W tym tygodniu, jako że to już prawie ferie dla dzieciaków, miałam sporo korków odwołanych. Z jednej strony to dobrze, bo zawsze trochę mniej roboty, trochę łatwiej się żyje, trochę mniej latania. Ale z drugiej – wiadomo, kasy mniej. A do tego gotówki, bez konieczności wypłacania z bankomatu, co jednak przydaje się jak na przykład chcę kupić coś u Krzysia.
Niemniej, jakieś tam korki były. Jak na przykład we wtorek – a zaraz po nich wpadł do mnie Michał młody. Po płyty z muzyką. Jako, że on wywodzi się ze świata heteroseksualnego, to nie ma chyba za wiele dobrej muzyki. Dopiero teraz smakuje dobrego gejowskiego house’u i potrzebuje go jak powietrza. Więc dałem mu kilka setów dobrych – w tym utopijne jakieś, kilka z F-SP, coś tam od Perełki starszego… Coś takiego, co wiedziałem, że w sumie mu się spodoba na pewno, bo jest naprawdę dobre. No i się spodobało.
Posiedział, pogadaliśmy. A przy okazji skapnąłem się, że mam na dysku ponad 36 GB niezgranej na DVD pornografii. Czas jakiś porządek zrobić, tak świątecznie. Przed wyjazdem z Warszawy nie dałam rady, zrobię to po powrocie. Bo jednak jestem pedantem i lubię mieć wszystko poukładane. Moim wielkim planem i tak jest skatalogowanie tego. Mam problem, bo nie mam dobrego programu do baz danych. Jest oczywiście MS Access, ale mój legalny Office 2007 nie ma akurat Accessa…

Środa była pechowa. Człowiek się spieszy, bo to posiedzenie Senatu o 10, a jeszcze na 9 teoretycznie powinnam wpaść do redakcji… Nie ma jednak łatwo. Nagle tramwaj stanął. Przed nim – korek. Wiadomo już, że na pewno coś się stało. Wysadził nas. Okazało się, że to kolejny wypadek tramwajowy w Warszawie w tym tygodniu. Duży, bo zablokował Grójecką w obie strony i Filtrową tak samo. Zrobiłam fotkę, poszłam na autobus. A że czekania trochę było, to wysłałem fotkę na Alert24. Potem cały dzień hulała jako ich główna. I na gazeta.pl też. Szkoda, że nie płacą za to ;) Powinnam się cenić, nie? Przecież ja wiem, że moja komórka ładne foteczki pstryka.
Dotarłam jakoś po 9:40. Więc chwila w redakcji i pobiegłem na Senat UW. Posiedzenie dość długie, nie ma co. Ale raz na jakiś czas musi takie być. Jako że nowa kadencja studentów UW się zaczęła w Senacie, to mnie przesadzili. Teraz formalnie zajmuję miejsce obok Przewodniczącego Zarządu, jako Marszałek. Miłe to. Pani Rektor przywitała nowych, mnie poniekąd też, zaznaczyła, że dotychczas Senator, teraz Marszałek dodatkowo. No i jestem :)
Rozrywki dostarczyła słynna już bomba na dziennikarstwie. Ta, której nie było. Megaewakuacja, jakieś zamieszanie, nawet podczas posiedzenia Senatu UW była o tym mowa. Działo się, działo. Nie wiem po co całe zamieszanie. Może i poważnie brzmiała groźba, ale jakoś nie wydawała mi się osobiście możliwa do zrealizowania. Przeczucie.
Z moich osobistych planów, nie odbyła się Rada Naukowa Instytutu Dziennikarstwa o 14:00. To miało być moje pierwsze na niej bycie, więc tym bardziej się zmartwiłam. Ale o 15:00 już Rada Wydziału się zgodnie z planem odbyła i wziąłem w niej udział. Tutaj organizacja posiedzeń wygląda tak, że są Rady tematyczne. Ta była akurat habilitacyjno-doktorska, a więc taka, na której niewiele studenci mają nawet formalnie do powiedzenia. Jednakże, swoje odsiedziałem, żeby nie było, że mnie to nie obchodzi.

