Zdążyłem. W sensie, że na pociąg. Fakt, że nie miałem jakoś strasznie dużo czasu w nadmiarze, ale pociąg – gdy do niego wsiadałem – stał jeszcze potem na stacji chwilę. Więc nie jest źle. Sama podróż minęła bardzo miło. Ekspres, to jednak ekspres. Okej, nie ma kawy w cenie miejscówki, ale komfort podróży bardzo fajny. No i od Krakowa właściwie pusto było. Miałam jechać w jednym przedziale z moją koleżanką z Instytutu, ale się okazało, że jesteśmy w ogóle w bezprzedziałowym i siedzimy w jednej linii po prostu, ale po przeciwnych stronach przejścia. I dobrze. Wolałabym nie siedzieć obok, bo wtedy pewno mniej bym spała w czasie podróży. A wiadomo, że najważniejsze to dojechać w pełni wypoczętą. I to mi się udało.
Problem pojawił się w samym Zakopanem, bo stamtąd nie do końca wiedzieliśmy jak dalej. Jasne, wiem, że Murzasichle, ale co z tego? Złapaliśmy jakiś PKS i dotarliśmy na miejsce. Okazuje się, że jak na taką małą miejscowość, Murzasichle ma aż trzy przystanki po drodze. I trzeba było wybrać odpowiedni, nie denerwując uprzednio pana kierowcy, że za późno sygnalizuje się potrzebę wyjścia z autobusu. Ochrzanił za to jakąś dziewczynę przed nami, więc wiedzieliśmy, że zaraz trzeba wstawać i „dać znać”, że chcemy wyjść. Wysiedliśmy i w sumie, nie wiedzieliśmy co dalej. Więc dzwonię na obóz, bo Kinga miała wyczerpaną kartę i złotóweczki się skończyły, ale tam nikt nie odbiera… Kurwa, se myślę, pewno jedzą obiad. Poszliśmy więc kawałek i doszliśmy szczęśliwie do sklepu, który kojarzyłem. Tam udało mi się dodzwonić nareszcie na obóz. Skierowali nas do pizzeri, bo się okazało… że dla nas obiadu nie przewidzieli. To mi się takie wydało nie-teges, ale spoko. Przecież przeżyję. Zjedliśmy całkiem niezłą pizzę i poszliśmy na teren obozu zerowego.

Przywitanie było, nie powiem, spoko. Okazuje się, że niektórzy z przyszłych studentów i studentek mnie kojarzyli. Nie mówili mi tego wprost, ale słyszałam, jak rozmawiali między sobą „ta Jej Perfekcyjność”. Więc wiem. Szkoda czasem, że odwagi brakuje i nie podchodzą się przywitać. No, ale to nie tylko przyszli studenci socjologii, ale ogólnie :)
Po południu, przed kolacją, opowiadałam o prawach i obowiązkach studenta. Przyznaję, że mogłam się bardziej przygotować. Ale z drugiej strony – i tak widziałem, że właściwie ostatni dzień obozu to średni czas na mówienie takich ważnych rzeczy. Więc może i lepiej. Po kolacji opowiadałam o studenckim ruchu naukowym i artystycznym, jego finansowaniu i reklamowałam swoje koło. Mam nadzieję, że ktoś z tych młodych ludzi dołączy. Byłoby miło, nie powiem.

A wieczorem… Odważyłam się. Mówię sobie, a co mi tam, raz wypiję coś z heteroseksualistami i heteroseksualistkami. Więc kupiliśmy sobie Sobieski Waniliowy. Smakowity. Chłodził się, a my w tym czasie Grzańca jakiegoś próbowaliśmy. Rozgrzał nas, nie powiem.
Zabawa się zaczęła. Młodzi hetero-prawie-studenci tańczyli, ja się wygłupiałam ze znajomymi z socjologii. Dobrze, że czuję się w tym środowisku dość swobodnie. I nie chodzi, broń boże, o alkohol – ale o to, że oni mnie znają, wiedzą, że jestem transem i jest okej. Więc się bawiliśmy. Potem Sobieski Waniliowy. A potem odkryliśmy, że jest święto ojca Pio. No to co? Pijo? No, pijo! I pijo na świętego Pio.
Jakiś inny Sobieski potem się nagle znalazł. A potem, tfu tfu, do dziś żałuję, ktoś przyniósł absynt. Absynt to zło. Tym bardziej, że w sumie nie było z czym go pić. Mordę wykrzywia, ale kopie megaskutecznie. No i skopał mnie, ale nie było źle. Na tyle, że bawiłam się, będąc całkiem szczerą wobec innych pijanych ludzi i powiedziałam, że tam dwóch ładnych chłopców, oswoiłam jednego homofoba i zintegrowałam się z dwoma studentami, z którymi miałam się nie integrować nigdy, bo podejrzanie mi wyglądali. I był ogień.
Ale, pochwalę się, jak przyszedłem nad ranem do pokoju, to nie obudziłem nikogo, ścieląc sobie łóżko.

