Zawsze mam problem z pisaniem bloga w domu rodzinnym. Nie wiem z czego to wynika. Pewno atmosfera rozleniwienia, odpoczynku i nic-nie-robienia jest tak wszechogarniająca, że aż rozbrajająca. Niemniej, trzeba się czasem wziąć za siebie i do roboty.

Zacząć muszę, o zgrozo, dawno temu, bo jeszcze w minionym miesiącu…
A więc 31 października. Po raz pierwszy w tym roku układa się tak, że mogę Floor-Sitting Party robić w czasie, gdy są jakieś „ogólnonarodowe” lub „ogólnoludzkie” święta. Tak było właśnie i tym razem. Więc po krótkim śnie (bo przecież do 1:30 w nocy robiłam ciasto u Macieja Bieacz) wstałem i poszedłem do redakcji. Jak zawsze, grzecznie, pokornie, lekko tylko spóźniony (co, dzięki bogu, nikomu tam nie przeszkadza). Plusem jest też to, że mogę coś innego w piątki robić niż zwykle, bo są z zasady spokojniejsze. Zwłaszcza zaś przed weekendem pierwszolistopadowym. Więc jako tako ogarniałam co się działo, ale myślami byłam już daleko później.
Najpierw pojawiła się dobra wiadomość: będzie bar Johnnie Walkera. Alleluja, niech żyją ;) Udało się ich ściągnąć. Na 22:30 mieli być i jak się potem okazało – znów spóźnili się, ale tym razem jakieś 40 minut. Niedobrze, no ale nie narzekam. I tak będzie miło.

Po powrocie do domu, nie myślałam o niczym, tylko się do roboty wzięłam. Dynie pomalowałem na złoto jeszcze rano, żeby spokojnie wyschnąć zdążyły. Reszta była do zrobienia. Najwięcej problemów miałem, przyznaję, z przystosowaniem pokoju Michała i Piotra po ich ostatnich domeblowaniach. Nie było łatwo, ale udało się jakoś.
Potem sprzątanie, przygotowanie gazet, usunięcie pewnych rzeczy… Zawsze zajmuje to sporo czasu. Na szczęście miałam sety muzyczne gotowe, więc chociaż to było z głowy. Nie było też problemów z przygotowaniem visuali, bo tym razem miało być ciemno. Stąd znicze. Przyznam, że odpowiednie doświetlenie miejsca, gdzie chciałam eksponować prace Pawełka, nie było łatwe. Ale tak mi na ambicję wjechał ten pomysł, że pomęczyłam się, pomęczyłam i jakoś wyszło. Samo miejsce do eksponowania prac Pawełka było wielkim szarym (czy brązowym raczej) papierem, na którym było napisane jego imię i nazwisko a na to naklejone jego prace. Mam nadzieję, że zmyślnie to wyszło.
Michał prezentował w tym czasie swoją pracę na podłodze. Miała być na ścianie, ale mnie natchnęło i namówiłam go na podłogę.

O 22 się zaczęło. Goście, jak zawsze, zaskakiwali. Przede wszystkim – i za to jestem im wdzięczna – pomysłowością. Czasem są naprawdę krejzolami ;) Ani nie mogę, ani nie chcę za dużo zdradzać na ten temat. Ważne, że wszyscy się jakoś postarali i że było deadly black. Muzyka się podobała, momentami nawet bardzo. Bar spóźniony dał wiele radości, prace Pawełka cicho komentowane. Ciasto też smakowało, co mnie cieszy, bo mi się za słodkie wydawało.
Goście wyjątkowo grzecznie się zachowywali i około 24 sami wychodzić zaczęli. To godne pochwały, że coraz mniej ich muszę wyganiać. No i nie dotarła tylko 1 osoba. Patryk, co mu się transport posypał czy coś tam. No cóż, trudno – nie ukrywam, że jego strata ;)

Gdy pozbyłam się gości, byłam lekko dizzy, bo wypiłam ze dwa drinki pod koniec. To sprawiło, że sprzątanie mi nie szło. Za to Michała coś tknęło i sam ogarniał wszystko. Ja zaraz się przeniosłam z pozostałymi do U.
A tam, cuda wianki i inne dziwy. Niektórzy rzeczywiście poszaleli, bo Halloween. To miłe, choć przyznać muszę, że najprostszą rzeczą pod słońcem jest wypożyczenie gotowego stroju z wypożyczalni. Bardziej cenię jednak tych, którzy sami z siebie coś wykombinowali. Może i jestem w tym niesprawiedliwa, ale wydaje mi się, że jednak bardziej się przyłożyli i bardziej im zależy.
Wspaniale za to muzycznie. Hugo grał i dał mocno czadu. Było naprawdę bardzo krejzi, jeśli o to chodzi i zabawa była cudna. Muszę tez przyznać, że mój makijaż się sprawdził. W sensie, że nie tylko mi się podobał, ale i dość wytrzymały był.
Jednakże zmęczenie dało się we znaki. Niedospanie, F-SP i ogólnie ciężki tydzień sprawiły, że już o 5:30 się zmywałam z Utopii. Szybko, wiem, ale co począć. Jedyną niemiłą niespodzianką był Kuba69, który miał wyjechać do domu (czy tam do babci…) i dlatego na F-SP nie przyszedł a potem jednak nie pojechał i w Utopii się kręcił. Sam wie, że to skandal, więc chociaż o tyle dobrze.

