Masochizm, Marcin, warto
Miałam ostatnio napisać o tej osobowości masochistycznej… No to napiszę teraz. Mam bowiem wrażenie, że co najmniej jeden z moich znajomych ma takową. I teraz jest ważna uwaga – to nic złego. W sensie, że każdy z nas jakiś tam typ osobowości ma i nie należy doszukiwać się w tym oceny (co mówię, mając świadomość, że socjologia na całą medycynę patrzy jak na nowoczesny sposób moralnego napiętnowania ludzi jako moralnie gorszych). Ot, stwierdzenie faktu i ciekawa obserwacja.
W internecie można znaleźć takie zdanie: „Osobowość masochistyczna cechuje się tendencją do samooceny, samoudręczania i karania się (poniżenie i dyskredytowanie się społeczne, autoagresja fizyczna)”. Wydaje się, że nikt nie chciałby samoudręczać się, sprawiać sobie ból, prawda? A jednak tak nie jest. Pamiętajcie, że każdy typ osobowości przynosi pewne korzyści. Wyobraźcie sobie geja będącego w związku z innym gejem. Ten drugi całkiem ma go gdzieś, nie szanuje, nie liczy się z jego zdaniem, nie słucha go, rani cały czas. Nie zdradza (jeszcze?), ale wyraźnie nie przejmuje się naszym gejem-bohaterem. Trwanie w takim związku wydaje się bezsensowne, prawda? Owszem, pod warunkiem, że ktoś nie jest osobowością masochistyczną. Jeśli tak jest, to jest to dla niego sytuacja idealna. Powoduje bowiem powstawanie sytuacji, które będą dla niego przykre, męczące, karzące, poniżające. Zresztą, jeśli rzuci go w końcu ten olewający partner, to tym lepiej! Bo przecież to jest wielkie cierpienie, które idealnie realizuje potrzeby tego geja. Teraz może upajać się swoim nieszczęściem. Mówić, że wszystko w życiu mu się nie udaje, bo nie jest „z tym jednym, którego naprawdę kochał”. „Nigdy już nie będzie w dobrym związku, bo taki był tylko jeden i już się skończył”. Może wszystkie niemalże niepowodzenia w życiu zrzucać na to, że nie jest z tym kimś – „gdybym miał go przy sobie, wszystko byłoby łatwiejsze w moim życiu”. Niepowodzenia w nowych związkach? Wiadomo dlaczego – bo nie ma „tego jedynego, który odszedł”. Problemy w pracy? Wiadomo – „bez niego nie mogę się skupić, jestem cały czas zmęczony”.
Pamiętajcie jednak, że taka osoba zazwyczaj nie zdaje sobie sprawy z tego, że cierpienie daje jej radość. Bo on naprawdę cierpi. Naprawdę jest mu smutno. Naprawdę chciałby wrócić do tego kogoś. Ale zamiast wyjść z tej sytuacji, zamiast porzucić ten krąg smutku, zamiast spróbować zająć się czymś innym – trwa w nim. Często, gdy już prawie uda mu się porzucić swoje masochistyczne praktyki, prawie się od nich uwolni… wraca do nich, prowokuje nowe sytuacje, które znów wpędzają go w smutek.
Ile może tak wytrwać? Nawet całe życie. To wygodna pozycja, bo wszystkie niepowodzenia można na innych zrzucić. A samemu być niewinną ofiarą „innych”, „innego”. Gdy tak naprawdę jest się ofiarą samego siebie.
Każdy z nas może i przechodzi okresy masochistyczne w życiu. Tak chyba już musi być. Ale najgorzej jak coś trwa za długo. Tak właśnie jest w przypadku tego mojego znajomego, z myślą o którym to napisałam.
Time goes by… Powiem szczerze, że zdarzają się już momenty, gdy się nudzę. Nie chodzi o to, że nie mam nic do roboty. Wprost przeciwnie, mam. Ale przecież nie można cały czas siedzieć przy kompie i pisać jakieś prace czy robić raport z badań, prawda? Dlatego czasem się nudzę. I właśnie za tymi momentami tęskniłam przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Tego mi było trzeba i to jest dla mnie esencja tegorocznych wakacji. Naprawdę. Potrzebuję tego strasznie.
Na razie jest to taka nuda do wytrzymania. W sensie, że poleżę, poczytam coś, pobyczę się, posiedzę w wannie. I jest super. Jak zacznie być dokuczliwa, to pomyślę co dalej – pewno wtedy zapragnę już wrócić do normalnego pośpiechu. Póki co jednak, delektuję się swoją nudą.