Poranek był, kurwa, ciężki. Zjadłem śniadanie i położyłem się dalej. Wiedziałam, że mam przewagę, bo nie mam setki rzeczy do pakowania przed wyjazdem. I korzystałam z tego, śpiąc. A potem było źle.
Jechaliśmy autokarem do Zakopanego. Poprosiłem o torbę. Ale okazała się, na szczęście, niepotrzebna. Na dworcu oddaliśmy rzeczy do przechowalni. I gdy grupa ruszyła, ja musiałam zostać trochę. Zaliczyłem śmietnik przy dworcu, ale czułem, że to nie to. Za mało, za słabo.
Dotarłem jakoś do miejsca, gdzie byli – czyli do pizzeri, gdzie obiad był przewidziany. Poprosiłem herbatę, bo chciałem żołądek rozruszać. Rozruszałem na tyle, że po tej herbacie kibelek nadał się po mojej wizycie do sprzątania. Za przeproszeniem, zarzygałem jedną kabinę całkiem. Po herbacie, podkreślam!
A że mi ból głowy nie chciał przejść, dostałam aspirynę rozpuszczalną. No i okazało się, że woda z aspiryną to dla mnie za dużo. Też zwróciłem wszystko w toalecie. Ogień był totalny. Czy raczej woda. Cokolwiek.
Zanim pizza się pojawiła, musiałem iść. I chyba całe szczęście. Początkowo plan był taki, że wracam z nimi. Ale nie. Stwierdziłem, że nie chcę TLK i wracam na swój koszt ekspresem. Spałem niemal całą drogę. I słuchałem jednej piosenki w kółko. Wstawię ją chyba na bloga zaraz.
Tak, czy owak, to była ciężka podróż. Pod koniec już bardziej, zamówiłem sobie niepewne herbatkę. I sok potem. I było okej. Bolało, ale dałam radę.
Po całym dniu nie-jedzenia, na dworcu byłam głodna. Kupiłem sobie coś w McDonald’s, ale zapobiegawczo ruszyłem z tym do domu. Stwierdziłem, że muszę mieć kibelek gdzieś blisko w razie czego. Na szczęście, jak zjadłem, okazało się, że moja obawa była bezzasadna i mogłem spokojnie iść spać. Dzięki Bogu. I nigdy więcej absyntu!

W środę rano – dyżur w redakcji. Musiałam się pomęczyć te 7 godzin. Okazało się jednak, że to nie takie trudne, bo połowę dnia zajęło mi nadrabianie nieobecności dwudniowej. Setki maili. Setki, naprawdę i dosłownie. Ale, kurwa, ja bym nie dała rady?! Dałam.
W trakcie dnia, nadal dość ostrożnie starałam się jeść, więc jakiś jogurcik, coś tam – na zimne dmuchać. A po dyżurze – korki u bliźniaczek. Polski i angielski. Formalnie: godzina. Naprawdę: dwie godziny. No i musiałem wysiedzieć tyle. Najgorsze, że wciąż z nimi nie mam stałego dnia i godziny wyznaczonego. Bo im się cały czas plan jeszcze zmienia. Ale ponoć to już lada-moment i się ustabilizuje. Więc nie jest źle.
Jedna z nich nawet zdolna, druga – dysleksja, słaba… Więc muszę jakoś dawać radę mimo tej różnicy. Wróciłem do domu przez to zmęczony. A mnie to wkurzyło, bo po redakcyjnym dyżurze czułem się całkiem okej. Eh, pogoń za kasą mnie kiedyś wykończy ;)

