Związki partnerskie? Zdecydowanie przeciw! – przedruk
Warszawa, 1 sierpnia 2008 – Oto felieton Jej Perfekcyjności ze strony Gaylife.pl. Orginał przeczytać można tutaj.
[more]
Są dwa główne powody dla których jestem przeciwnikiem rejestrowanych związków partnerskich czy też, jak kto woli, małżeństw homoseksualnych. Pierwszym z nich jest umiłowanie ludzkiej wolności a drugim – przekonanie, że prawo ma pasować do rzeczywistości, a nie wykrzywiać ją i udawać, że jest inaczej.
Działacze gejowsko-lesbijscy (czy też raczej dla ścisłości: działacze gejowscy i działaczki lesbijskie) są w zdecydowanej większości zwolennikami i zwolenniczkami ustanowienia w Polsce rejestrowanych związków jednopłciowych. Sami geje i lesbijki też raczej ten pomysł popierają. Tomasz Raczek w swoim felietonie na innastrona.pl , twierdzi wręcz, że rok 2008 winien być rokiem walki o ustanowienie takiej instytucji. Właściwie wszystkie portale gejowsko-lesbijskie namawiają do tego, by w każdy możliwy sposób wspierać tę ideę, by namawiać także osoby heteroseksualne do wpierania „walki o nasze prawa”, czy nawet „walki o prawa człowieka”. Gaylife.pl też opublikował jakiś czas temu poradnik , który pomóc ma w przekonaniu heteryków do przejścia na „naszą stronę”.
Niezmiennie jednak, wsparcie dla idei ustanowienia prawnie sankcjonowanych związków osób tej samej płci jest w naszym kraju niskie. Owszem, nieznacznie wzrosło, ale nadal poparcie jest niezadowalające i na pewno politycznie nieprzekonujące. Można wszystko „zwalić” na tradycyjne nastawienie naszych rodaków, zwłaszcza tych starszych, do zmian. Tym bardziej, że od 2002 roku w badaniach TNS OBOP „Dokąd zmierza świat” osoby w wieku 15–19 lat do wolnych związków (nie homoseksualnych!) nie podchodzą zbyt entuzjastycznie: jako „zasadniczo złe” określa je 44 proc. respondentów. Blisko połowa Polaków (46 proc.) ankietowanych w lipcu 2005 przez CBOS opowiada się za prawnym usankcjonowaniem niemałżeńskich związków gejów lub lesbijek, w których partnerzy mieliby prawa majątkowe przysługujące małżonkom. Niemal tyle samo badanych (44 proc.) sprzeciwia się sformalizowanym związkom homoseksualistów. Przyznanie parom gejów lub lesbijek prawa do zawierania małżeństw skłonnych jest zaakceptować 22 proc. badanych, natomiast aż 72 proc. – jest temu przeciwnych.
Jestem zarówno wśród tych 72 proc. przeciwnych małżeństwom homoseksualnym, jak i wśród 44 proc. Polaków sprzeciwiających się prawnemu usankcjonowaniu konkubinatów par jednopłciowych. Uważam, że ustanowienie ich, to jeden z najgorszych pomysłów, który ogranicza naszą wolność i dodatkowo tworzy fikcję prawną.
Małżeństwo jako związek mężczyzny i kobiety ma bardzo długą tradycję. Nie chodzi już nawet tylko o chrześcijańską wizję takiego związku – przecież Starożytni także wiązali się w pary damsko-męskie. Zaraz oburzą się wszyscy, że przecież istniała w Grecji instytucja erastensa i jego opiekuna. Owszem, Grecy lubili zabawy z chłopcami a Greczynki czasem oddawały się uciechom cielesnym z kobietami. Co nie zmienia faktu, że usankcjonowaną formą istnienia w społeczeństwach starożytnych były małżeństwa osób odmiennej płci.
