Długo nic nie pisałam, jakoś tak wyszło. Nawet nie chodzi o brak czasu. Tego w wakacje mam sporo, naprawdę. Ale jakoś nie miałem możliwości i okoliczności, żeby się zebrać w sobie. Aż jestem zły trochę przez to na siebie, bo teraz czeka mnie streszczenie całego tygodnia. A to nigdy nie jest dobre – raz, że blotka wychodzi długa, a dwa, że na pewno coś pominę. Mimo tego, że przed chwilą siedziałam i próbowałam odtwarzać co się kiedy dokładnie działo. No nic, jedziemy.

Zacząć należy od tego, że żyję, jak widać. Skoro piszę, znaczy że mnie nikt nie zabił. Groźba wysłana na gronie okazała się więc nieuzasadniona. Co nie zmienia faktu, że nie podobała mi się, nawet w kategorii „głupi żart”. I dlatego nie pozwolę sobie na to, żeby takie rzeczy się powtarzały. Rozmawiałam o tym potem z Hugo w piątek i on stwierdził, że bawiąc się w swoim życiu i swoim życiem, czasem zapominam o tym, że jednak bezpieczeństwo jest tym, co w jakiś sposób porzucam. Jasne, robię to świadomie. Wszystko co robię i co robić zamierzam jest jawne, jest odkryte, jest dostępne. Więc wiadomo, że jak ktoś się uprze, to może odwiedzać miejsca, w których zapowiedziałam swój pobyt – nawet na kalendarzu Google, który jest dostępny publicznie. Ale robię to świadomie, wiem że podejmuję ryzyko. Pytanie Hugo brzmiało: w imię czego? I to jest trudniejsza kwestia. W imię pełnej jawności. W imię tego, że nie wstydzę się niczego, co robię. W imię tego, że jak ma mi się stać coś złego, to i tak się stanie. W imię tego, że tylko poprzez bycie „oswojonym dziwadłem” mogę zyskać jakąś akceptację i tolerancję. W imię tego, że tak chcę. Po prostu tak chcę.
Jednakże moje przeżycie było dobrą okazją do tego, żeby po całym dniu właściwie nic-nie-robienia (bo przecież poniedziałek jest dniem wytchnienia od weekendu!) wypić coś z Michałem. Mieliśmy chyba jakiś alkohol w lodówce czy coś, już nie pamiętam. Złamaliśmy jednak dotychczasową niepisaną regułę, że w poniedziałek jest odpoczynek na całego. To znaczy, że dotychczas w wakacje jeszcze nie zdarzyło się nam ani imprezować w ten dzień, ani pić, ani nic. No, ale że pizza 80 proc. taniej, to jakoś tak wyszło. Zamówiliśmy, zjedliśmy, wypiliśmy. Sympatycznie spędzony wieczór. Jak zwykle ostatnio, z „Little Britain” seria 3.