Czwartek obfitował w wydarzenia. Okazuje się, że mój ukochany profesor z redakcji „Polityki” nadal nie wpisał mi tego, co powinien. No żesz kurwa… Czy on tam nie bywa już? Czy co? Wkurzyłem się i w ciągu dnia dzwoniłem do redakcji. Pani sekretarka, co odebrała, obiecała mi pomoc. Indeks leżał przed nią i powiedziała, że da mi znać kiedy będzie można odebrać.
Wkurzyli mnie też w Copy General. Składałam zamówienie przez Internet 16 września, na 22 września. W czwartek był, dzięki Bogu, 25 września a oni nadal nic. Mimo, że już dzień wcześniej dzwoniłem i „wieczorem będzie, damy panu znać mailem”. Dzwonię i pytam. Jest. No fajnie, że ktoś mi dał znać. To już może teraz napiszę, że jak wieczorem pojechałam koło 22 do tego Copy General odebrać, to trafiłam na kompletnego debila. Chciałam płacić kartą, a pan mówi, że starty podpis. Wiem przecież, ale tam całe pole jest starte. Więc może mnie poprosić o dowód. Nie, on może nie przyjąć. Ja mówię, że po to właśnie jest imię i nazwisko, że można dowód sprawdzić. Nie, on może nie przyjąć, bo przecież nie zmuszę go, żeby ode mnie kasę wziął. Nie, no prawda, nie zmuszę. Dlaczego muszę się zadawać z debilami?
No, ale wracając do dnia… Zapierdalam w sprawie skanowania skryptów dla socjologii. Ja wiem, że nie jestem już tam studentem, nie pracuję tam, ani nic. Ale mam wobec studentów zobowiązania, które na siebie wzięłam. I mam zamiar zrealizować je na tyle, na ile się da. Więc miałam spotkanie z panem z biblioteki wydziałowej, który chce mi pomóc. To miłe z jego strony. Bardzo nawet.
Wróciłam do redakcji po jakiejś godzinie i zaraz potem szłam na obiad z Kubą69. Odbierałem od niego rzutnik też, ale umówiliśmy się, że coś zjemy. A na Krakowskim nie ma co jeść. Naprawdę nie ma gdzie. Na Nowym Świecie nam się nie chciało. Poszliśmy w stronę Złotych, ale po drodze było W Biegu Cafe na Świętokrzyskiej. Weszliśmy, staliśmy chwilę w kolejce, ale był hałas, burdel i zamieszanie. I dużo ludzi. Więc poszliśmy dalej. Do Sphinxa, jak się okazało. I tam sobie zjedliśmy. Okej, może to nie jest najfajniejsze miejsce, ale mnie zdenerwowali. Zresztą stamtąd też już mieliśmy wychodzić jak pan nam długo zamówienia nie przynosił. Ale daliśmy radę.
Wróciłam do redakcji, posiedziałam swoje i umówiłam się z wydawczynią, że nie będzie mnie jutro za bardzo, bo tylko na godzinę wpadnę. Za co ją lubię? Za to, że mówi: okej.
Po wyjściu z redakcji, obładowana rzutnikiem i materiałami jakimiś – poleciałam do Bartka na Mokotów, po kolejny rzutnik. Obładowana dotarłam do domu. I szybko poleciałam do Carrefoura. Po zakupy do ciasta głównie, ale nie tylko. Takie ogólne też.
Wróciłem jakoś mega późno no a potem jeszcze do Copy General, o czym wspominałam wyżej. A w nocy ciasto robiłem. Lubię je zrobić dzień wcześniej, bo zawsze mam to zabezpieczenie, że jak coś nie wyjdzie, czy coś, to mam jeszcze czas na zrobienie kolejnego. Na szczęście nigdy jeszcze ten czas nie był mi potrzebny do niczego ;)