No, z takich bardziej plotkowych informacji, które jednak są w jakiś sposób istotne – Piotr, były Pasywa jest teraz oficjalnie już z Natkiem (który Pasywa także penetrował swego czasu). Krejzi, bez zmian.

Sobota musiała być pracowita. Mycie mieszkania po F-SP się skończyło po 16. Takie życie… Ale mimo wszystko jakoś mam wrażenie, że warto czasem jednak te imprezy robić. Mimo że trwają dwie godziny a przygotowanie do nich i sprzątanie po nich w sumie ponad 12… Ale tak być musi :)
Zdrzemnąłem się po sprzątaniu, odpocząłem i zaraz się zbierać trzeba było.
Nigdzie przed U nie chciałam iść. Zmęczenie musiało minąć, więc tylko Piotra odwiedziłam. Poza tym to pierwszy weekend, że nic specjalnego nie robiłam, więc warto było się tym delektować, prawda?
W Utopii ludzi strasznie mało. Jednak powyjeżdżali, wbrew zapowiedziom i pozorom dnia poprzedniego. Na tyle mało ludzi było, że impreza się po 5 skończyła. Tak, po piątej, nie przeczytaliście się ;) Za to muzycznie bardzo sympatycznie Hugo dawał radę, co oczywiste, a Duddeck znów mi się podobał. Gra lekko komercyjnie, ale to chyba właśnie jego plus największy, mimo wszystko. Więc było bardzo dobrze, mimo że pusto. Daliśmy jednak radę (bo wiadomo, że zawsze dajemy radę). No a potem z Marcinowym się na McD miałam przejść. Kolejka była, więc na Centralny się wybraliśmy a tam… czynne dopiero od 6. Więc kebab. Jeszcze przy McD dołączył do nas Tadeusz, który nam towarzyszył i mi 7 zł pożyczył po tym, jak bankomat mnie wykiwał i stwierdził, że nie chce mi dać tyle, ile chcę. Jestem dłużna!
Ale za to pan kebab był taki, że każdy ogień by rozpalił prawidłowo!

Niedziela była jeszcze leniwsza od soboty, co trudne nie było w sumie ;) Coś tam porobiłam, ale głównie związanego z mailowaniem i takimi tam… Więc materialnego śladu po tym nie ma nic a nic. Jedyne co konkretne udało mi się dokonać, to zmobilizować autorów i siebie, żeby fotki z F-Sp się w sieci znalazły. Ich, żeby mi wysłali a siebie, żebym je obrobiła i wstawiła na serwer. Więc jednak coś tam zrobić musiałam.

Poniedziałek – studia. Powiedziałam głośno na zajęciach, że te studia niczego mnie nie nauczyły i gdyby nie przedmioty prawnicze, to w ogóle nic by mnie na zajęciach nie zainteresowało. Dodałem przy tym, że jestem na nich tylko dlatego, żeby mieć zniżkę w komunikacji publicznej. Pani doktorantka była wstrząśnięta i myślałam, że zaraz ducha wyzionie z wrażenia. Studenci lekko zszokowani, albo odwagą albo samymi stwierdzeniami. Niemniej, coraz więcej osób zgadza się, że z roku na rok jest coraz gorzej.
Po zajęciach – redakcja. Zadzwoniła pani z badań i zapytała, czy zechcę znów do McD skoczyć. A że w Blue City, to skoczyłam z chęcią. Średnio wypadli. Potem miałam mieć korki, ale odwołali, bo uczeń chory. No więc wolne popołudnie poświęciłam przygotowaniom do wyborów na dziennikarstwie. A potem…
Potem Michał stwierdził, że ma ochotę na placki. A że chłopcy w kuchni sobie radzą jako-tako, to umówiliśmy się, że Piotr obiera, Michał trze a ja smażę. Mi pasuje. W ten sposób wieczorem zjedliśmy placki ziemniaczane by Jej Perfekcyjność.
Zupełnie wieczorem pojechałam na dworzec kupić bilet na pociąg do domu. Pusto na PKP. To lubię. Szybko, sprawnie i do domu.