Ten tydzień upłynął mi też pod znakiem tekstu opublikowanego na Gaylife.pl. O tym, że jestem przeciwko rejestrowanym związkom partnerskim i małżeństwom homoseksualnym. Tekst wzbudził dużo kontrowersji. Jedni od razu go odrzucili, bo napisała go ta pojebana transka. Inni stwierdzili, że nadmiar narkotyków zjadł mi mózg. Ale kilka osób poważnie potraktowało moje tezy i nie zajmowali się opluwaniem mnie, tylko chwilę pomyśleli o tym, co przekazać chciałam.
Jasne, tekst jest tylko felietonem i to opublikowanym w masowym medium gejowskim. A to oznacza, że nie może być zbyt nadęty, zbyt naukowy, zbyt długi, zbyt szczegółowy. Od razu mnie to ograniczało i obawiałam się, że nie poradzę sobie. Częściowo poległem, bo nie udało mi się zwięźle przekazać tego, na czym polega ograniczenie naszej wolności na poziomie socjalizacji i dawania nam wolności ograniczonej, uświadamianej. No, ale trudno.
Po co napisałem ten tekst? Powiem szczerze: Tadeusz mnie prosił. Nie czuję potrzeby dzielenia się swoimi przemyśleniami na różne tematy ze środowiskiem gejowsko-lesbijskim. Tym bardziej, że media masowe trafiają przede wszystkim do ludzi, którzy nie mają wyższego wykształcenia, nie koniecznie są w stanie zrozumieć dość rewolucyjne tezy, które zaproponowałem. Nie, nie wywyższam się. Ale nie jest chyba żadnym odkryciem to, że abstrakcyjne konstrukty są niedostępne ludziom zbyt młodym lub zbyt słabo wykształconym. Bourdieu pisał o tych, którzy posługują się „kodem ograniczonym”. To mniej więcej mam na myśli. No, ale jakieś poruszenie się na portalu zrobiło i nie ograniczało się do wyzywania się ciotek od cichodajek i głupich zblazowanych pedałów, jak w poprzedzającym mój felieton tekście.

We wtorek dzień rozpoczął się (poza bieganiem, oczywiście) korepetycjami. Nie było źle, w sensie, że wytrwałem bez problemu. Zresztą ja już chyba mam takie doświadczenie w prowadzeniu korków, że wszystko wytrzymam. Dwie godziny dość gładko minęły, muszę przyznać.
Potem pojechałem na UW. Och, jak nieprzyjemnie się jeździ latem w komunikacji tramwajowej, jeśli nie jedzie się klimatyzowanym pojazdem… No, ale czasem trzeba. I tak jestem wyjątkowo rzadko na Krakowskim Przedmieściu teraz. Więc chciałam wszystko na raz załatwić. Zaniosłem książki do dwu bibliotek, odebrałem pisma z biura samorządu, załatwiłem kserowanie tekstów o papieżu, z których mam pracę pisać (sporo tego wyszło, wbrew moim wcześniejszym przewidywaniom), wziąłem dwie kopie zaświadczenia o średniej z socjologii, zostawiłem do podpisu dokumenty dla dyrektora Instytutu, wydrukowałem zaległe uchwały zarządu i protokoły z posiedzeń… No i złożyłem podanie o pracę.
Tak, tak, wiem. Szok. Wszyscy są w szoku. Nawet ja sama.
Na socjologii szukają na pół etatu pracownika administracyjnego do obsługi systemu komputerowego zarządzania studiami. Więc się zgłosiłem. Tak trochę na chybił-trafił. Spełniam, oczywiście, wymagania a nawet mam chyba dość niezłe kwalifikacje, więc postanowiłem spróbować. Zawsze może okazać się, że to jakaś kasa więcej w portfelu, więc nie narzekałbym. Ale zobaczymy. Do 15 sierpnia przyjmują papiery, potem rozmowy z kandydatami. No cóż, się zobaczy. Z jednej strony moje niezwycięstwo byłoby dla mnie dziwne przy moim doświadczeniu w pracy z USOSem, ale z drugiej strony – nie płakałbym z tego powodu.