Między innymi z tego powodu wróciliśmy z Michałem do oglądania „Queer as folk”. Pierwsza seria zaliczona, zaczęliśmy właśnie drugą. Mamy ją niecałą, ale tak się składa szczęśliwie, że w sobotę za tydzień będzie u nas koleżanka Michała, co ma wszystkie te serie i przywiezie je ze sobą.
Być może będzie też siostra Michała ze swoim – uwaga – chłopakiem. A że młodzi są, to ja się cieszę ;)
No i za tydzień w sobotę – urodziny Tomeczka u mnie. Nie wiem jeszcze ile osób będzie. Sam Tomeczek też jeszcze nie wie, ale to wszystko przed nami. Mam nadzieję, że będzie krejzi, bo mi brakuje trochę spotkań z ludźmi już w takich większych grupach. Ewidentnie widać, że są wakacje, że się wszyscy porozjeżdżali i się mijają w biegu gdzieś-tam.
Mateuszek dzisiaj dzwonił. Nie wiem kiedy ostatnio się do mnie odzywał. Ale wiedziałem, że jak dzwoni, to nie tak ot, po prostu. Jest na Helu i chce stamtąd wrócić do Warszawy. Musiałam mu pociągi sprawdzić. To nie jest zarzut, czy wyrzut. To stwierdzenie faktu.
A! I słyszę! Zapomniałem o tym napisać. Po tym jak poradziłem sobie z zapaleniem ucha środkowego swoimi metodami i z niewielką pomocą Macieja Bieacz, musiałem poradzić sobie z tym, co owe zapalenie zrobiło w moim uchu. No więc zrobiłem sobie płukanie. Wiecie, takie co laryngolog robi czasem. Perfekcyjnie wyszło. Jak ktoś będzie potrzebował rady w tej kwestii, polecam się na przyszłość. Doszedłem bowiem do wniosku, że po tym jak w dzieciństwie oglądałem takiego pornola „Pielęgniary”, to znam się na medycynie i tam takich różnych zabiegach szpitalno-medycznych.
Jeszcze zanim jednak zacząłem słyszeć, we wtorek widziałem się z Marcinkiem. Który stwierdził, że jak jego nieudane czasem fotki podpisuję na fotoblogu „Marcinek Śliczny”, to że można to odbierać ironicznie. A przecież ja tak szczerze i bez ironii. Po prostu tak o nim mówię/piszę/myślę. Albo czasem jeszcze „Marcinek Młody”. No, ale to w sumie szczegół.
Spotkaliśmy się pod Rotundą. I zaraz poszliśmy do mieszkania, gdzie teraz Marcin przebywa i gdzie Kacper mieszka. Bo on musiał jakieś leki wziąć na ból, który mu doskwierał. Posiedzieliśmy chwilkę, by poczuł się lepiej i zaraz mogliśmy ruszać.
Poszliśmy na spacer. Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem. Pogoda była średnia, bo się na deszcz zanosiło, więc gdy zaczynało kapać, zebraliśmy się i pojechaliśmy do centrum autobusem. Muszę przyznać, że ten czas szybko mi leciał, aż prawie nie zauważyłem, że się zmęczyłem. Skończyliśmy w Pizza Hut w centrum, co było średnio ekonomiczne, zważywszy że taki sam lokal mieliśmy na Starym Mieście. No, ale tak czy owak. Marcinek dał mi jakieś kupony zniżkowe do Pizza Hut, które dostał od koleżanki. Co prawda, nie bywam tam za często, ale kto wie. Może się przydadzą kiedyś. Zjedliśmy pizzę i pogadaliśmy trochę. Lubię spotkania z Marcinem właśnie dlatego, że on często inicjuje trudne tematy. Trudne, bo nawet dla mnie czasem nowe, nieprzemyślane. Oczywiście, jako pani magister socjologii, staram się zawsze znaleźć wyjście, ale właśnie fakt, że często są wyzwaniami – lubię je. Lubię też dlatego, że wiem, że lada moment – za rok lub dwa, na swoich studiach, Marcin dowie się pewnych rzeczy, pozna pewne poglądy, teorie i na kilka spraw spojrzy inaczej. Nie twierdzę, że zmieni zdanie, ale zda sobie pełniej sprawę z alternatywy. To ciekawe. Zawsze zresztą lubiłam obserwować rozwój młodych ludzi. I mam na myśli intelektualny, zboczuchy. Tak jak na obozie w Rewalu, gdy ludzie kilka lat z rzędu przyjeżdżali i widziałam jak się zmieniają. To takie… budujące chyba. Miłe na pewno.
