Jest nowy wygląd, czas na nową blotkę. Tym bardziej, że niedziela w sumie się skończyła i dobrze jest tydzień podsumować i zaplanować zarazem kolejny. Pomyśleć nad sobą, możnaby rzec. Myślałam ostatnio o myśleniu nad sobą. W sensie, że jaki jest sens takiej instytucji, po co się do tego namawia ludzi. „Musisz zastanowić się nad sobą”, „Potrzebuję czasu na pomyślenie nad swoim życiem”. Ale po co w sumie?
I chyba mam. Wydaje mi się, że takie myślenie – polegające przede wszystkim na odtwarzaniu w pamięci wydarzeń z bliskiej przeszłości (czasem w perspektywie odleglejszych wydarzeń) ma na celu ich ponowne przywołanie, gdy dowiadujemy się czegoś, czego wówczas nie wiedzieliśmy lub nie byliśmy świadomi i… wzbudzać ma w nas żal. Tak, wydaje mi się, że myślenie nad sobą to inna nazwa wzbudzania w sobie żalu za swoje przeszłe czyny. Przecież nie mówi się „pomyśl nad sobą” „zastanów się nad swoim życiem” komuś, kogo zachowanie oceniamy jako właściwe, dobre, prawidłowe, prawda? Mówimy tak osobie, która naszym zdaniem zachowuje się niedobrze, robi coś niewłaściwego albo nie zastanawia się nad konsekwencjami (w domyśle: negatywnymi), jakie dla innych będzie mieć jej zachowanie. Powiedzieć komuś „Pomyśl nad sobą” czy „Zastanów się nad własnym życiem”, to jak powiedzieć „Żałuj za grzechy”, „Wzbudzaj w sobie żal za swoje czyny”. Myślenie nad sobą jest świecką wersją rachunku sumienia.
Swoją drogą, ciekawe, że sami często czujemy przymus wewnętrzny myślenia nad sobą. „Muszę wyjechać, odpocząć, pomyśleć nad sobą”. Muszę więc wzbudzać w sobie żal. Ale po co? To jest dobre pytanie, na które jeszcze nie znam odpowiedzi. Wydaje mi się, że w ten sposób czujemy nadal związek z normami społecznymi wyznawanymi w naszym środowisku, utwierdzamy się w tym, że są one dla nas ważne i tylko przypadkowo zdarzyło się nam je naruszyć. Wzbudzenie żalu jest więc zarazem samoutwierdzeniem w tym, że jestem członkiem jakiejś wspólnoty idei. Zastanawiam się, i tego w sumie nie wiem jeszcze, jak umieścić tę potrzebę użalania się nad sobą w perspektywie kultury terapeutycznej, która nakazuje nam poddawanie się takim zabiegom dla zdrowia psychicznego.
Dlatego nie wzbudzam w sobie żalu i nie myślę nad sobą. Poza momentami, gdy piszę bloga, ma się rozumieć.

We wtorek dzień był wyjątkowo udany… Do czasu ;) Najpierw poszłam dzielnie rano na zajęcia i tramwaj znów miał awarię. Wypuścił nas, przeszliśmy spory kawałek i przy placu Zawiszy mogłam znów wsiadać w jakiś pojazd na szynach. Niby wszystko okej, ale korki przed nim spowodowały, że na centralny jechałam prawie 20 minut. Stwierdziłem jednak, że trudno. Spóźnię się na zajęcia, nic się nie stanie. I tak są nudne. No i miałem rację, ma się rozumieć. Nie było na nich nic ciekawego. Pani nam podała wykres, którego sama nie przygotowała i w ogóle go nie rozumiała, ale stwierdziła, że musimy się go nauczyć. Tak dla zasady. Nie no, bardzo sprytnie.
Za to potem pan starszy się na zajęcia spóźnił, a jak już podszedł i koleżanka mi powiedziała, że nie mamy dzisiaj zajęć specjalizacyjnych, które są po tych, to wyszedłem. Sory, spóźnił się, jego strata. I poszedłem do redakcji.
Ponieważ wiem, że Kaśka nie lubi jak mówię, że jakieś godziny odrobię za jakieś („Nie pracujesz tutaj na godziny!”), ale zarazem stara się wymagać, żebym w miarę przestrzegał tego przebywania w określonych godzinach w redakcji, powiedziałam że zostawię laptopa, pojadę do domu się przespać i wrócę potem na te moje 2,5 godziny wtorkowe. Stwierdziła, że jest zimno i że lepiej, żebym teraz posiedział i wcześniej wyszedł. Tak też zrobiłam :) A w domu pospałem.

