodzą…) bawią się właśnie tam :) How lovely! Dlatego cieszę się z całej mocy, raduje się serce moje i ogólnie jest cudnie. Co prawda ludzi było mało, ale jednak sympatycznie. Mam wrażenie, że inny DJ grał niż ostatnio, bo jednak nie przyspieszał aż tak bardzo jak poprzednim razem ;) Zresztą był już na początku problem. Pani selekcjoner nie wiedziała czy Piotra wpuścić, bo był w dresie. Widocznie tam w Łodzi nie wiedzą, że dresy też mogą być lanserskie ;) Fakt, że te jego są specyficzne, ale dają radę. Sama raz w nich byłam w U nawet jakieś pół roku temu. Najgorsze jednak było to, że pani zapytała ile lat ma Tomeczek… Kurwa mać, on ma już dużo ponad 18 :) Ja wiem, że wygląda młodo, ale zaczyna mnie to denerwować :)
No, nieważne. Ważne, że udało się nam wejść. I zacząć imprezowanie. No fakt, że tłumów nie było. Zresztą nie wiem czy tam kiedykolwiek są, bo klub jest wielki. Niewielka ilość ludzi miała oczywiście swoje plusy. Przede wszystkim – widać wszystko. Na przykład jak jeden chłopiec chciał chyba Macieja Bieacz poderwać. Maciej jednak na dłuższy czas zniknął. Nie wiem gdzie, ale jedynym miejscem, którego nie sprawdziłam, szukając go, był dark room. Nie mogłem też wtedy znaleźć Pawełka.
Tomeczek bawił się też na całego. Upadł po raz drugi tej nocy (łącznie, niczym Chrystus, zaliczył trzy upadki). Piotr też chciał kogoś wyrwać, bo – jak podkreślał – przyjechał „do Łodzi na ruchanie”. Ale nie dało rady.
Bawiliśmy się w Narraganset dość długo i dość fajnie, muszę przyznać. Wkurzające było tylko ograniczenie dolnej kwoty przy jakiej można kartą płacić przy barze. Za to jeden barman… O boże, jakie cudeńko. Malutki taki fajniutki lokowany… Słodki na maksa. I tak ładnie się do mnie uśmiechnął, że aż mi się miło zrobiło na sercu. Ogólnie noc udana. Dla niektórych dość krejzi z różnych powodów, ale to jeszcze nie koniec.

Wyszliśmy z Narraganset i Maciej Bieacz postanowił jechać do domu (starość, nie radość). My jeszcze nie. Więc poszliśmy do łódzkiego odpowiednika Luzzter, czyli do OIOMu. Supernazwa, kurwo! Umieralnio-ćpalnia, albo przynajmniej takie wrażenie sprawia. Ludzi sporo, ale bez tłoków. Fajne duże lustro w WC i superświatła za DJem. Nie siedzieliśmy tam długo, bo nas OIOM znudził dość szybko. Więc wyszliśmy i postanowiliśmy wracać do Tomeczka autobusem komunikacji publicznej. I tutaj zdarza się trzeci upadek Tomeczka, który wyjebał się na środku Piłsudskiego (upadek trzeci)…
Podróż do domu okazała się spokojna (nie miałam biletu – za co chciałam przeprosić miasto Łódź). Gorzej było pod domem, bo musieliśmy dobudzić Macieja Bieacz, żeby nam otworzył. Dał radę jednak dość szybko. Na miejscu Piotr rzucił się do komputera. Musiał zalogować się na fellow.pl, żeby… ogarnąć kogoś na seks. No, w końcu przyjechał tam na seks, prawda? Ja już straciłam nadzieję, że mu się uda… Ale nie, dał radę. Gdy już wszyscy usnęliśmy, Piotr wyruszył. Znalazł sobie pasywa na Widzewie i był na… spotkaniu ;)

Pawełek zaraz musiał wstawać, bo na 9 miał do pracy. My spokojnie do 11 spaliśmy. Potem pojechałam do Gośki. Zawsze ją odwiedzam w Łodzi, nie inaczej było i tym razem. Razem z Martą przygotowały spaghetti nawet! Fakt, że wpadłem do nich dosłownie na godzinkę nie zmienia faktu, że było to spotkanie miłe. Pośpiech spowodowany zaś był uzależnieniem od środków komunikacji zbiorowej. Czyli od rozkładu PKP.
Dotarliśmy sprawnie na dworzec i zaraz wsiadaliśmy do pociągu… A tam! Meganiespodzianka! Idziemy z Piotrem przez wagon, idziemy… Aleksy! Siedzi jak żywy! W sensie, że on! Piotr prawie upadł, ja na widok uśmiechu pod tytułem „rozpoznałem was” nie wiedziałam co powiedzieć i… poszliśmy dalej, kłócąc się czy siadamy niedaleko Aleksego czy nie. Szok, jak piątoklasistki.

W domu tylko się ogarnęłam lekko i zaraz trzeba było być gotowym na bifor u mnie. Wpadło niewiele ludzi, bo albo chorzy, albo zmęczeni, albo za zimno. Staruchy. Ci co wpadli, miło spędzili czas (mam nadzieję). Arek Sebastian przyniósł mi DVD ze „Skins”. Ja wiedziałam, że to jest dobry serial po samym już trailerze (poszukajcie sobie na YouTube trailera pierwszej serii!) ale dopiero potem się przekonałam.
Namówiłem ich na Galerię. Ja wiem, to jest średni klub. Jest już ładniej, to fakt, ale ludzie nadal ci sami. Średni, żeby nie powiedzieć gorzej. Ale powodem naszej wizyty był koncert Loli Lou. Po dłuuuugim pobycie w Kapsztadzie miała swój pierwszy występ. Była piękna na maksa! I jak zawsze dobra. Problemem Galerii jest jednak to, że scena może być oglądana tylko z jednej a nie z trzech stron. Dodatkowo zaś z tej jednej strony ograniczają to miejsce bar i fotele/kanapy/stoliki. I zostaje mało miejsca, a lesbijki w Galerii są duże. Pola się bała. I wyszliśmy zaraz po zakończeniu jej występu. Po drodze (spokojny spacerek) zaliczyłam McDonald’s jeszcze, bo głód doskwierał.