W piątek dotarłam do redakcji na czas. W trakcie dnia zadzwoniła pani z „Polityki”, że mam indeks odebrać. I alleluja. W poniedziałek wezmę. A póki co, załatwiłam co trzeba i poszłam… na posiedzenie Senatu UW. Bardzo ważne, bo pierwsze w nowej kadencji. Mój pan dziekan mnie nie lubi. Oj, bardzo mnie nie lubi.
Porozmawiałem też ostatecznie z panią prorektor. Jest niedobrze. Wyda negatywną dla mnie opinię w sprawie wniosku o uchylenie uchwały Walnego Zebrania Studentów Instytutu Dziennikarstwa, które w czerwcu organizowałam. Chujowo, prawdę mówiąc. Muszę teraz szukać sposobu odwołania/anulowania tego. Nie wiem w jakim trybie… Czy to decyzja administracyjna? Czy zarządzenie? Czy co? Szukam pomocy. Ale dobrze, że wiem, zanim dowiedzą się moi adwersarze i zanim dotrze do nas oficjalne uzasadnienie tego. Kurwa no… Nie może im się to udać, nie może.
Senat minął ciekawie, prawdę mówiąc. Tym bardziej, że ludzi przybyło. I ogólnie wszystko szło dość długo. Ale tak być musi na pierwszym posiedzeniu. Pierwsze posiedzenie Parlamentu Studentów UW trwało w roku akademickim 2007/2008 formalnie trzy miesiące.
I powiem szczerze, że czuję się tam coraz pewniej i mi się to podoba. Wierzę i mam szczerą nadzieję, że Parlament Studentów UW rozważy moją propozycję, by na kolejną kadencję mnie tam też zostawić. Będę się o to formalnie starać.

Po Senacie UW szybko dotarłem do domu. Szykowanie. Sprzątanie. Ustawianie. Tomeczek się zaraz zjawił, więc on może powiedzieć (no i Michał, jako kolejny świadek), że przygotowanie każdego Floor-Sitting Party to w chuja roboty. Ale prawda jest taka, że chcę to dać moim gościom. Udaną, dobrą, przygotowaną zabawę.
Pomijam to, że były pewne problemy. Okazało się na przykład, że rzutnik nie podłączony do komputera rzuca czarno a nie biało. Chujowo, ale szybko jakiś plan B powstał i się udało wszystko.
Po 21 zjawił się Patryczek, żeby potrenować. Zestresowany strasznie. Mało kto wie, że on chciał się już wycofać i nie śpiewać w ogóle. Pomijając fakt, że ma jakieś problemy zdrowotne z gardłem teraz, ale chodziło o obawę przed występem. Stres, obawa przed oceną, te sprawy… Przekonało go to, że już wszyscy się go spodziewają i jak się nie zjawi, to będzie jeszcze gorzej. Niedługo potem Staś przyszedł. I Bartek… I się zaczęła impreza.
O 22:00, po czterech miesiącach przerwy, ruszyło F-SP. Alleluja.

To było pożegnanie lata. Ostatnia taka letnia impreza. Wystawiłem moją pracę „Eat me”, czyli zapis tego, co jadłam jakiś czas temu przez tydzień. O tyle wstydliwa, że są tam trzy pizze, winogrona jedzone o północy, kotlety, jajka, wszystko… Takie dość, no wiecie, szajse. Bo nie oszukiwałem i każda kaloria spożyta przeze mnie ma tam swoje odzwierciedlenie. Ktoś słusznie zauważył, że to był tydzień bez McDonald’sa. Fakt, ja sama tego wcześniej nie zauważyłam. No i w sumie może dobrze, że bez McD.
Muzyka była cudna. Perełka przygotowała takie genialne dwa sety – specjalnie dla mnie na F-SP. Cudnie, prawda? Drugi z nich dodatkowo był specjalny, bo trochę przeze mnie konsultowany – podpowiadałam mu w jakim stylu chciałabym muzykę, co by się moim gościom spodobało… No i doskonale to wyczuł. Doskonale.
Sporo alkoholu było – bo jakoś goście przynieśli a poza tym – ja przecież też kupiłam. No i Johnnie Walker przybył. Jakoś tak się też złożyło, że niemalże wszyscy goście, którzy na Floor-Sitting Party byli po raz pierwszy o musieli kwiatka przynieść, podarowali mi słoneczniki. To bardzo miłe z ich strony, że tak bez zgadania się wyczuli to samo. Słoneczniki to bardzo ładne kwiaty.
Staś i Patryczek przypadli sobie do gustu. Innym też, oczywiście. Ale sobie także. Skończyło się na tym, że całowali się dobre kilkanaście minut w rogu. Błogosławiony niechaj będzie mój dom, gdzie na moje transzaproszenie na oczach pederastów całują się dwaj szesnastolatkowie przystojni. Amen.
Bar Johnnie Walkera się spóźnił, bo przedłużył się im pobyt na imprezie Liroya. Nie, no spoko, ja wszystko rozumiem, Liroy Liroyem, ale ja jestem JP! Za to ładnie nadrobili potem. No i losowanie udane – butelkę wygrała Sis. Gratulacje :) Sama zresztą podarowała mi szampana, bo jak jest cyfra 7. A że to 17. F-SP, to dała szampanika. Cudny prezent czyli czarnego Johnnie Walkera przyniósł mi też Bartek. Szkoda, że Maciek z nim nie przyszedł – rozchorował się.
Patryk śpiewał przed 23. Dał radę, mimo wszystko. W trakcie jego trzech piosenek, ja kroiłam ciasto i polewałam mój serniczek gorącą polewą czekoladową. Musiało smakować! I dlatego prawie w ogóle, jak nigdy, nie został ani kawałek prawie ciasta. Aż dla naszego Piotra musiałam specjalnie ocalić.
Tańce, hulanka, swawola. Całowanie, przytulanie, tańczenie, skakanie, śpiewanie. Szał był cudny. Nie da się tego opisać. Już lepiej na fotkach widać co się działo, choć i to nie do końca oddaje. Ale powiem szczerze, że dla mnie to F-SP było bardzo udane. Także dzięki darmowemu Red Bullowi i barowi Johnniego. Ale nie tylko. Dobrzy goście, dużo nowych ludzi… O taki ogień chodzi właśnie. I byli heteroseksualiści także. W sensie, że Kejt, Pepe i Paweł od Różowego Kaktusa, który jest chyba jednak bardziej bi niż hetero, ale to jego sprawa w sumie ;)