Wróciłem wieczorem na UW na posiedzenie Konwentu Seniorów Parlamentu Studentów i potem Prezydium Parlamentu Studentów. Nieważne, co się działo merytorycznego na nich. Jak wróciłem, musiałem napisać coś…
Dzisiaj na posiedzeniu Konwentu Seniorów Parlamentu Studentów UW, czyli ciała w skład którego wchodzi Marszałek, Wicemarszałkowie i szefowie Klubów Parlamentarnych, pojawił się ciekawy pomysł. Jeden z szefów klubów, zarzekając się, że to nie jego opinia, tylko części członków jego klubu i on się z nią nie zgadza, powiedział, że może byłoby dobrym pomysłem, gdybym założył sobie dla potrzeb Parlamentu Studentów UW i mojej oficjalnej w nim działalności, osobny profil na grono.net. Bo jednak, nie ukrywajmy, w Warszawie grono jest ważne i tutaj wszyscy siedzą. Parlamentarzyści też intensywnie z niego korzystają, więc może dobrze byłoby, żebym miał do tego osobne konto. Pomysł, żeby takie oficjalnie Marszałkowskie czy Prezydialne konto założyć nie był nawet taki zły, może wręcz przeciwnie – całkiem dobry. Gorzej było z uzasadnieniem. Otóż, jak przekazał pan Przewodniczący Koła, część członków klubu uważa, że wszystko fajnie, jest okej, ale jednak ja mam takie zdjęcia, które nie przystoją Marszałkowi. Że oni oczywiście nie mają nic przeciwko, ale przecież nie muszę jako Marszałek tak jawnie z tym… Zaraz szef innego klubu dodał, że mnie bardzo lubi i w ogóle, ale rzeczywiście takie głosy się pojawiły też tam. I może to jest dobry pomysł, żeby takie coś zrobić.
Moje zdanie jest w tej kwestii jasne i jednoznaczne: nie. Funkcję Marszałka sprawuję z wyboru studentów (tych samych, którzy ponoć komentują mój profil podczas posiedzeń Klubów) i zostałam wybrana na to stanowisko, jak mniemam, ze względu na moje kompetencje niezbędne do jego sprawowania. Nie wydaje mi się, żeby te kompetencje ostatnimi czasy jakoś gwałtownie zmalały, więc cała sprawa wydała mi się dziwna.
Najpierw mnie trochę zamurowało, przyznaję. Bo się nie spodziewałam tego argumentu usłyszeć właśnie w takim gronie. Ja rozumiem, że na posiedzeniach klubów i że między sobą ludzie żartują, śmieją się, komentują. Ich prawo. Wynoszenie tego na poziom jednego z najważniejszych ciał studenckich było dla mnie niespodziewane. Jasne, takie rzeczy się pojawiały podczas wyborów do samorządu na dziennikarstwie, ale tam się tego spodziewałem, było oczywiste, że się pojawią prędzej czy później. Tym bardziej, że to była ostra bezkompromisowa walka. A tutaj?
Z nieheteronormatywnością i nieheteroseksualnością jest tak, że to są zawsze argumenty, które można trzymać i w dowolnym momencie wyciągnąć jak asa z rękawa. „To doskonała artystka, świetna aktorka. Bardzo ją wszyscy cenimy, no ale wiadomo… Ona jest lesbijką…”, „Pan profesor jest wybitnym naukowcem, świetnym dydaktykiem, doskonałym pracownikiem naukowym. Świetnie sobie radzi, no ale wiadomo… on woli chłopców”. Dodanie tej informacji ma zdewaluować wszystkie inne. To jest to, co Centrum Myśli Jana Pawła II ze mną zrobiło też. Jestem wybitnym kandydatem do stypendium, wszystkie warunki spełniam, doskonale działam i mogę pod tym względem być wzorem dla innych. No, ale wiadomo… jestem transem. To jest ten as z rękawa, który pokonuje inne argumenty. Jedyne, co mogę osiągnąć to udawanie, że tego asa nie ma. Udawanie, bo przecież wszyscy gracze wiedzą, że on jest. Groźba jego użycia w dowolnym momencie może albo paraliżować wszelkie działania (po co mam cokolwiek robić, skoro zaraz i tak ktoś doda „no tak, ale on(a) jest…”) albo mobilizować do szalonej działalności, która ma udowodnić wszystkim dokoła, że „no tak, ale” nie ma sensu użycia, bo przecież zrobiłam tyle to a tyle dobrego. Oczywiste, że ja przyjąłem drugą taktykę. I oczywiste, że ona jest spisana na straty od razu. Mogę sobie robić ile i co chcę, ale argument zawsze pozostaje – co stało się dla mnie jasne właśnie podczas posiedzenia Konwentu Seniorów Parlamentu Studentów UW.
To trochę tak, że Inny nie może być nigdy do końca uprawomocniony. Jasne, ze względu na poprawność polityczną czy też inne argumenty, dopuszczamy Innego do nas, pozwalamy mu żyć wśród nas i wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że i Inny i my mamy świadomość, że on jest Inny. A ta prawda czeka tylko na odpowiedni moment, by o sobie przypomnieć. Dobra, wszystko fajnie, nadajesz się, jest okej. Tylko, że jesteś Inny… Upodmiotowienie Innego nie następuje.
A argument „bo masz takie zdjęcia na gronie” jest porównywalny dla mnie z: „musisz sobie założyć osobny profil na gronie, bo wiesz… na twoim są zdjęcia jak całujesz się z dziewczyną”. To trochę logika „rób to w domu, po kryjomu”. A ja nie mam zamiaru się ukrywać. Being queer is not about a right to privacy; it is about the freedom to be public, to just be who we are. It means everyday fighting oppression; homophobia, racism, misogyny, the bigotry of religious hypocrites and our own self-hatred. Dlatego zdecydowanie sprzeciwiłem się idei założenia osobnego profilu na grono.net dla potrzeb funkcjonowania Parlamentu Studentów UW. Pod przykrywką „sprawnej działalności”, „lepszej rozpoznawalności Prezydium” czy też „ułatwienia kontaktu” podjęto próbę unieważnienia mnie, jako kompetentnej osoby. Nie zgadzam się na to. Tak, macie Marszałka transa. Jeśli się Wam to nie podoba, to powiedzcie wprost: „jesteśmy wkurwieni, że szefuje nami trans i nie zgadzamy się na to, żeby nas reprezentował”. Powiedzenie tego jest trudne, bo wymaga przyznania się do niepoprawnych politycznie poglądów, więc lepiej szukać innych sposób przekonania mnie do tego, żebym sam się nieco w cień usunął ze swoim życiem, z tym, kim jestem. Ale mi ze sobą jest naprawdę dobrze :)