Bomba pokrzyżowała też trochę plany samorządowej wigilii, która miała być gdzie indziej, a ostatecznie się odbyła w PANie. Też miło. Złożył życzenia przewodniczący, ja złożyłam. I potem poszło. Muszę przyznać, że mam wrażenie, że było skromniej niż rok temu. Nie chodzi o ilość gości, ale o jedzenie nawet. Może jestem w błędzie, ale tak to odczuwam.
Dodatkowo, po tej zabawie całej, miałam posiedzenie Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów, która – żeby się zawiązać – musi być przeze mnie zwołana. Po całym dniu spotkań, posiedzeń wróciłam do domu po 21 jakoś. Wcześnie w sumie, ale padnięty byłem na maksa. Jednak to dużo wrażeń, emocji, wydarzeń, pracy umysłowej… Marszałkowanie to ciężka sprawa czasem.

W czwartek odsiedziałem swoje w redakcji. Ale też nie bezczynnie. Poza tym, że coś tam pisałem, bo mnie terminy gonią (ale za to udało mi się nawet niezłe dwa teksty ogarnąć!), to jednak miałem też „inne sprawy”. Odebrałem protokół od protokolantki nowej, podpisałem z nią umowę… A potem miałem 4 posiedzenia Komisji Parlamentu Studentów UW pod rząd. Zebranie, głosowanie, drugie głosowanie, koniec. 6 minut. I tak cztery razy. Udało się, wszyscy się ładnie stawili. To była formalność, która pozwala im dalej działać – ważne, bo bez tego nic nie mogą robić formalnie. Cieszę się, że się zmobilizowali i pojawili się na te dziesięć minut, żeby wszystko mogło pełną parą ruszyć. Chciałem przed Nowym Rokiem to zrobić, żeby mieli pałera od 1 stycznia. Mam nadzieję, że będą mieć.
No a potem – wigilia Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Nie mogło mnie tam zabraknąć. Wykładowcy zdecydowanie zdominowali imprezę, studentów jak na lekarstwo. Ale jednak byliśmy, reprezentowaliśmy, daliśmy z siebie wszystko ;) Ofiarnie spożywaliśmy to, co nam przygotowano. Dość wystawnie było. Jeden ładny kelner. Czyli same plusy ;)

Ostatnie przed weekendem dwie wigilie były w piątek. Pierwsza – w redakcji. To taka najskromniejsza i taka, w której najmniej chodzi o jedzenie, a najbardziej o spotkanie. Miła atmosfera, dużo fanu. Zrobiłam sporo zdjęć. Muszę przyznać, że miło było. Prezent od wydawcy: wielki megasłownik coś-tam sto tysięcy potrzebnych słów czy jakoś tak. Pod redakcją Bralczyka. Miło. Ale bardziej ucieszył mnie zestaw poziomkowych kosmetyków od Joanny. Ja wiem, że to nie jest najlepsza firma, ale mają naprawdę ładnie pachnące te zestawy nowe. Więc mi pasuje.
Z tej wigilii poszłam na kolejną. Instytut Dziennikarstwa, wigilia studencka. Wyobraźcie sobie: sami moi przeciwnicy polityczni, ich najbliżsi znajomi (bo przecież studenci na dziennikarstwie nie mają zajęć w piątki, więc specjalnie na wigilię przyszli ludzie), samorządowcy z nimi zaprzyjaźnieni z innych jednostek, wykładowcy z którymi są „na ty” i… ja pośród nich :) Śmieszne to było. Wiedziałem od razu, że nie będę się dobrze bawić, ale nie o to chodziło. Chodziło o pokazanie się, o przyjazne gesty, ale też o pokazanie, że się postawię w sytuacji niewygodnej, jeśli taka będzie potrzeba. Niewiele już zjadłam, bo nie miałam miejsca w sobie. Ale jednak było coś niecoś ;)

A potem przyszedł weekend oficjalnie.

Zacząć trzeba od tego, że mam przejebane. Bo to inaczej nie może być nazwane. I wszystko przez własną głupotę. Sama uczę zawsze wszystkich tego, jak funkcjonuje świat utopijny, przestrzegam, napominam, pokazuję, tłumaczę, wyjaśniam… A potem sam robię takie głupie błędy. Nie wiem, jak to się mogło stać. Ale właśnie dowiedziałam się w ten weekend, że popełniłem faux pas. Okazało się, że niepotrzebnie coś napisałam na blogu. Pluję sobie teraz w brodę, gryzę się w język, nie ogarniam… No głupio mi, bo to może być odebrane jako zachowanie na szkodę. Celowe. Czy jakkolwiek by nie było odebrane, to na pewno źle. I głupi jestem. Nie wiem, co mnie natchnęło, żeby pisać o takich rzeczach. Chyba po prostu głupia radość z tego, że coś wiem no a przede wszystkim to, że wiadomość opisana jest dla mnie w sumie korzystna. Dlatego mi głupio. I przepraszam.
Specjalnie nie piszę dokładnie o co chodziło, bo ci co mają wiedzieć – wiedzą. Pozostali niech mają świadomość, że nawet ja czasem popełniam jakieś błędy, jeśli idzie o poruszanie się w świecie U.