Wtorek był dniem zmian planów. Stwierdziłam, że jednak 12 listopada muszę być w Warszawie. Więc musiałam namówić moją wydawczynię do przesunięcia moich wolnych dni. Dało radę, na szczęście. Najgorzej było wieczorem… Wymiana biletów na dworcu centralnym okazała się udręką. Raz, że trafiłam na panią „uczę się”. Jak tylko dostała mój bilet do zwrotu, poszła zapytać o coś. Wróciła. Wpisała dane jednego biletu, wydrukowała paragonik, przyszyła zszywaczem. Wpisywała potem kilka razy dane drugiego biletu – za każdym razem źle. Poszła po kogoś. Wpisały prawidłowo. Drukowanie paragoniku, przyszycie zszywaczem. Potem na obu biletach przybicie pieczątki i opisanie. Potem ja się podpisuję na nich. Po drugiej stronie biletu kolejna pieczątka. Potem pani wystawia kolejne bilety na jutro. Potem płacę kartą. Potem pani mi zwraca (dokładnie taką samą kwotę) za wczorajsze kupno… Tragedia.

No, ale zanim się na dworcu denerwowałam, korepetycje miałam jeszcze. Z nowym chłopcem. Słodki dość. Nadpobudliwy lekko, ale damy radę. To ten, co opuszczał lekcje przez ostatnie tygodnie, bo siedział w internecie czy coś tam ;)
Jak dobrze, że mieszka dość blisko. Jednakże nie aż tak blisko jak przypuszczałam :)
Zaraz po zajęciach z nim – wręczenie nagród w konkursie biletowym na bloxie. Sama do kina nie poszłam, chociaż chciałam… No, ale spakować się kiedyś trzeba, ogarnąć, przygotować do wyborów. Strona internetowa dopracowana w szczegółach. Plakaty gotowe.

Środa miała przynieść dużo niespodzianek. Po pierwsze – wywiesiłem raniutko plakaty w Instytucie Dziennikarstwa. Byłem gotów, że mi je zerwą lada moment, więc chciałem po południu kolejne wywiesić, ale okazało się, że jednak nie zerwali. To miłe w sumie. Chociaż na gronie piszą studenci, że złapali już kilka osób na dewastacji. Ja rozumiem, że ktoś może nie popierać mojej kandydatury. Rozumiem, że ktoś może mnie nie lubić. Rozumiem, że ktoś może twierdzić, że jestem zboczonym „tym czymś w sukience”. Naprawdę, rozumiem i akceptuję to. Ale nie rozumiem działania w ten sposób. Nie rozumiem i nie akceptuję. Debata demokratyczna ma swoje zasady i zrywanie plakatów się w nich chyba nie mieści. Z powodu długiego weekendu (w piątek na dziennikarstwie nie ma zajęć, do wtorku jest wolne) wybory będą się decydować na gronach i tym podobnych serwisach. Dlatego tak mi zależało na stronie www, którą w lipcu zaczęłam przygotowywać. Mam nadzieję, że tym razem studenci ID wybiorą perfekcyjnie ;)

Dyżur w redakcji był straszny. Musieliśmy się na targach jednych w BUWie wystawić – mnóstwo noszenia, dźwigania, kłopotów. Potem bieganie w innych sprawach, kombinowanie… Więc ledwo usiadłam tego dnia, naprawdę.
Ale o 16 wyszłam na dworzec. A o 17 pociąg już jechał. Do domu rodzinnego.
Przyznaję, że przespałam prawie całą podróż. Trochę nowego Baumana poczytałam (jeszcze niedostępny w księgarni, a ja już mam!), dużo muzyki słuchałam ale głównie spałam. I po 22 byłam w Szczecinie. Odebrała mnie kuzynka w 8 miesiącu ciąży (nieplanowane dziecko numer 2 w jej życiu…). W domku jakieś jedzenie i… Ola w użyciu. Bo jednak skoro mam czasu trochę i nie mam nic konkretnego do roboty, to czemu nie? No i wyspana byłam, więc tym bardziej na luzaku.

Dwa dni w domu minęły mi na razie megaspokojnie. Jasne, trochę zamieszania w sprawach redakcyjnych, kilka telefonów wykonanych, jakieś duperele, smsy, załatwiania, maile. Ale to po 16, bo mój brat po nocnej zmianie śpi od 6 do 16. A internet u niego w pokoju…
Odwiedziłem, jak zawsze, licealną bibliotekę. Fajnie się rozmawiało z bibliotekarką. Dużo chłopców młodych się pojawiało – słodcy są czasem naprawdę. Wszyscy tacy rzutcy, męscy, ostrzy. Śmieszni tacy i sympatyczni.
Odbierałem też mojego starszego chrześniaka z przedszkola. Panie najpierw zdziwione, że ktoś obcy go bierze, ale ostatecznie wydały, jak zobaczyły, że mały mnie poznaje… Może i nie jest to szczyt proceduralności, ale wybaczam im ;)
I w sumie nic więcej nie zrobiłam. Ot, kupiłem bilet powrotny. I wyspałem się. I jutro mam robić ciasto, flaczki i gołąbki. Nareszcie czuję, że jestem w miejscu, gdzie być powinnam – w kuchni :)

A mama czuje się dobrze. Więc o tyle się cieszę. Mam nadzieję, że tam problemów większych nie będzie.

Ach! I wygrałem w konkursie Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana na pracę dotyczącą wielokulturowości we współczesnej sztuce. To miłe, prawda? :)

Wypowiedz się! Skomentuj!