W środę w redakcji nic się nie działo za bardzo. Dużo musiałam wydzwaniać, bo są jakieś sprawy niezałatwione dość ważne, ale to normalne. Poza tym, nuda w sumie. Powinienem pisać tekst jeden, ale dobrze, że jeszcze tego nie zrobiłem, bo już musiałbym go zmieniać, bo okazuje się, że ma mieć inną objętość niż początkowo zapowiadana… Więc na dobre mi to wyszło.
Ciekawym wydarzeniem było pierwsze posiedzenie Rady Naukowej Instytutu Dziennikarstwa UW. Nadzwyczajne, bo związane z czymś, co miało być, gdy w budynku ID była bomba niby podłożona, a ważne, bo dyskusja z Dziekanem na ten temat była na następny dzień przewidziana. Uchwaliliśmy zasady rekrutacji na studia w 2010/2011. Fajnie. Wyglądało to bardzo nieprofesjonalnie, muszę przyznać. Zupełnie inaczej, niż w IS. Malutka salka, mało ludzi (nikt kworum nie liczył…) – za to studenci dzielnie się stawili. Dumna z nich jestem. Wiem, że moja osoba i zamieszanie jakie robię wokół działalności przedstawicieli studentów organach na pewno ich mobilizuje (czego przykładem jest posiedzenie Rady Samorządu ID, której zwołanie obiecywali od dawna, ale dopiero jak dwa maile ode mnie dostali, to ostatecznie to zrobili…).
Rada sprawiła, że mogłam szybciej do domu wrócić i jeszcze przed korkami spokojnie zjeść obiad. A potem korki. I zakupy w C.H Reduta :)

