Chamstwo imprezowe i ukulturalnienie czasowe
Wszyscy przeżywają, że Ciotka w sobotę popiła. No, kurwa, trzeźwa nie byłam. Ale bez przesady. Nie to, żeby to tamto. Raz na jakiś czas mogę. Ale to zaraz.
A najgorsze, że tydzień miał być spokojny. Naprawdę w to wierzyłem. I z takim przekonaniem spędzać chciałem chwile kolejne, ale się nie dało. We wtorek poszedłem na spotkanie z dr Jackiem Kochanowskim. Miło było go znów zobaczyć. Schudł, skubany. A byłam przekonana, że to nie takie łatwe w jego wieku i przy jego profesji. No a poza tym, umówmy się, nie miał też za bardzo z czego chudnąć. Jacek był jak zawsze przemiły dla mnie. Pomijając komplementy, jak zawsze udzielił mi fachowej pomocy. Trochę zaczynam się obawiać, że znów intelektualnie jest za daleko ode mnie. O ile jakiś czas temu miałam wrażenie, że go doganiam – w sensie, że zaczynam rozumieć wszystko, co mówi – teraz mi znów ucieka. Za daleko w filozofię chyba jak dla mnie. No, ale tak to jest, jak się francuskich socjologów czyta. Cholera, ale dam radę. To mnie mobilizuje do pracy, do czytania. Dogonię go. Daj Boże, kiedyś przegonię.
Ach, no i książkę dostałam w prezencie. To strasznie miłe z jego strony – pod jego redakcją zresztą, dlatego dał. Z dedykacją „Ukochanej! Pięknej! Jedynej!”. Miłe, prawda? Pobyt w redakcji minął dość szybko – nie tylko dlatego, że tylko 2,5 godziny w planie tego dnia siedzę, ale ogólnie jakoś tak. Jak zwykle, maile, odpowiedzi na maile, przesyłanie dalej maili, kasowanie maili, wysyłanie maili… Poza tym ogarnianie jakiejś umowy partnerskiej, załatwianie patronatów, chuje-muje. Dużo drobnostek. Z jednej strony fajnie, bo lubię to, a z drugiej – to zawsze trudniej ogarnąć wszystko. No, ale po to tam ja jestem. Dam radę.
Wieczorem się – uwaga – uczyłam do egzaminu! Ale krótko. Bo po 1. stwierdziłem, że za dużo tego jest. A mam zawsze takie dziwne wewnętrzne przekonanie, że jak jest dużo w skryptach, to potem wcale nie trzeba tego umieć, tylko jakieś banały i podstawy najbardziej prymitywne. Nie powiem, żebym się nie przejechała nigdy na tym… ale bądźmy szczerzy: to dziennikarstwo…
No i napisałem prace na konkurs Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana. Może i nie były to moje najlepsze prace, ale po 1. tematyka, w którą dopiero wchodzę (sztuka ponowoczesna) a po 2. miałem po prostu ochotę napisać coś takiego, podzielić się pewnymi przemyśleniami. Jasne, jeśli okaże się, że coś wygram, to super. A jak nie, to też przeżyję. Pamiętajmy, że pisanie ma ważny wymiar psychoanalityczny. Pomaga ogarnąć doświadczenie. Pokawałkowane myśli i doświadczenia muszą być zebrane w formę i trzeba nazwać je językiem, a więc jakoś nazwać. Komunikacja zaś opiera się na używaniu nazw. Pisanie jest swego rodzaju ćwiczeniem się w komunikacji, ćwiczeniem się w ogarnianiu doświadczenia. I choćby dlatego te kilka tysięcy znaków stworzyłam i na pewno także dlatego piszę tego bloga…
W środę zacząłem się zadomawiać w redakcji. Czas najwyższy, prawda? Więc biurko mam przestawione już. Bo mi zaglądali w monitor wszyscy. No i zmieniłam kilka rzeczy dokoła, dostałam służbowych materiałów trochę potrzebnych… Ogólnie: wywiesiłam swój grafik oficjalnie i chuj. Jestem sekretarzem redakcji. Choćby tylko przez dwa miesiące stażu, ale jestem! Środa to dzień, gdy naczelny jest cały czas. Więc wychodzą różne sprawy. Atmosfera bardzo miła, jak zresztą przez cały tydzień. Ale widzę już na czym polega czasem to, gdy ludzie mówią, że obecność przełożonego im przeszkadza. I nie mam na myśli naczelnego, tylko wydawczynię. Rzeczywiście, jak jest w redakcji, to inaczej wszystko się dzieje i działa. Ona wprowadza chaos. Nie mówię, że zły. Ale wprowadza. A że jest impulsywna dość, to lubi od razu żeby działać. Teraz, rzucić wszystko i zrobić coś-tam. To ma swoje plusy, bo nie pozwala w monotonii się pogrążyć, ale jest stresogenne.
