Tym razem mam bardzo konkretne wyjaśnienie. Nie mogłem bloga napisać, bo mi tak ładnie to 500 wpisów wyglądało, że szkoda mi było psuć. Ot, i tyle. Jeśli rocznie piszę średnio 100 wpisów, a każdy ma jakieś 10 tys. znaków, to oznaczałoby, że rocznie zapisuję tutaj jakieś 1 000 000 znaków. Tragedia.

Zacznijmy od piątku. Bo wiadomo – piątek, to tygodnia koniec i początek. Więc się dobrze składa. Jak zwykle po powrocie z jakiś wyjazdów, jest zawsze mnóstwo rzeczy do zrobienia. Nie inaczej było i tym razem. Jednakże, przyznaję się bez bicia, nie było mi łatwo po takim intensywnym i obfitującym we wrażenia, tygodniu wdrożyć się znów do zajmowania się tutaj codziennością.
Dlatego też wyrwałem się na spotkanie z Grzegorzem i Arkiem-Sebastianem. Poszliśmy, gdzieżby indziej, do najbardziej studenckiego z odwiedzanych przeze mnie miejsc – do Pana Krzysia. Chłopcy, na dietach. Ja oficjalnie też, ale buritos nie mogłam sobie odmówić. Wiadomo, jakieś kalorie przyjmować trzeba. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się. Kilka dni później Sebastian zarzuci mi na GG, że zachowuję wobec niego dystans, jakiego kiedyś nie było. Możliwe. A może nawet nie możliwe, ale na pewno. Bo raz, że ja jestem innym człowiekiem niż byłam jakiś czas temu, a dwa – Sebastian jest innym też człowiekiem. Banały. A od Grzegorza dostałam słomki do napojów z końcówką w kształcie penisa. Ja nie wiem czemu wszyscy zawsze dają mi takie falliczne prezenty. Ja wiem, że nie mam penisa, ale czy to wszystko ma mi jakoś zrekompensować ten brak? Ja naprawdę go nie odczuwam jakoś dotkliwie. Wręcz przeciwnie, uważam, że to dość spore błogosławieństwo.
Piątek oznaczał też kolejne McWyjście. Jestem mystery shopper w McDonald’s. Ja wiem, że nie wszyscy mi wierzą, że coś takiego istnieje… ale naprawdę jestem i naprawdę to robię. Jestem po kursie-szkoleniu i mam certyfikat upoważniający mnie do tego, żeby móc chodzić do McD i badać jakość ich restauracji. A przy okazji jem za darmo. Czy raczej nie za darmo, ale za zwrotem kasy ;)
Po Macu jeszcze Carrefour zaliczyć musiałam. Raz w tygodniu trzeba odbyć pielgrzymkę do miejsca francuskiego kapitalizmu zżerającego małe polskie sklepiki. 