Największą rozrywką czwartkową był fakt, że do redakcji wpadła Gosia, z którą mogłem rozmawiać na temat konferencji/spotkania dla studenckich dziennikarzy, jakie organizujemy w lutym. Może być fajna impreza. Już wiem, że jest bardzo dużo zgłoszeń – w tym z krajów europejskich, ale i Meksyku, Australii, USA, Azji… Więc naprawdę fajna sprawa może wyjść. No i robi to oficjalnie moje koło naukowe też, więc fajnie.
Pogadaliśmy, filmik ze mną na stronę nakręciła… A potem po wyjściu z redakcji znów musiałem iść na spotkanie z tym związane. Ja nie wiem, jak to jest, ale chyba jakieś coś panuje teraz. Chory naczelny, chora office manager, chory Piotr w domu, Michał też coś nie za bardzo się czuję. Ja na razie okej i mam nadzieję, ze tak zostanie :) Przynajmniej do soboty, bo w piątek na F-SP muszę być w pełni zdrowa.
W czwartek poszłam jeszcze do kina. W chuja daleko, bo to Cinema City Sadyba, czyli Sadyba Best Mall. Zaprosiłam trochę pedalstwa i się nawet zeszło, więc nie narzekam. Pasyw tylko nie dał rady, bo stał w korku z Natkiem, który nie chce żeby o nim pisać i Kuba69, ale to nie wiem czemu. Przypominam tylko sobie, wam i Kubie 69, że od lutego ma mnie zatrudnić :)
Film „W cieniu chwały”. No cóż, bez wow – dobra, nieźle zagrana amerykańska sensacja. Fabuła nienowa, motyw znany, niezły film i tyle. Odmóżdżenie na chwilę potrzebne. Mam nadzieję, że moi chłopcy też zadowoleni, bo jednak nikomu z nas ta Sadyba nie po drodze ;)

Lubię piątki. Zwłaszcza jak po tygodniu całym chcę odpocząć. Bo się niewiele dzieje. Muszę tylko jakieś sprawy pokończyć, ogarnąć, zamknąć i przygotować zestawienie dla Wydawcy. To moje nowe zadanie w sumie, ale myślałam, że uda mi się od niego uciec. Nie udało się, przypomniała sobie i znów muszę.
No nic, jak żyć, taka karma. Jeśli trzeba, to trzeba.
Po zajęciach spotkanie z protokolantką, żeby omówić błędy, jakie robiła. Przyjęła to spokojnie, wzięła, poprawiła i już. Teraz czeka na kolejne zlecenie ode mnie. A to już niedługo, bo w środę posiedzenie Parlamentu Studentów UW kolejne. Damy radę.
Po spotkaniu pognałem do Galerii Mokotów. Daaaaawno mnie tam nie było. Bo to wybitnie nie po drodze a i inne centra mam bliżej. Ale tam miałam tym razem zlecenie na KFC. Wpadłam, kupiłam, surowa negatywna ocena w głowie wystawiona… Problem polegał na tym, że mam zawsze 24 godziny na przygotowanie raportu dla firmy… No i nie zdążyłem. Skandal jakiś, ogólnie.
Jedno, co się nie zmieniło w GalMoku (tak się ponoć mówi…) to ilość ciotostwa wkoło.