Tego dnia miałam też egzamin ze współczesnych stosunków międzynarodowych. W sumie: bez przygotowania. No, z naprawdę minimalnym (bo rano w tramwaju było za tłoczno na czytanie notatek jakiś). Zaliczony. Fakt, słabo, ale jednak. A po egzaminie (który, jak zwykle, skończyłam jako pierwsza) spotkanie bardzo ważne. Chcę zmienić seminarium magisterskie. Domyślnie przepisują mnie do prowadzącego, z którym miałam proseminarium dotychczas. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że profesor W. Władyka ani razu przez cały rok akademicki się na takowym nie pojawił. Więc nie chcę, żeby on był moim promotorem. Napisałam jakiś czas temu do jednej pani od językowych spraw i się umówiliśmy telefonicznie na środę.
Opowiedziałam jej o mojej propozycji pracy – chodzi o tego nieszczęsnego papieża i analizę dyskursu w rocznice jego śmierci. Metodologia się jej podoba, zakres badawczy pracy też. Ogólnie – ona bardzo zadowolona, a i ja trochę wyniosłam z tego. No i oficjalnie się do niej przepisuję. Powiedziała, że gdyby mi nie pasował termin zajęć, to mogę rzadko przychodzić i wpadać do niej czasem na dyżury. I like it. Ona nie wie, że mam już prawie gotową tę pracę…
Możecie sobie to zapisać jako nowy rekord: pod koniec III roku studiów mam gotową pracę magisterską.
Czwartek mógł być najbardziej leniwym dniem tego tygodnia… Ale nie był. Jak zwykle „coś tam” wyskoczyło. No i kilka godzin spędzone w redakcji (w czwartek i w piątek siedzę najdłużej) minęło dość pracowicie. Nie powiem, żeby nie było momentów, gdy mogłam odpocząć, no ale praca biurowa ma jednak to do siebie, że czasem się siedzi i gapi w monitor, udając, że coś się robi. Żeby nie oszaleć, nie zwariować.
Cudownie, że tam jest mega szybki światłowodowy Internet! Boże, jak on ciągnie! Cudo!!!
Chyba w czwartek, jeśli mnie pamięć nie myli, wyniosła się od nas koleżanka Michała, która kilka dni była u nas. A może w środę się wyprowadziła? Kurwa… No tak to jest z tym moim postrzeganiem kobiet wkoło…
W piątek musiałam wcześniej wstać, bo na 9 do redakcji. Odkryłam najważniejszą rzecz: piątek jest najleniwszym dniem tygodnia. Już nawet maile nie przychodzą. No, do 12 jeszcze tak. Potem zaczyna się nuda. Ale już dzisiaj wiem, że będę mieć co robić, bo muszę uporządkować kilka spraw po poprzedniej sekretarz. Prowadziła bowiem bardzo dokładną ewidencję, ale tylko do kwietnia. Potem nic. I trzeba to teraz uzupełnić. Każdy tekst, zdjęcie – wpisać, opisać, nadać słowa kluczowe, wprowadzić do bazy autorów… Sporo tego, ale to dobrze.
No i przyznaję, że jak pracowałam po prostu pisząc teksty, to nie spodziewałam się, że to tak dokładnie jest prowadzone! Jestem w pozytywnym szoku.
Zaraz po wyjściu z redakcji – pojechałam z Michałem do Reduty na zakupy. Nareszcie kasa przyszła jakaś, to mogłam spokojnie takowe robić. Mimo zmian tras autobusów (157 już nie jeździ do Reduty, a pętla Szczęśliwice jest zamknięta, bo rondo robią na skrzyżowaniu) dotarliśmy bez większych problemów. Michał mnie po drodze namówił na naleśniki. Więc mimo jako takiego zmęczenia, zrobiłam je. I się, kurwa, oparzyłam. Tak to jest, jak człowiek zbyt pewnie się w kuchni czuje. Szajse.
Lubię w piątek przed imprezą się zdrzemnąć. Tym razem nie było takiej opcji. Tomeczek is in da house. Czyli ogień. Wpadł zresztą zaraz po tym jak zjedliśmy obiad i się zaczęło. Już musiałam z nim do sklepu iść. I już jakoś się okazało, że późno jest. W sensie, że na wczesną porę byliśmy zaproszeni. Pojechaliśmy do Piotrka na Ordynacką. W sumie bez powodu, bo oni potem chcieli iść gdzie indziej niż my, ale jakoś tak… Tomeczek chciał się chyba z nimi zobaczyć.