RozluĽnianie się normy sakralizowanego przez chrześcijaństwo związku kobiety i mężczyzny doprowadziło do tego, że można dziś żyć ze sobą w związku niemałżeńskim a państwa świeckie pozwalają na rozwody i ponowne wchodzenie w związek damsko-męski przed odpowiednim urzędnikiem. Wydaje się to banalną oczywistością, ale jest jednak osiągnięciem wielu setek lat walki z tradycją i normą.
Właśnie w imię walki z tradycją i normą jestem przeciwna rejestrowanym związkom homoseksualnym.
Geje i lesbijki nie są heteroseksualistami. Są od nich inni, odmienni, różni. Nie widzę więc powodu, by – zdając sobie sprawę z istnienia owej różnicy – próbować „dopasować się” do norm heteroseksualistów. Pamiętam jak kilka lat temu przeczytałam felieton dr Jacka Kochanowskiego, który stwierdził, że monogamia nie jest czymś, co powinniśmy w środowisku gejowskim kultywować. Oburzyłem się strasznie – sam bowiem określałem siebie wtedy słowem „gej” i szczytem moich marzeń było stworzenie normalnego, partnerskiego, stałego, wieloletniego, wiernego, szczęśliwego związku z innym mężczyzną-gejem. Dziś wiem, że moje marzenie było tylko marną namiastką tego, co wmawia się nam wszystkim od małego. To socjalizacja w świecie heteroseksualnych norm mówi nam, że mamy tworzyć stałe, trwałe i wierne związki z drugą osobą. Przecież – mówią nam rodzice, szkoła i kultura (także masowa) – szczęście można uzyskać tylko po odnalezieniu „drugiej połówki jabłka”, będąc w udanym związku z osobą przeciwnej płci, posiadając dzieci i wysoki dochód co miesiąc wpływający na konto bankowe. Geje i lesbijki, gdy odkrywają swoją tożsamość seksualną, lekko tylko modyfikują ten wzorzec. Zamiast partnera/partnerki innej płci, chcą partnera/partnerki tej samej płci. Ale też chcą odnaleĽć „drugą połówkę jabłka”, też chcą żyć szczęśliwie – najlepiej z dziećmi, jako ukoronowaniem „zjednoczenia dwóch istnień”.
Okazuje się więc, że norma, którą można by określić „ludzie żyją w związku z osobą innej płci” jest nieprawdziwa. Czemu więc norma „każdy musi odnaleĽć tę jedną jedyną osobę w swoim życiu” miałaby być prawdziwa? Zresztą zaprzeczają jej także praktyki heteroseksualne – przecież rozwodzi się dzisiaj co trzecia para, szukając kolejnej „jedynej prawdziwej miłości życia”.
Skoro i ta norma nie obowiązuje, to czemu trzymać się tradycyjnego nakazu „można być tylko z jednym partnerem w danym momencie”? Czemu nie można związać się z dwiema, trzema, pięcioma osobami?
Dlatego właśnie uważam, że proponowane w Polsce projekty ustaw o rejestrowanych związkach partnerskich (konkubinatach jednopłciowych, małżeństwach homoseksualnych, czy jakkolwiek się nazywają) ograniczają wolność obywateli. Jestem zwolenniczką ustanowienia prawa do tworzenia rejestrowanych związków wieloosobowych.
Pomysł taki pojawił się w debacie publicznej już kilka lat temu w Szwecji. I wcale nie w kontekście osób homo. Wręcz przeciwnie. Chodzi po prostu o znalezienie prawnej formuły dla stanu faktycznego. Coraz częściej bowiem zdarza się, że osoby rozwiedzione żyją nadal w jednym domu, wraz ze swoimi nowymi partnerami/partnerkami, dziećmi z pierwszego związku i dziećmi z nowych związków. Dlaczego więc nie ułatwić im życia? Przecież po to tworzymy państwo i prawo w nim obowiązujące, by nasze życie stawało się łatwiejsze i toczyło się według reguł, które nam odpowiadają. Usankcjonujmy więc stan faktyczny! – proponowali w Szwecji. Pomysł na razie upadł.