A potem zjawił się Tomeczek. Radosny i zadowolony. Nie pamiętam już co wywołało u niego taki dobry humor, ale znając życie, to jakiś ogień. Tomeczek, wiadomo, od ognia nie stroni. No i tak samo było i tym razem. Się żeśmy wyszykowali. On w białej arafatce, ja we fioletowej. I wyszliśmy z domu. Już czekaliśmy na tramwaj do Centrum, gdy zadzwonił Bartek i powiedział, żebyśmy wpadali. Stwierdziliśmy, że się przejdziemy. To był pomysł Tomeczka, od razu podkreślam. I w sumie wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że jedną uliczkę za wcześnie skręciliśmy i musieliśmy się kawałeczek wrócić. Niedużo, ale jednak czas leciał. A my w lesie. Bo to EkoPark, a tam drzew od chuja.
Gdy już miałam zaraz zacząć żałować całej tej pieszej wyprawy, dotarliśmy na miejsce. Bartek już nieco zdenerwowany zadzwonił do mnie i nagrał mi się na pocztę. Bo ja, oczywiście, nie czułam wibracji w kieszeni. No, ale kryzys szybko zażegnaliśmy. I po drinku wypiliśmy. A nawet po dwa niektórzy. I zaraz trzeba było się zbierać. Do Capitol Club. Nowe miejsce, oficjalne otwarcie.
Pojechaliśmy taxi. W ogóle to jakaś karta VIP ponoć na mnie czeka, ale chwilowo jest zagubiona :) Bartek ma jednak takową dla siebie. W ogóle to Maciej jego tam pracuje i stąd cały pomysł z wizytą. Tydzień wcześniej zresztą tam była nieoficjalnie otwierająca impreza i ludzie zadowoleni. Więc chciałam sprawdzić, co się działo pod moją nieobecność berlińską. Zimno było. Stoimy przed wejściem, a selekcjoner nas ignoruje. No więc chcemy wejść. Nie możemy. No i skandal się szykuje. Bartek dzwoni do środka. Maciek by zareagował, ale… się pożarł tego wieczoru z selekcjonerem i nie będzie z nim rozmawiał. No i nareszcie po chwili selekcjoner łaskawie zauważył, że Bartek ma kartę VIP i pozwolił mu wejść. Z osobą towarzyszącą, czyli ze mną. Tomeczek musiał zaczekać. W środku szybka akcja, szukanie odpowiednich osób. I po chwili selekcjoner Tomeczka wpuścił. Ale co się nastaliśmy, to nasze. Zdjęcia robili, więc musiałam twarz zasłaniać, bo skandal mógł jakiś być.
Czy warto było wchodzić? To zależy. Jasne, wnętrze ładne. Nawet bardzo ładne. Śmieszna VIP-area, prawie niezauważalna. Zapach Victor & Rolf w powietrzu – bardzo ciekawa sprawa. No i ogólnie ładnie, z rozmachem, kolorowo, na bogato. Bardzo stylowo. Barmani i kelnerzy charakterystycznie ubrani. Wszystko fajnie i to mógłby być świetny klub, bo muzycznie dawał radę, oj dawał. Ale… nie było ludzi. Na olbrzymiej przestrzeni bawiło się może… 40 osób? Więcej nie wpuszczali. Nie wiem czemu, nie wiem o co chodzi, nie mi oceniać. Ale jednak nie rozbudzało to imprezowej atmosfery. Nie wiem jak było potem, bo nie siedzieliśmy tam za długo. Przenieśliśmy się tam, gdzie zawsze jest zabawa, imprezy są zawsze udane a jasność pozwala odkrywać nam nowe rzeczy. Do Utopii.

Zapowiadać się mogło, że piątek będzie średni, bo to dzień przed Wielką MegaImprezą. Ale nie było tak źle. Wręcz przeciwnie. Wciąż zapominam o tych, którzy przychodzą z nadzieją na wejście jutro (tzw. Jutrzenki) oraz tych, co nie lubią tłumów i nie chcą przyjść na Wielką MegaImprezę. Więc nie było wcale tak źle. Największe zaskoczenie jednak czekało na nas w VIProomie. Odnowiona i wyremontowana toaleta. Szok totalny, meganiespodzianka i w ogóle. Wygląda teraz naprawdę ładnie i godnie. Więc jesteśmy na tak. Aż sobie z Bartkiem sesję tam zrobiliśmy od razu ;)
No a potem było już tylko coraz ostrzej :) Się impreza zaczęła rozkręcać. Hugo dawał czadu na didżejce, więc wiadomo, że porwał tłumy. A było kogo porywać. Znajomych sporo, ma się rozumieć. Najbardziej czadu dawał Tomeczek, którego przy barze Marcinowy bałamucił. Ale to nie on stał się gwiazdą nocy Tomeczkowej. Radek porwał Tomeczka do domu. I to tam spędzili razem noc.
A impreza trwała dalej. Ludzie pojawiali się, znikali… Bawili się na całego. O to chyba w Utopii chodzi. To jest chyba trochę to, o czym mówi Bauman, gdy zastanawia się nad śmiertelnością człowieka. Robimy różne rzeczy, żeby unieważnić śmierć. Żeby o niej zapomnieć. A z drugiej strony – żeby jednak zostawić po sobie coś, żeby mieć cel jakiś, który wykracza poza nasze jestestwo. Dla nas, ludzi w Utopii, celem tym jest zapomnienie się w zabawie. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Wróciłem do domu dość późno, bo koło 7. To miał być jeden z pierwszych weekendów od dawna, gdy nie muszę się rano zrywać i zajmować nie-wiadomo-czym. Więc miało być fajnie. Wróciłem, jeszcze drinka sobie zrobiłem, Olę na czacie uruchomiłem… Wszystko fajnie, aż nagle, po 8 jakoś, naszło mnie, że przecież muszę kupić kwiaty! A giełda koło mnie jest w soboty krócej czynna. Nie wiedziałam do której dokładnie, więc zapowiadało się, że wstanę wcześnie. Kurwa mać.