Miałam zaproszenie do Kuby69, ale nie poszedłem. Niby miał być zwykły bifor, ale się okazało, że on chce lekko wigilijnie to zrobić, więc ja byłem na nie. I choć zaproszenie miałem od wtorku, to jednak się wycofałem w ostatniej chwili. Bo mi się idea wigilijna nie podobała jednak.
Pogoda była chujowa na maksa. Więc wpadłam do Piotrka tak przed samą Utopią. Nie było sensu szlajać się. Zamówiliśmy taxi z Tomkiem i kobietą jeszcze jedną i do Utopii trafiliśmy.
Trochę znajomych się zeszło. Ostatni piątek w Utopii dla mnie przed końcem roku. Tancerze znów na barze w tym jeden śliczny. Są zdjęcia, są filmiki, jest ogień :) Grał Yoora i muszę przyznać, że jak na niego było całkiem dobrze, choć ze dwa czy trzy razy mu się rozjechało wszystko. No, ale wybaczmy mu, ze względu na wiek ;) Pod koniec było naprawdę dobrze, jeśli idzie o imprezę muzycznie. Nie pamiętam już o której wyszłam z klubu, ale dość wcześnie – w sensie, że późno, bo wiedziałem, że w sobotę nie muszę się spieszyć, bo niczego w planach nie było. Więc na luzaku ;)

Sobota zaczęła się podobnie do piątku. Czyli znów do Piotrka. Nie podoba mi się, prawdę mówiąc, że siedzimy u niego za każdym razem w weekend. Ja rozumiem, że od niego jest blisko do klubów i ogólnie mieszka w Centrum, ale przecież taxi nie jest taka droga, a poza tym – komunikacja miejska działa… Niemniej, w sobotę znów tam wylądowałam. Na miejscu: Tomasz (wiadomo), Maciej Bieacz (siedzący przed komputerem), Pola (bo ma ogień, zawsze) no i dziewczyny (zjawiły się nagle). Ogólnie miła atmosfera, posiedzenie jak zwykle… Alkohol, nie powiem. Nie chciałam za bardzo pić, ale ostatecznie jednego drinka (czy może dwa?) wypiłam. Wystarczyło, żebym poczuła. No i Piotr chciał już się wywinąć („nie, nie jedźmy nigdzie przed Utopią…”), ale wygrała koncepcja pierwszej opcji, czyli Toro. Ja wiem i zawsze podkreślam, że to nie jest mój ulubiony klub. Co więcej, wyrażam zdziwienie, jeśli to jest czyjkolwiek ulubiony klub. Niemniej, wpaść czasem wypada. Zastanawiałam się nad HotLem, ale tam ponoć teraz nic się nie dzieje (to prawda?), czy nad Operą (bo wciąż i nadal nie miałam okazji tam być), ale wygrała homoseksualna orgia w Toro. Pojechaliśmy dwiema taksówkami.
15 zł na wstęp… No dobra, to trochę skandal, ale wiadomo było, że tyle ta „przyjemność” kosztuje. Na miejscu: ścisk, ciemność, geje, sporo utopijek, głośna muzyka średniej jakości… Czyli norma. Stanąłem, trochę się poruszałem. Zaraz Jureczka namierzyłam, potańczyłam z nim trochę. Zjawił się też Piotr (kolejny), mój naprawdę dawny były. Sprzed 5 lat jakoś. Lekko pijany, ale miły. Za to postanowił sprawić mi przyjemność i zamówił dla mnie piosenkę. I się okazało, że nagle Madonna poszła „Dla Dużego Formatu od Piotrusia”. Miło, prawda?
Dużo większym zaskoczeniem jednak było spotkanie najpierw dwójki dziennikarzy z mojej redakcji – ale to akurat było wiadomo, bo oni zawsze wszędzie razem i tak dalej. Więc spoko. Meganiespodzianką było spotkanie pani wiceprezes mojego wydawnictwa. W sumie można było się domyślić, ale jednak to zawsze niespodzianka. Przywitaliśmy się, buziak i dalej, bo ja akurat byłem w drodze do wyjścia. Krótka rozmowa na temat tego czy chcemy iść czy jechać do Utopii. Ja byłem za jazdą. Choć osobiście wolę pokonywać tę trasę pieszo, to jednak pogoda była zdecydowanie nieprzyzwoita na takie spacery. Pojechaliśmy.