Miło się siedziało, pośmialiśmy się, trochę złośliwa byłam dla Piotrka i Pasywa… Standard. Potem Maciej Bieacz z Jurkiem i jego znajomymi wpadli… A my się zaczynaliśmy zbierać. I lubię tę lesbijkę od Piotrka. Nie wierzyłem, że kiedykolwiek to powiem!
Tomeczek coś tam przebąkiwał, żeby do Toro taxi jechać, ale ja się uparłam, że nie. I spacerowaliśmy. Dość długo, bo trafiliśmy chujowo, jeśli idzie o przerwę między nocnymi. Po drodze podziwialiśmy jak miasto żyje. Dotarliśmy tam więc pieszo ostatecznie. Za mój wstęp płacił Pasyw. I zaczęła się impreza. Tomeczek, Pasyw, Michał i ja. I ogień, kurwa. Mimo wszystko, czuję się w Toro dość anonimowo. Mimo, że następnego dnia na gaylife.pl dostaję wiadomości „czy ty byłeś wczoraj w Toro?”… Jak zwykle zaś w Toro – występy drag queen. Wyjątkowo jednak, naprawdę udane. Nie wiem jak się ta laska nazywała, ale udawała Tinę Turner. Bardzo skutecznie! Fakt – z jednej strony Tina to samograj. Jak się wybierze ze 2-3 jej hity, to cała sala śpiewa z nami… Ale z drugiej strony, ma też trudne momenty, jak „Proud Mary” i ten taniec na szpilkach. Więc ogólnie: doceniam. No i słowa w miarę znała, co niestety nie należy do standardów.
Kuba Duży się odezwał. Tak, oczywiście, miał sprawę. Już wyraźnie pijany pisał i dzwonił w sprawie wprowadzania do Utopii. Umówiliśmy się ostatecznie pod Rotundą, że stamtąd ich zgarniemy. Dojechaliśmy jednak szybciej niż przypuszczaliśmy i czekaliśmy na nich chwilkę. Ale jak ich chłopcy zobaczyli – przede wszystkim zaś to, jacy są pijani – poszli sami, a mnie z nimi zostawili. Powiedziałam Kubie, że nie podoba mi się, że są aż tacy już pijani. I nie oszczędziłam sobie złośliwości z cyklu „jak miło, że się odezwałeś po takiej przerwie!”. Fakt, że dwóch tych gejów miał ładnych. Z Krakowa jacyś. Szkoda, że nie trzeźwiejsi, to bym może nawet pogadała z nimi. No ale miał też jakiegoś brzydkiego dja starego z kobietą. To już trudniej, ale ogarnęłam go przed wejściem i weszli.
Oczywiście, słyszałam pytania – po co pomagam Kubie, skoro nie odzywał się do mnie od kilku tygodni, czy tam miesięcy i odzywa się tylko jak ma potrzebę jakąś… No, ale od tego jestem. Po to się ma Ciocię, nie?
W Utopii – noc Hugo. Lubię to. Ja wiem, że on nie. Ale jak Hugo gra, to mi się zawsze podoba. Byłam pełna podziwu dla niego, bo ledwo tydzień temu miał poważne problemy zdrowotne, a teraz szalał już prawie jak gdyby nigdy nic.
Wydarzeniem wieczoru było pojawienie się w klubie Daniela, zwanego Danielową. Czyli dawnego selekcjonera. Wyglądał naprawdę dobrze. Mimo upływu już tych kilkunastu miesięcy – nie zmienił się nic a nic. No, może wydawał się nieco bardziej zadbany, albo po prostu lekko styl zmienił. Był z jakimś zazdrosnym chłopcem. Tfu, facetem. Wszyscy dokoła przeżywali, pokazywali sobie palcami, komentowali, dziwili się. A ja z nim chwilkę gadałam. Co wydać się może dość dziwne – i to nie tylko ze względu na ilość wypitego przez niego alkoholu – ale także dlatego, że nie byłam pewna, czy będzie mnie pamiętał. Najbardziej Daniel dziwił się wymianie pokoleniowej, jaka nastąpiła w klubie. I stwierdził, że on już ich nie zna, że teraz to ja (czemu właśnie ja?) ich ogarniam. I chyba było mu trochę dziwnie z tym, mówił to z nostalgią jakąś. Ale za to szalał do rana.