No i po 12 byłam na nogach. A po 13 miałam już kwiaty w ręku. Bardzo ładny bukiet, wydaje mi się. Głównie róże, ale wśród nich – 7 storczyków. Bo to przecież siódme urodziny Utopii. Więc symbolicznie – idealnie. Tomeczek wrócił niedługo jakoś, ogarnął się szybko, choć miałam wrażenie, że wciąż jest nietrzeźwy… I poszedł na spotkanie z ojcem, czy coś takiego. Ja w tym czasie zajmowałam się tym, czym miałem się zająć w ów „wolny weekend”, czyli jakimiś tam tekstami, duperelami. Poganianiem redakcji głównie, prawdę mówiąc.
Skutecznie, jak się okaże dzień później. Ale zanim, to trzeba było powoli acz stanowczo zacząć się na wieczór szykować. Zgodnie z zapowiedzią, wylądowaliśmy u Piotrka. Wcześniej pozwoliłam sobie dostarczyć kwiaty do klubu, żeby się z nimi nie pierdolić w nocy. Wstawili je, dzięki pomocy Maciusia, do szatni na dole. Dziękuję za pomoc Maciusiowi, bo przecież pożyczonych z Undera ludzi nie znam. Oni mnie też nie.
U Piotra się mały biforek zrobił. Ja przyszłam megamęska i lekko dresowata, by po chwili przybrać bardziej odpowiednią na ten wieczór formę.
Kuba69 prosił mnie o wejście na zaproszenie ze mną. Zgodziłam się, bo nikogo nie planowałam brać, więc jakby wolne miejsce było. Kuba obiecał poprawę i że nie odda już nikomu swojej opaski VIPowskiej, za co ostatnio jakiś już czas temu dostał ochrzan. Tym bardziej, że ponoć z Grzegorzem mają jakiś mały kryzys. No cóż, bywa…
Muszę za to powiedzieć, że Kuba69 się doskonale sprawdził. Pomagał mi całą noc, jak mógł. Przede wszystkim, torując mi drogę przez tłum, przeciskając się o osłaniając mnie przed ludźmi dokoła. Było to bardzo miłe, wygodne i do tego nobilitujące jakoś dla mnie. Więc chciałam Kubie za to oficjalnie teraz podziękować. Choć przyznać trzeba, że jemu też to dużo radości sprawiało. No i kwiaty pomógł mi nieść.
Królowa chyba się naprawdę nie spodziewała dostać ich ode mnie… Ale ja uważam, że muszę dać. Przecież to urodziny Utopii. Tej Utopii, która daje mi radość. Tej, która pozwala mi się wyrazić. Tej, która jest dla mnie naukową inspiracją. Tej samej. Tej, w której – o czym się często zapomina – straciłam dziewictwo wiele wiele lat temu. Nie wiem czy inni dawali kwiaty tego wieczoru. Nie ma to znaczenia dla mnie. Uważam, że choć tyle się ode mnie należy klubowi.

No i zaczęła się impreza. Nie zapominajmy, że święto Utopii, to także nasz wieczór. Nasza impreza. Nasze święto. Nasz wielki festyn. Dlatego na tę wyjątkową i specjalną okoliczność wkładam zawsze koronę. Bo czuję się trochę wyjątkowo wtedy. Po królewsku. Bo to także moje święto.
Świętowania było co niemiara. Ludzi mnóstwo, to wiadomo. Steve Edwards dawał radę. Wspaniale śpiewa na żywo. I jest naprawdę wielkiej wagi człowiekiem. Uwiódł mnie samym swym głosem, ale gdy symbolicznie pocałował mnie ze sceny w dłoń, to już było po mnie. Potem wyjaśniał w wywiadzie, że to miał być gest oznaczający jego szacunek dla gejowskiej publiczności. Choć gejem nie jestem, to wiem, o co chodzi. I tym bardziej pozostaje mi podziękować mu za to wyróżnienie. To było bardzo miłe.
Potem włączyli się Moto i Blanco. O kurwa, to było coś. Były momenty, że naprawdę zmiatali nas na parkiecie. To, co lubię i tak, jak lubię. Totalnie i na maksa. Uwolnili energię moją i tych setek ludzi w klubie. Pięknie grali, pięknie.
W międzyczasie, gdy bawiłam się głównie z Damianem.be, Tomeczek gdzieś zniknął. Czuł znów ogień jakiś i bawił się na całego. Potem go gdzieś znalazłem w biegu ale widziałem, że sobie radzi doskonale :)
Najśmieszniej było, gdy do domu wróciliśmy. Tomeczek nie radził sobie ze zdjęciem ubrań :)