No a skoro już o zboczuchach mowa, to obok nas siedziała czteroosobowa grupa młodych ludzi – dwóch chłopców i dwie dziewczynki. To była chyba podwójna randka. Jeśli można nazwać randką spotkanie tak młodych ludzi. Nie, nie, nie mogę deprecjonować wartości ich emocji. A jeden z nich był taaaaaki słodki. Blondynek z poczochraną czuprynką. Esencja słodyczy. I miał takie śliczne, lekko jakby zaspane oczy. Miód.
Po zjedzeniu pizzy, poszliśmy na kaweczkę. Gdzie? No, wiadomo. Wayne’s Coffee. Duża latte z syropem jakimś dobrym. Bożena dobierała, bo Justyny nie było. Ale i tak smacznie ;)
Nasze spotkanie ciut się przeciągnęło, więc dzwoniliśmy z Maciejem Bieacz do siebie a propos naszego zaplanowanego wyjścia do Leroy-Merlin. Marcinka nie miałam czasu już odprowadzić do centrum, co nie zmienia faktu, że jak się rozstawaliśmy, gadając jeszcze chwilę przed wejściem do Złotych Kutasów od strony Zary, to musieliśmy wyglądać jak geje. Cokolwiek.
Z Maciejem gładko do Arkadii dojechaliśmy. W Leroy-Merlin wszystko szło jak z płatka. Folia ochronna, farba biała, pędzelek, tacka, wałek… tylko okazało się, że nie ma takich na teleskopowym ramieniu. No więc cała idea zakupów poszła się jebać. Zostawiliśmy wszystko i wyszliśmy. No bo co będziemy robić? Ale tak blisko pomalowania pokoju jeszcze nie byłam. Pani z obsługi powiedziała nam, że wszystkie wykupione i dlatego nie ma. W planach jest więc wyjazd do Castoramy.
Oczywiście, Maciej nie byłby sobą, gdyby przed pójściem do Leroy-Merlin nie zjadł czegoś. Burger Kinga, dokładniej. Ja nic.
Nie to, że jestem na diecie. Ale zaczynam regulować swój żołądek. 4-5 posiłków dziennie. Dość regularnie. Bieganie rano, bez jedzenia po nocy. To ostatnie jest najtrudniejsze, przyznaję. Wczoraj nie wytrzymałam i zamówiłam pizzę sobie. Ale spokojnie, pracuję nad tym. Dam radę.
Efekt pewno będzie taki, jak zwykle. Czyli latem tak czy owak, przytyję. No, ale wiem też, że zaraz potem schudnę w październiku latając za wszystkim i ze wszystkim. Więc nie narzekam. W końcu muszę się polenić, poobijać.
I w ramach tego obijania się, odkrywam uroki chodzenia bez bielizny. Ponieważ nie ma Piotra w domu, czuję się swobodniej i wiem, że nie przeszkadza nikomu to, że noszę spódnicę. Dość długą, ma się rozumieć, żeby nie szokować nikogo za bardzo. I nie noszę majtek do tego. Cudowne uczucie. Pierwszy raz tak mam chyba i od dwóch dni strasznie mi to odpowiada. Że też wcześniej nie próbowałem. To co najmniej wygodne. Także jeśli idzie o załatwianie się. Mega.
Zbliża się 17 powolutku. Więc czas o wieczorze myśleć. Nie wiem, co dzisiaj przed Utopią. Zobaczę jaka pogoda będzie. Może będzie mi się chciało ruszyć przedtem gdzieś. Jutro za to ma być bardziej krejzi. Wpada do mnie 17latek Oskar. Chyba z koleżanką? No i Maciej Bieacz się zapowiedział. Może Tomeczek, namawiam go. Wspomniałem o tym Piotrkowi, Tomkowi, Davidowi. Może Kuba 69 się zdecyduje z Grzesiem? Albo Damian.be? No, zobaczymy. Przed U chyba nigdzie jednak nie pójdziemy, bo nie ma właścicieli lokali i nie mam za bardzo czasu załatwiać wejścia dla 17latków gdzieś indziej. Posiedzimy, posłuchamy dobrej muzyki i się wybierzemy koło 2 pewno.
W niedzielę zaczynam zajęcia w Muzeum Powstania Warszawskiego, więc przez tydzień będę nieco wyłączona z obiegu. Mam nadzieję, że warto.
a ja wyjechałem na wieś > do czwartku.
wędruję sobie nad rzeką, patrzę, a tu około 30 młodzieńców biegnie, bez koszulek. gorące szesnastki.
młodzi legioniści mają zgrupowanie piłkarskie przez dwa tygodnie. gdy zobaczyłem umięśnionych blondynków pomyślałem o JP oraz o tym jaką miałaby radochę…