Maciuś dzielnie pracował, znów podziwiany przez wszystkich, którzy mieli okazję go zobaczyć. Stała się także wreszcie rzecz, która musiała się stać prędzej czy później – znany krytyk i znawca teatralny Maciej zaprosił mnie na szota. Mnie i kilkanaście innych osób, bo jak się bawić, to się bawić! No i skoro o Maciejach i szotach mowa, to Maciej Bieacz wypił takowych za dużo, bo słaniał się na nogach, jak Jurek wyprowadzał go z Utopii. Jak wychodził, to rzuciłam Jurkowi na pożegnanie, że Maciej dzisiaj będzie mógł być pasywny. Na co pijany bohater stwierdził rzutem na taśmę: „O nie!” i zamilkł. Znaczy, że będzie żył.
Odnotować trzeba jeszcze, zanim przejdę dalej, że taki śliczny młody chłopiec jest z czarnymi włoskami i śmiesznymi butami. Był też tydzień temu, ale jakoś nie napisałam o nim. Urodę ma taką fajną, jakby lekko żydowską. Nie, coś innego… No, ale cudeńko.
Trafi do mnie, prawda?
A znajomych namówiłam na McDonalds’a. Tak, to ja. Moja wina, przyznaję. Wylądowaliśmy na dworcu centralnym. Znów mi ktoś musiał stawiać :) Dziękuję za to! Damian.be się prawie uginał pod bardzo niewielkim ciężarem swojego ciała, bo od 19 godzin nie jadł… ale dał radę. Ogarnął się jakoś i ten McD był mu potrzebny bardziej niż nam nawet.
Spanie w domu nie trwało długo, bo Tomeczka obudziła mama… dzwoniąca, żeby się szykował na wesele, na które szedł. Ogień, nie? Mimo całego zamieszania z tym związanego, starałam się przytomnie leżeć w łóżku ile się da maksymalnie. Rozsądnie. Tomeczka odprawiliśmy i sami się z Michałem zaczęliśmy szykować.
Na Noc Teatrów Enter. Pojechaliśmy na dworzec centralny, bo tam zaplanowano pokaz „Utworu sentymentalnego na czterech aktorów" Teatru Montownia. Ludzi bardzo dużo. Duszno wyjątkowo tego dnia, nawet na hali głównej dworca! Zrobiło się tłoczno, nawet jakiś ładny chłopiec przez końcówkę spektaklu naruszał moją strefę intymną, sprawiając mi tym pewną radość… A sam spektakl – no cóż, przesłanie banalne dość. Że wszystko się zmienia i że koło fortuny się obraca. Że dzisiaj jest dobrze, a jutro może być źle. I żeby to doceniać. Ale za to świetna muzyka i jeszcze lepsza scenografia! Wszystko z bambusa, kartonu, taśmy i linek. Fe-no-me-nal-ne! Cudnie działała cała ta ich instalacja. Pełen podziw i brawa. I tylko dlatego udało mi się w ścisku wytrzymać te 45 minut. A potem Michał się uparł, że idziemy do Wayne’sa. On płaci.
Ale się okazało, że płacić nie musieliśmy za nic. Więc wypiliśmy coś-tam i do domu się szykować.
Jeszcze tylko Patryczka z przystanku tramwajowego odebrałam, ubrałam się i zaraz ruszaliśmy. Do Daniela.
Przyznaję, bałam się o tę imprezę. Bo na poprzedniej, na której u niego byłam (kopę lat temu) było tak słabo i nudno, że potem postanowiłam nie chodzić. Więc moje obawy były duże. Dlatego m.in. zaprosiłam Patryczka. Dla niego, żeby poznawał i dla siebie – żeby mieć deskę ratunkową jakby co ;)
Zaskoczeniem dla mnie był bar przygotowany przez Johnny Walkera. Nie wiedziałam, że coś takiego można sobie załatwić. Spodobało mi się nawet. Więc pewno u mnie też będzie ;) Ale lepszy, bo jeszcze z większą ilością niespodzianek. Ludzi nie za wiele, tak akurat. Niektórzy jacyś speszeni. I nie chodzi o moją kusą mini, tylko ogólnie jacyś wystraszeni życiowo. Ten bar to ogólnie była niedobra niespodzianka. Bo pani chodziła i pytała co podać. No i podawała, podawała, a ja piłam i piłam…
Wielką niespodzianką było pojawienie się Królowej wraz z dwuosobową świtą. Jej Wysokość wpadła ale… organizator zaliczył wtopę, bo musiała czekać jakieś 12 minut na drinka. A to nie wypada. Przecież to dość honorowy. Powinien mieć drinka gotowego zanim wejdzie nawet. Zresztą Daniel wie o tej wpadce. Królowa też… Potem w Utopii powiedziała do Daniela, że było miło, ale musi się jeszcze uczyć od Jej Perfekcyjności. To strasznie miły komplement na wyrost oczywiście ;)
Patryczka zostawiłam samego trochę, na pastwę losu i innych pedałów. Radził sobie, choć muszę przyznać, że nie wyglądał jakby się dobrze bawił. Dobrze za to bawił się i wyglądał Daniel od Kuby Po Prostu. Koszulka na ramiączkach bardzo go odmłodziła. No i jeszcze miłą niespodzianką była inicjatywa Davidka, żeby się numerami telefonu wymienić.