Wieczorem – bifor z okazji urodzin Tomasza u Gacka. Wpadło nas tam trochę, ja lekko spóźniona (ale to zapowiedziane było), bo omawiałam przez telefon sprawy związane z działalnością samorządową. Mnóstwo, mnóstwo długich rozmów.
Ledwo wchodzę, już mi leją mega mocnego drinka. I to był błąd, który potem długo owocował. Co ciekawe, był pracownik Kuby69 z Wrocławia, co go nawet kojarzę i znam. Ponoć mnie czyta, chociaż to dziwne, bo przecież mnie nikt nie czyta. Nieważne. Ważne, że zabawa się dobra robiła. Śpiewaliśmy psalmy. Dużo głośnych psalmów koło 1 w nocy. „Gacek jest pasywny, chciałby być aktywny”. I tego typu. Poziom, generalnie, żenujący. Ale śmieszny i to najważniejsze. Sąsiedzi się nie skarżyli – znaczy, że daliśmy radę. Że wieczór był dużo cieplejszy od tych ostatnio panujących mrozów, to do Utopii postanowiliśmy pieszo iść. I dobrze, bo ja też przetrzeźwieć potrzebowałem. Na moje nieszczęście, na niewiele się to zdało. Droga sympatycznie nam zleciała, ale nie poczułem się ani trochę bardziej trzeźwy.
Na miejscu – ogień się szybko zrobił. Grał Energy, więc całkiem nieźle. Momentami nawet bardzo dobrze. Z Polą się bawiłam całkiem fajnie, dopóki Pola nie poczuła mega ognia i nie złapała jakiejś nowej dziewczyny czerwonej. No, niech się dzieje wola nieba. Prawdę mówiąc, chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się nie być całkiem trzeźwym ani przez moment. Co jest dość skandaliczne, bo nawet wyszłam z klubu lekko dziabnięta. Nie podobało mi się to, prawdę mówiąc. Co prawda, fajnie się bawiłam i w ogóle, ale chyba nie wypada mi jednak, prawda?
Dobrze, że w VIPie dość pusto było i można było usiąść, odpocząć. Podczas jednej z takich wizyt akurat Piotr selekcjoner przyszedł po picie. Więc pytam go: Piotruś, kiedy my zatańczymy? No to mnie złapał i niby klasyczny taniec udało się nam odstawić. Gorzej, że potem mnie sprowokował do wskoczenia na siebie i… mi spodnie poszły. W kroku :) Szał, szał, tak ma być!
Oczywiście, jakaś tam dziurka nie przeszkodziła mi w zabawie. Ale alkohol we krwi sprawił, że koło 5 stwierdziłem, że idę, bo nie ma co.

Sobota więc była dniem, gdy zaplanowałam wyjście do sklepu po spodnie. Te czarne, co poszły w nocy, były moimi ulubionymi. Więc znalezienie nowych wydawało się nie lada wyzwaniem, tym bardziej, że podczas ostatnich długich zakupów, udało mi się kupić jedynie jakieś Zarowe, które planuję oddać jak najszybciej.
Pojechałam do Faktory, bo Pola namawiała. Piotr zabrał się ze mną.
A w głowie kiełkował nam na poważnie pomysł minionej nocy: jechać do Łodzi. Błąd był jeden. McDonald’s przed Ursusem zaliczony. On nam zabrał bezcenny czas. W samym Faktory, chwila moment, udane zakupy. Spodnie są. Tanie, ładne, pasujące, wymarzone ;)
Wracaliśmy w jakimś megapośpiechu, ale komunikacja publiczna utrudniła nam wszystko. I ostatecznie musiałam zadzwonić do Damiana.be, że nie damy rady jednak na 19:20 być na dworcu. Kolejny pociąg o 21:20, co oznacza, że w Łodzi byśmy koło 23 byli. Dla mnie i dla Damiana.be to w sumie jeszcze do ogarnięcia, Piotrek już marudził, że za późno. No i odłożone jednak.