A potem, nareszcie, Utopia. Tego dnia rządziła Finlandia. Bo V lekcja fińskiego, czyli promocja jakaś. Chyba nawet, jak się okazuje, na małym barze w VIPie coś dawali czy coś tam. Ale nie wiem, nie dotarłam. W sensie, że mnie to mało interesuje. Myślę, że wszyscy wiedzą, że ja naprawdę bez alkoholu mogę i się bawię. Zarówno w piątek w Łodzi jak i w sobotę w Warszawie. Finlandia rządziła a ja z Piotrem w naszych fancy okularach szaleliśmy. Szaleli też Dje. I to pięknie szaleli. Duddeck i pozostali dali radę. Zresztą zawsze dają, muszę przyznać. Oni są nawet nieźli w tym, co robią.
W ogóle to wstępnie zaplanowany był after u mnie, ale… nie było komu iść. Wykruszyli się wszyscy. Od Jurka zaczynając, przez zmęczoną Polę a kończąc na Tomku Amy Winehouse, który poszedł do Luzzter. Zresztą siedział tam prawie do południa. Ciekawe, co tam robił?

Niedzielny błogostan był cudowny. Wziąłem się co prawda za pisanie pracy zleconej, ale ogólnie niewiele mi się udało. Wieczorem wzięłam się za „Skins” oglądanie. Powiem szczerze: spodziewałam się więcej dekonstrukcyjnego ładunku, więcej kontrnormatywności… Ale nie ma tego tam aż tyle. Co nie zmienia faktu, że serial jest naprawdę dobry. I nie chodzi o to, że oni są piękni i ogólnie (chociaż chłopcy są…) tylko tak po prostu.
A Maxxie jest w końcu gejem czy nie? W sensie, że ten aktor co go gra – w życiu prywatnym ciągnie kutasy czy nie? Ktoś wie? Bo ja mam sprzeczne informacje.
Oczywiście, skoro oglądanie z Mihałem, to i pizza musiała być. Niestety, w sumie.

Siedzieliśmy jakoś do 3 nad tym i zostawiliśmy tylko 2 odcinki na potem. Wstałam więc w poniedziałek koło 11. To oznaczało, że mam mało czasu, żeby dotrzeć do redakcji. Ale dałam radę, jak zawsze. Dyżur minął szybko, bo sporo rzeczy z piątku sobie zostawiłam na poniedziałek a poza tym w ten dzień zawsze najwięcej nowych spraw się dzieje, jakiś niespodzianek, nowych pomysłów i propozycji.
Jedną z nietypowych propozycji były dodatkowe korki u bliźniaczek. Tych, co mam z nimi w środy zajęcia normalnie. Zgodziłam się, bo jestem pazerna na kasę a poza tym uważam, że skoro potrzebują pomocy przed jakimś tam sprawdzianem, no to wypadałoby, żebym pomogła. I tak też się stało. Z redakcji pognałam na jedne korki (IV klasa podstawówki), a potem na drugie (I klasa gimnazjum). Padnięta lekko wróciłam do domu.
Z Mihałem postanowiliśmy skończyć „Skins”. W czwartek mam nadzieję dostać drugą serię, więc wypadało.

We wtorek rano wziąłem się poważnie za pracę zleconą. Trochę zrobiłem – może nie jakoś specjalnie dużo, ale jest. Miałam posiedzenie Prezydium Parlamentu – ważne, bo decydowaliśmy, co się będzie na posiedzeniu działo. A rzeczy jest sporo. Zmiana regulaminu, zmiana ordynacji, zmiana składu Zarządu… Opinia w sprawie projektu reformy ministerstwa… Sporo sporo do zrobienia.
Potem powinnam siedzieć w redakcji, ale dwa spotkania służbowe sprawiły, że w sumie niewiele czasu ostatecznie byłam w redakcji. Może z pół godzinki. Może.
A potem korki, korki… Chłopiec ma focha na mamę i nie chodzi do szkoły. Superkontakt, kurwo ;)

Wieczorem kino. Przedpremierowy pokaz „Jagodowa miłość”… Przyszedł Kamil, Pola, Jurek od prac. Miał być Patryczek, ale wiadomo było, że się nie zjawi, bo nigdy nie przychodzi. Miał być też Piotrek od MS, ale odwołał w ostatniej chwili, bo coś zapierdol miał w pracy… Life ;)
Film BEZNADZIEJNY! Nie idźcie! My wyszliśmy po pół godziny. Pojechaliśmy na pl. Zbawiciela na kaweczkę. Posiedzieliśmy we W Biegu Cafe chwilę i zaraz trzeba było się zbierać do domów. Było miło.
Wieczorem postanowiliśmy z Michałem napić się coś niecoś. Przed przyjazdem Tomeczka, żeby nie było, że go rozpijamy. Bo dzisiaj Tomeczek zamieszka u nas na tydzień, żeby znaleźć pracę. I codziennie musi szukać, bo inaczej go wyrzucam :)

Dzisiaj od rana w redakcji. Udało mi się ostatecznie bloga napisać. A teraz zaraz koreczki mam. Będzie cudnie, bo 85 zł w ciągu 2 godzin się zarabia rzadko. Chwalmy Pana. A potem pójdę to wydać w Carrefour ;)

Wypowiedz się! Skomentuj!