Ogień przeniósł się, oczywiście, dalej. W Utopii zaczęli szaleć jeszcze zanim ja tam przybyłam. Głównie Bartek z Tomeczkiem. Staś musiał jechać do domu, więc Patryk trafił pod ich skrzydła. Niemalże dosłownie. Jak przybyłam do klubu po jakimś czasie, to nie tylko za nim biegali, ale też się z nim całowali. I ze sobą nawzajem. I w trójkę naraz też. A myślałam, że to jest technicznie niewykonalne…
Ale zanim dotarłam, Jurek miał ciotodramę z Maciejem Bieacz i został z nami w domu, pomagając ogarnąć mieszkanie. Nie lubię tego zazwyczaj, ale Jurkowi musiałam wybaczyć. Poszliśmy na kebaba jeszcze przed klubem. No i tacy trafiliśmy na Jasną. Gdzie Jurek nas opuścił.
Marcinowy też szalał. Najśmieszniej było, jak zjawił się May One i zarówno Marcinowy jak i Patryk zaczęli siać panikę, że oto się zjawił. Nie wiem jak on to robi, że tak na niego reagują ;) Tym bardziej, że tego samego wieczoru Patryk mówił, że May One mu przechodzi chyba powoli. A skoro o tych układach mowa, to zjawił się też Wiktor – z którym Staś ostatnio się spotykał trochę. Ten sam Staś, który całował się z Patrykiem u mnie. A potem Patryk bawił się z Wiktorem, bo się znają z zespołu czy coś takiego. Świat jest mały, pamiętajcie. Nie tylko u pederastów.
A Grześ potem też całował jakiegoś obcego chłopca, czym dość zdenerwował Kubę69. Ten jednak postanowił nie okazywać tego publicznie i zostawił to pewno na potem. I chyba słusznie.

Za to Pasyw, gdy wychodził, musiał oczywiście Gackowi robić sceny. I jeszcze Tomek się do tego wtrącił coś tam i krzyczeli. Och, te ciotodramy klubowe. Kochamy je wszyscy, prawda?

 

No Love Lost (Extended Mix) – Syke 'N’ Sugarstarr Pres. CeCe Rogers

I once believed in perfect love 
i thought that you were from up above 
but now i know and the truth is clear 
heartbreak is real and has left me in tears 
i used to cry when the sun met the sky 
i watched in wonder and asked why 
til the moon and the stars gave way to the night 
a man begging please what a beautiful sight 
to finally ask someone whats hard to see 
the fault was all yours but the blame was on me 
i made my amends with my self at all cost 
and now with you there is 
no love lost no no no no no no love,no love lost 

I once lived my life in a world full of grief 
hoping now get revenge on you my love thief 
i searched high and low for a way to be cruel 
im hoping i can be just like you 
to finally ask someone whats hard to see 
the fault was all yours but the blame was on me 
i made my amends with my self at all cost 
and now with you there is 
no love lost, no no no no no no no love, no love lost

Wypowiedz się! Skomentuj!