Niedziela nadeszła więc spokojnie, nie zaskoczywszy nas niczym. Wstaliśmy o jakiejś ludzkiej porze (koło 14?) i zaczęliśmy normalnie funkcjonować. Mnie czekał ciężki dzień i wieczór, bo gazetę instytutową musiałam złożyć. Więc od samego początku dnia zajęłam się tym i skończyłam dopiero jakoś przed 2 w nocy. Nie było łatwo, ale musiałam. Zamówiliśmy pizzę w międzyczasie tak zwanym. Wiadomo, czasem trzeba się posilić jakoś.

Natomiast właśnie poniedziałek był tym dość kluczowym dniem, gdy okazało się, że nie daję rady. Wtedy chyba powoli zacząłem się przeziębiać. Bardzo intensywny czas sprawił, że odporność miałem obniżoną wyraźnie. A jeszcze wahania temperatury robią swoje.
Nie poszedłem na dwa pierwsze zajęcia. Wiem, wiem… nie powinnam. Ale czasem trzeba. Dopiero październik a ja już wyczerpuję limit dozwolonych nieobecności… Takie życie :) Na przyszłość mam nauczkę. W poniedziałek nie ma co ustawiać sobie zajęć. Lepiej w kolejne dni. No, ale za to jedne zajęcia się nie odbyły nie z mojej winy, więc nie jest źle.
Poszedłem do redakcji wcześniej, żeby mieć wymówkę na dłuższe niż zwykle wyjście na obiadową przerwę.
Umówiłem się bowiem z Pawełkiem. Tak, tak, z tym Pawełkiem. Skorzystałem z okazji, że jest w kraju. I udało mi się namówić go na coś niebywałego. Od roku ponad czasem wspominałem mu o tym, a nareszcie się zgodził. Na wystawienie swoich prac na 18th Floor-Sitting Party, które już 31 października. Swoją drogą, napisał do mnie też dj Maniek, że chciałby kiedyś znów u mnie zagrać. No, wiedziałam, że tak będzie. Ostatnio jak mu proponowałem granie, to stwierdził, że tym razem chce już kasę za to. Nie docenił, nie zrozumiał co ma. Ja mu zapewniłam sprzęt, miejsce i okazję. No i publiczność. Ale już wtedy – można to pewno gdzieś na blogu znaleźć – pisałam, że prędzej czy później wróci do mnie. No i co prawda 31 X nie chce grać, bo „ma inne plany”, ale wiem że jakby co, mogę na niego liczyć potem.
Wracając jednak do Pawełka. Miło go było zobaczyć. Nie tylko dlatego, że bardzo dobrze wyglądał. Ale tak po prostu. Nie zapominajmy, że to osoba, która ostatecznie sprawiła, że rzuciłam seks, życie uczuciowe i bycie z kimś :) Dużo mu w życiu zawdzięczam.

Potem miałam spotkanie. Posiedzenie Komisji Prawno-Regulaminowej Parlamentu Studentów UW. Formalnie od 2 lipca nie jestem jej członkiem, bo mi mandat wygasł, ale zostałam zaproszona – na swoją prośbę zresztą – przez przewodniczącego. I starałem się, jak zwykle, pomóc.
Wróciłem do domu tylko na chwilkę, bo zaraz miałam wizytę w McD znów, a tutaj czekała na mnie niespodzianka – kwiatek od Michała. Z okazji 1000 wpisu na fotoblogu i 500 wpisu na blogu. A do McD poszedł ze mną :)