Zaraz bowiem pojawia się obawa o obalenie monogamicznej normy.
Ludzie są monogamistami. Ludzie powinni żyć w związkach monogamicznych. Po pierwsze – pojawia się moje pytanie: a skąd wiadomo, że są? A co, jeśli ktoś nie jest? Nie może być? Po drugie zaś – a kto mówi o współżyciu w wieloosobowych związkach? Przecież w przywołanym przykładzie rozwiedzionego małżeństwa żyjącego z nowymi partnerami nie ma mowy o zbiorowych stosunkach seksualnych, wymienianiu się partnerami łóżkowymi czy czymkolwiek takim. W sensie prawnym bowiem, małżeństwo to relacja bardziej ze sfery ekonomii niż seksualności. Ci ludzie mają żyć razem, wspólnie łożyć na mieszkanie i zarabiać na siebie nawzajem. Nikt nie sprawdza czy ze sobą współżyją i nie jest to warunek konieczny do istnienia małżeństwa. Gdyby tak było, starzy ludzie, którzy już ze sobą nie współżyją albo cierpiący na zanik pociągu seksualnego ludzie musieliby obowiązkowo i przymusowo się rozwodzić. A tak nie jest. Małżeństwo to relacja ekonomiczna.
Czemu więc zabronić usankcjonowania tego, że więcej niż dwie dorosłe osoby żyją razem w jednym mieszkaniu/domu? Nie ograniczajmy wolności wyboru współmieszkańców obywatelom. Niech prawo oddaje stan faktyczny.
Ostatnim argumentem, z którym przyjdzie mi się zmierzyć jest zapewne fakt, że tradycyjne małżeństwo cieszy się specjalnymi przywilejami dlatego, że służy prokreacji i „produkuje” nowych obywateli (czy raczej, z angielskiego new taxpayers). W tym sensie, państwu opłacać się ma ułatwianie życia kobiecie i mężczyĽnie i zezwalanie im na niższe podatki – bo zwróci się to z nawiązką, gdy ich pociecha/pociechy dorosną i zaczną płacić podatki.
Takie myślenie jednak sprawiałoby, że małżeństwo powinno być ważne tylko dla osób płodnych (bezpłodni nie mogą reprodukować gatunku!) i tylko do momentu, w którym kobieta nadal produkuje komórki jajowe a mężczyzna plemniki (zazwyczaj to drugie udaje się dłużej). Potem małżeństwo powinno być unieważniane, jako niepotrzebny wydatek państwa.
No i pojawia się problem z zadeklarowanymi DINKSami, czyli osobami żyjącymi według modelu Double Income No Kids – Podwójny Dochód i Brak Dzieci, które otwarcie deklarują, że dzieci nie chcą i mieć nie będą. Czy można im więc pozwalać na wchodzenie w związek małżeński?
A jeśli pozwala się im, to czemu nie ludziom w związkach wieloosobowych?
Tak, jestem przeciwnikiem rejestrowanych związków partnerskich osób tej samej płci. Jestem jeszcze większym przeciwnikiem małżeństw homoseksualnych. Jestem za wypracowaniem nowego modelu relacji osób homo. Nie koniecznie dwuosobowego, nie koniecznie „aż nas śmierć nie opuści” i nie koniecznie zajmującego się „produkowaniem” nowych obywateli. Jestem przeciwniczką dopasowywania się osób homo do istniejących norm heteroseksualnych. Jestem zwolennikiem wolności obywateli i zostawienia im prawa do decydowania o tym z kim chcą kiedy sypiać i z kim chcą w jaki sposób dzielić mieszkanie i konto bankowe. Jestem też zwolenniczką poglądu, że prawo powinno dopasowywać się do rzeczywistości i ułatwiać nam życie.
Dlatego nie poprę pomysłu dwuosobowych konkubinatów jednopłciowych.