Kazałam się wysadzić w centrum pod kioskiem ruchu. Maciuś pisał, że Jasiek potrzebuje gumy do żucia i Bounty. No to ja, niewiele myśląc, postanowiłem zdobyć dla mojej jedynej rudej miłości. Okazało się jednak, że zawsze-otwarty kiosk w centrum jest zamknięty. Wysadzili mnie więc na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza. A ja ruszyłem w trasę. Znaleźć otwarty kiosk albo jakiś nocny. Ostatecznie dotarłem do… Hali Mirowskiej. Ja wiem, że na centralnym coś pewno było czynnego, ale szedłem od początku w inną stronę z nadzieją, że jednak coś znajdę otwartego. Gdy okazało się, że moje nadzieje są płonne, po prostu było już za daleko od dworca. Nie opłacało się po prostu tam iść. Z zakupami wróciłam do Utopii.
Wykorzystałam Maciusia, żeby mi kurtkę zaniósł do szatni. Muszę przyznać, że nie pamiętam kiedy ostatni raz stałam w kolejce do szatni utopijnej. Mam na tyle kochanych znajomych, że zawsze biorą ode mnie kurtkę i niosą za mnie. Dziękuję, moi drodzy.

Sama impreza była dobra. Ja może nie jestem fanem tego jak gra Tenessee, ale technicznie nie mam mu nic do zarzucenia. Po prostu nie do końca mój gust i tyle. Ale grał ładnie. Potem zaskakująco dobrze zagrał Nobis, który się wyraźnie stara dobrze grać ostatnimi czasy. To miłe.
VIProom był zamknięty, bo jeden z pracowników miał urodziny. Jeden z ważniejszych pracowników, dodajmy dla jasności. Impreza więc tam nie trwała. Ale za to… co się działo. Megaciotodrama – Piotr i Piotr barman. Niby Piotr nie czuje nic do Piotra barmana, niby tylko ogień i że w ogóle wiedział od początku, że jest tylko jego kochankiem… Ale się okazuje, że nie. Łukasz zwany Kebabem i Piotr barman mieli coś tam wspólnego… Nie wiem na ile, ale ponoć doszło do bardzo bliskich spotkań. I Piotr mówi, że nie może przeżyć, że Piotr barman z tak brzydkim chłopcem coś ma wspólnego. I postanowił się upić. Dość skutecznie, dodajmy. Po chwili okazało się, że jest na tyle pijany, że na barze nie chcą mu już sprzedawać alkoholu. To miłe z ich strony i odpowiedzialne… No, ale jak żyć. Stwierdziliśmy, że czas na wyjście Piotra. Nie było to łatwe. Najpierw my go przekonywaliśmy, potem Tadeusz, który akurat wychodził. Ostatecznie okazało się, że przekonał go jakiś chłopiec, co z nim wyszedł. No i dobrze, niech się bawią.
A my też się dalej bawiliśmy. Było naprawdę dobrze, naprawdę korzystnie.

W niedzielę wstać miałem o 11. Ale jak szedłem spać koło 8, to stwierdziłem, że to nie ma sensu. Przełożyłem spotkanie z Michałem na 11:30 w SMSie, którego przed snem mu wysłałem. Nawet wstałem o tej 11:30, ale nadal jednak snu potrzebowałem i padłem. Wstałem o 13 jakoś. Dobrze, że nic nie wyszło z kina z Damianem.be. To znaczy w sumie to niedobrze, ale w tej sytuacji dobrze. Z Michałem umówieni byliśmy na pożegnalny (przed moim wyjazdem) deser. Zjedliśmy pyszny duży torcik wedlowski. Nie pytajcie skąd go miałam. Ważne, że był. Zjedliśmy, ale ja się w sumie zorientowałem, że 14:00 to dość późno. Szybko zacząłem się ogarniać, bo byłem umówiony z Sebastianem-Arkiem.
Dotarłem do Złotych Kutasów lekko tylko spóźniony. On też nie był na czas, więc ten kwadrans był akurat. Na miejscu: kaweczka. A potem jeszcze bagietka, bo jednak głód dał się we znaki. Spotkaliśmy się, bo Sebastian nalegał, że przed Świętami musimy. No dobrze, dobrze. Ja zawsze z chęcią się przecież ze wszystkimi spotykam. Pomogłam mu jeszcze kupić dla koleżanki prezent, bo na jakąś wigilię szedł i tak się skończyło. Miło, na temat. Może nie koniecznie świątecznie specjalnie, choć temat ten się pojawił a Wayne’s Coffee było przystrojone świątecznie.