Poszłam więc z Damianem.be na kawę do Wayne’sa, taką prebiforową a potem na bifor do Piotrka. Sami, bo reszta po piątku umierała czy coś tam. Ogarnęliśmy się fajnie i ruszyliśmy o ludzkiej porze do Toro. Tej nocy wymyśliłem to hasło o robieniu wszystkiego na chwałę Pana. I tak zostało. Na pewno większość myślała, że przyćpałam albo że najebana jestem… no, ale cóż… niech myślą co chcą. Prawda jest oczywiście inna. Po prostu miałam dobry humor. 
W Toro Piotruś mi zamówił Madonnę i znów dedykacja – tym razem dla Jej Perfekcyjności – poszła. To bardzo miłe. Nie miałem jak mu potem podziękować, więc mam nadzieję, że tak publicznie na blogu, którego nikt nie czyta, będę mógł też to załatwić.
Mimo wszystko jednak, w Toro meganudno. Brzydcy ludzie (to norma), muzycznie bardzo słabo (to zwyczaj) i nawet lekko pijani Damian.be i Piotr, nie ogarniali tego. Więc się szybko zebraliśmy dalej.

W Utopii kontynuowaliśmy nasz imprezowy maraton rozpoczęty o 21 w sumie. I udało się nieźle, bo w domu jakoś koło 8 byłam. Szaleńczo długa noc i udana do tego! Zabawa przednia, muzycznie było okej (Nobis grał) a po 4 – super (ale nie wiem kto był za konsolą, jakiś gościnny, co go nie kojarzę). Szokiem było dla Piotra i Tomasza dowiedzieć się, że nie mają wstępu do VIProomu. Piotr się nie przejął za bardzo, ale Tomasz, który zjawił się dużo później, chyba się zestresował.
Impreza była dobra. Staś szalał ze swoim partnerem. Jureczek dał czadu, Damian.be miał też chwilę słabości… Ogólnie: wzorowo. Jakaś dziewczyna mnie do baru ciągnęła na Martini (mówiła coś, skąd jest, ale nie zrozumiałem, bo lekko pijana…). Poznałam jakiegoś ładnego heterochłopca, co teraz do mnie na gronie pisze nawet – sympatycznie bardzo.
Obyło się bez większych ciotodram, czyli spokojnie pod tym względem. Szokiem było tylko dowiedzieć się, że jakiś gość rzucił się z ręką na Piotra selekcjonera i go uderzył. Skandal. Przecież to tak, jakby podnieść rękę na Królową prawie. Ludzie nie mają już ani krztyny godności, naprawdę. To trochę jak Gruby Grzegorz (Jurek twierdzi, że bardzo pasuje ta ksywka) i jego blond farbowana przyciotka – też ani krztyny godności. No i starzy są, nie dają rady. Niby chcą coś się ze mnie nabijać, ale się upijają i odpadają.
To była bardzo fajna impreza. Dużo ludzi (jak wychodziłam koło tam 7 to wciąż było tłoczno!), dobrze muzyka grała, znajomych trochę (zawsze mogłoby być więcej), bez wielkich ciotodram no i na chwałę Pana. Więc alleluja i do przodu!

Żyję XX Floor-Sitting Party „Jej Perfekcyjność loves you”. Jest tyle do zrobienia! Dzisiaj poszły informacje do osób, które potwierdziły. Jest ich 40. Bardzo, bardzo dużo. Wiadomo, zawsze ktoś tam wpadnie pod pociąg, zaśpi, cokolwiek i nie przyjdzie. Ale można się spodziewać rekordu. Pomieścimy się, mam nadzieję. No i zobaczymy jak to wyjdzie. Mam sporo pracy, ale też dużo już zrobione. Teraz niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze łorewa.

Wypowiedz się! Skomentuj!