W mocno imprezowym nastroju dojechałam do Utopii. Wieczór spędziłam na kursowaniu między VIPem a salą dla pasywnych. Królowa powiedziała panu ochroniarzowi przed VIPem, że zawsze mam prawo kogoś wprowadzić. To miłe. Sporo też z nami – ze mną, Tadeuszem i Hugo – rozmawiała. A Hugo z kolei musiał dużo czasu poświęcić DJ R.o.n.y.’emu, który gościł tej nocy w U. Dobrze grał. Słychać było, że ciota, że wyczuwa klub.
Wszyscy mi zarzucają, że nie pamiętam czegoś, że potem mnie głowa bolała… No nie powiem, żebym w Utopii nic nie piła już. Wręcz przeciwnie. Piłam takie rzeczy, że aż mnie do tej pory to zastanawia. Nie wiedziałem na przykład, że można pić Moeta z Red Bullem. A można.
Tomeczek potem do nas dołączył. I dzięki temu mogłem od niego pożyczyć 50 zł, które Damianowi.be pożyczyłam po tym, jak mu karta pękła. Patryczkiem się May One zaopiekował, więc nie było źle. Wiadomo za to było, że nie wraca do mnie na noc.
Mam wrażenie, że wszyscy znajomi się raczej dobrze bawili. To jedna z takich dobrych utopijnych nocy. Niby nie wielka impreza, ale jednak sympatycznie. No i – na całe szczęście – nie mam ani jednego zdjęcia na portalach zajmujących się dokumentowaniem imprez w klubach.
Zabawa była przednia, ale też wiadomo, że kiedyś musiała się skończyć.
I w związku z tym mam dwa ważne oświadczenia.
Pierwsze dotyczy zwracania się do mnie. Nie będę tolerować ani reagować na zwracanie się do mnie moim imieniem nadanym przez rodziców. Nie rozumiem, czemu mam zgadzać się na to, że tak ktoś do mnie mówi z racji tego, że jakieś 18 lat temu moja mama i tata wymyślili, że tak ma być. Po prostu nie.
A drugie dotyczy witania się i żegnania. Naprawdę, ale to naprawdę bardzo cenię ludzi, którzy całują mnie w rękę na powitanie/pożegnanie. Uważam, że to megaszarmanckie i megaodważne.
Wstaliśmy w niedzielę koło 13 jakoś. Czy nawet 14. Pierwsza godzina nie była udana, bo mnie gardło bolało, ale kąpiel, kaweczka i make-up sprawiły, że szybko życie wróciło do normy. Tomeczek zaraz się zbierał, bo jechał do mamy a potem do Łodzi.
A ja miałam spotkanie wstępnie umówione na 18 czy coś. Niepotwierdzone, ale chciałem jechać. Jakaś pani chciała mi pracę zlecić. Nie zleciła ostatecznie, nie zjawiła się. Ale nie szkodzi. Potrzebowałam ruszyć się z domu a to była świetna okazja i pretekst. Więc tylko mi na dobre to wyszło.
Poniedziałek w redakcji jakiś nerwowy. To chyba pogoda. Padało, niskie ciśnienie, wiatr, zimno. Mi odpowiada, ale ludzie nie koniecznie. Poza tym kończyło się sprzątanie poprzedniej siedziby redakcji piętro niżej i przez to nie było najweselej. Dużo pracy też, bo się okazało, że coś-tam nie dopięte, coś tam zapomniane…
Za to udało mi się kolejny piątkowy wpis do indeksu załatwić. I super. Tekst napisałam w ostatniej chwili jeden. Ciekawe ile teraz będę za nie dostawać?
A z banku powinni się jutro lub w środę odezwać w sprawie mojego wniosku kredytowego…
pobiłaś mnie – ja w połowie czwartego.
był ogień!