Nie pamiętam już czemu chciałem przyjść do redakcji we wtorek wcześniej. Ale wiem, że przez to jakieś zajęcia opuściłem. Spoko, pierwszy raz. Zresztą to takie luźne zajęcia, że można śmiało opuszczać. Trochę zresztą znów się podłamałem, prawdę mówiąc. Na pierwszych tego dnia zajęciach z Podstaw Reklamy, zajmowaliśmy się m.in. tym, czym jest informacja. No żesz kurwa mać. Za przeproszeniem, albo i bez nawet. Przecież ja to mielę od pierwszego roku bez przerwy. Wiem czym jest informacja. Zresztą zajęcia zaczynają się 15 minut po czasie. Sprawdzanie obecności trwa 15 minut. Potem kończymy 15 minut przed czasem. Naprawdę moglibyśmy przychodzić po prostu na 8:45 zamiast na 8 i byłoby dla wszystkich korzystniej.
W trakcie dnia w redakcji miałem cały czas jakieś spotkania. Najpierw jedno, w sprawie wymiany barterowej. Potem kolejne, w sprawie międzynarodowych spotkań dziennikarzy mediów studenckich, które mam organizować w lutym. A potem jeszcze jedno – z dziewczyną, która ma skanować skrypty. Wszystko mnie tak zmęczyło, że coraz mocniej dawała się we znaki moja rozpoczynająca się choroba. I nie poszedłem na spotkanie senatorów studenckich wieczorem ani na urodziny radia Kampus. Szkoda trochę.

Ale za to w środę musiałem rano odebrać z drukarni gazetę i zawieźć ją na socjologię. Pismo walnąłem jeszcze do władz samorządu na dziennikarstwie z prośbą o rozliczenie się z mijającego roku (mieli na to czas na 15 X i nadal tego nie zrobili). W redakcji spędziłem może godzinę. A potem posiedzenie Senatu UW.
Zapowiadało się krótkie i rzeczywiście takie było. Może nie najbardziej porywające, ale ciekawe. Zwłaszcza jak głosowania pewne były. Ale to za dużo pisania, żeby wtajemniczać w te rzeczy ludzi, którzy nie siedzą w tym cały czas. Więc pominę.
Miałam potem iść do Patryka, który w szpitalu leży. Ale z powodu choroby, nie poszedłem. Wydawczyni kazała mi iść do domu. I chyba dobrze mi kazała. W domu spałem. Leżałem, coś pisałem i znów spałem. Tragedia. Odwołałam korki, niestety. I te czwartkowe też. Cały dzień spędziłam w domu. Dopiero wieczorem wyrwałam się na chwilę, żeby jakieś zakupy w Carrefourze zrobić. Aż dziwnie w moim kalendarzu Google ten dzień wygląda. Ani jednej pozycji zapisanej. No, ale widocznie potrzebowałam tego. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej, bo jutro na chwilę do redakcji wpaść muszę naprawdę. No i ogólnie… ileż można, kurwa, spać?! :)

Moja mama jest w szpitalu. Ma operację – mięśniak macicy czy coś takiego. Piotr mówi, że to nic poważnego, że zdarza się często i wierzę mu. Dzięki temu się jakoś nie stresuję w ogóle. Bardziej mnie chyba przeraża, że mama stwierdziła, że jak potem będzie na miesięcznym zwolnieniu, to może wpaść do Warszawy. Wiem, że raczej tego nie zrobi, ale… to wydaje mi się bardziej prawdopodobne niż to, że cokolwiek mogłoby pójść nie tak podczas operacji. Tak szczerze.

Ludzie z konferencji w Lublinie odkryli, że jestem Jej Perfekcyjnością. I piszą do mnie w tej sprawie. Eh… Internecie, mój internecie – przeklinam cię! ;)

Jakieś nowe korki mi dojdą. Uwaga! – z uczniem IV klasy podstawówki :) Marzenie każdego korepetytora!
A najgorsze, że dochodzą mnie jakieś niepokojące słuchy w sprawie decyzji pani rektor w sprawie ponownego rozpatrzenia wniosku o unieważnienie uchwały Walnego Zebrania Studentów ID wprowadzającego nowy Regulamin Samorządu Studentów ID. Zobaczymy.
Na razie najważniejsze, że napisałam bloga.

Wypowiedz się! Skomentuj!