Ponieważ o 17:00 było po spotkaniu a ja miałam być na Pradze dopiero o 18, skorzystałam z czasu i wybrałam się do Piotrka. Okazało się, że na miejscu jest, jak zawsze, Tomasz, który nie-wiadomo-co tam robił. Piotr jeszcze spał (miał wcześniej ponoć przerwę na obiad), Pola też. Pola zresztą zaliczyła, jak zawsze, jakiś dobry seks. Pytam: „ale kto to był?” i słyszę jedyną słuszną i prawdziwą odpowiedź: „Nie wiem, ale co za różnica?”. Brawo.
Piotr żył i twierdził, że w nocy nic się z chłopcem nie stało, bo nie był w stanie. Może, kto go tam wie. Wypiłem herbatę szybką i zaraz leciałem dalej. Na Pragę, do akademika na Kickiego. Do Ewy i Pauliny. Tak się zorientowałem, że ostatnimi czasy te spotkania są jedynym moim żywym kontaktem z socjologią. To niedobrze z jednej strony – że tak mało tego, ale dobrze z drugiej – że w ogóle coś jeszcze. Jasne, piszę pracę dla Muzeum, coś tam czytam… ale to jednak nie do końca to. Spotkania nasze mają zresztą charakter nie całkiem naukowy. Pomijając fakt, że zawsze coś do jedzenia jest, to dodatkowo najczęściej pojawia się coś do picia. Ot, Żołądkowa Gorzka de Lux Czysta, czy jakoś tak. Najpierw naśmiewaliśmy się z dziennikarzyny, który pisał o naszym seminarium naukowym do „Wyborczej”. Bo dwa miesiące po wyjeździe nareszcie coś opublikował – słabe to, marne, zakłamane, pełne braków. No, ale to już jego sprawa. Potem pogadaliśmy o wszystkim i o niczym, także o naszych pracach nad tekstami do publikacji. To niełatwy temat w sumie, bo czasu coraz mniej.
Ewa musiała się dość szybko zmywać, bo tata po nią przyjechał, czy coś tam. A my jeszcze chwilę siedzieliśmy. Namówiłem Paulinę, żeby jechała ze mną do McD na Centralnym. Pojechała. Byliśmy przedostatnimi klientami. Po nas z restauracji wyszła już tylko jakaś jedna pani. Zjedliśmy, Paulina ruszyła na swój nocny, ja na swój. I tak się ta noc skończyła.

W poniedziałek wstałem o ludzkiej porze, czyli około 8. Ogarniałem się, pakowałem… Ot, takie tam. Musiałem wszystko w miarę sensownie upchać do walizki, która jest na kółkach ale nie ma jednego kółka. Skandal w sumie. To jeszcze trudniejsze niż noszenie zwykłej walizki, bo ta ma akurat jedno pozostałe kółeczko i jest niezwykle kłopotliwa. Deszcz napierdalał jak głupi… Więc zamówiłem taxi. To też nie było łatwe, okazuje się. No więc radość w sercu, że się udało i że coś przyjechało. Dotarłem na UW na czas. Pobiegłem do Kazimierzowskiego na wigilię pani rektor. Wielka radość w sercu. Życzenia z nią, z prorektor, z dziekanami, z profesorami, z posłankami, z przedstawicielami ambasad. Jakiś pan z ambasady francuskiej podszedł, przywitał się, pogadaliśmy. Dziwnie, bo on tak nie do końca po polsku. Nie wiem w sumie czego chciał ode mnie. Dał mi wizytówkę i prosił koniecznie o kontakt po świętach. Nie, no, spoko. Mogę napisać. Ale zastanawiam się – i przepraszam za to skojarzenie – czy on naprawdę chciał coś tam współpracować, czy poderwać mnie. Bo takie odniosłam wrażenie.
Jedzenia mnóstwo. Wiadomo, pani rektor stawia. Najadłem się, opiłem lekko winem… Same plusy. Trwało wszystko nieco ponad godzinę i zaraz można było się zmywać. Wróciłem do redakcji, przesiedziałem jeszcze ze trzy godziny i zaraz na pociąg jechałem. Tym razem nie padało, więc można było spokojnie komunikacją publiczną.

Wypowiedz się! Skomentuj!