Po wszystkim widziałam się z Adamem z Lotniska, który przybył do Warszawy w celu załatwienia papierów ważnych do wyjazdu za granicę. Tam ma pracować przez wakacje na czymś, co u nas się nazywa chyba półkoloniami. Z tym, że on w Brukseli. To miłe, że znalazł czas dla mnie i chciał się spotkać. Doceniam to.
Pochodziliśmy trochę – po Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu i tak sobie po Centrum ogólnie. Potem pojechaliśmy do mnie. Myślałam, że uda się z lodem coś zakombinować… Bo miałam w zamrażalniku przygotowane, ale on nie chciał w czekoladzie. Nie, to nie.
Adam, przyznać trzeba, przytył troszkę. Ma też więcej tatuaży niż ostatnio :) Wciąż jednak i nadal jest tak samo miłym chłopcem jak był. Posiedział do wieczora, bo siostra go odebrać miała z Centrum a następnego dnia wieczorem jechał do tej całej Brukseli.
Byłam nieco zmęczona po tym całym łażeniu, ale Szał Baj Najt nie mogłam sobie odpuścić. Tak przynajmniej mi się wydawało niesłusznie. Bo okazało się, że w te wakacje do była na razie najgorsza edycja. Najnudniej, najmniej ludzi, May One trzeźwy… Jakoś tak było inaczej, niewłaściwie. Nawet Damian.be z Patryczkiem i znajomymi się szybko do Galerii zmyli na karaoke. Ja posiedziałem trochę ze znajomymi ciotami, ale też nie było sensu za długo. A szkoda, bo nawet Jurek się pofatygował (oferując wcześniej przez telefon podrzucenie za załatwienie wejścia darmowego, ale jak się dowiedział, że to tylko 5 zł, to stwierdził „nie było sprawy” i się rozłączył…). No i do domu dość szybko wróciłam.

Wyjątkowo spokojna noc była potrzeba, tym bardziej że w środę rano z Michałem do Carrefoura musiałem iść na jakieś zakupy czy coś. W sumie, była to jedna z najintensywniejszych czynności tego dnia. Bo wracam latem do moich popołudniowych drzemek, czasem nawet dość długich. Powinienem co prawda pracować, pisać pracę na temat dyskursu w rocznice śmierci papieża, ale ileż można pracować… Widzę teraz dopiero, po miesiącu wakacji „na całego”, że jestem zmęczony po tym roku.
Co nie zmienia faktu, że przygotowałem tego dnia pracę na seminarium w Muzeum Powstania Warszawskiego i wziąłem się za przygotowanie wystąpienia na posiedzeniu Parlamentu Studentów w październiku lub listopadzie na temat realizacji programu wyborczego działającego aktualnie Zarządu Samorządu Studentów UW. Mam sporo uwag…
Oczywiście, jak śpię to gra muzyka a eMule działa. I ściąga porno. Muszę przyznać, że ostatnio zaszalałem z tym i mam naprawdę dużo nowych rzeczy. Na tyle dużo, że wszystkie znane wytwórnie nie nadążają za produkcją na moje potrzeby i zaczynamy szukać nowych źródeł. Przerzuciliśmy się teraz na m.in. Cazzo, które jest dość znane ale też i dość ostre, perwersyjne, zaskakujące. Nawet mają jeden film, który udaje ideologiczny i ambitny. I to całkiem nieźle udaje.
Wieczorem znów jakoś tak wyszło, że nas wzięła z Michałem ochota na coś mocniejszego. A że nic w domu nie było, to trzeba było do nocnego. Pierwsza się powoli zbliżała, gdy po 16 minutach namawiania udało mi się przekonać Michała, że musi iść, bo jego kolej. Tzn. jego kolej naprawdę była, ale nie chciał w ogóle ruszać się z domu i stwierdził, że idzie spać. Na szczęście tak się nie stało. Już nie pamiętam co oglądaliśmy w nocy, ale chyba znów małą Brytanię. O 4:18, gdy Michał już usnął a ja jeszcze nie, ktoś zadzwonił do drzwi. Ściszyłem muzykę i udawałem, że mnie nie ma…

Ostatni dzień lipca okazał się dla mnie dość leniwy. Wstałam późno, bo i też nic zaplanowane nie miałam. Dopiero wieczorem, po całym dniu niewiele-robienia, umówiony byłem z Jędrkiem. Spotkaliśmy się, na moją prośbę, na dworcu centralnym. Lubię to miejsce. Ja wiem, tam śmierdzi. Ale jak tam pięknie życie tętni, nie zwalnia, biegnie. Uwielbiam tak stać w miejscu i czuć, jak wszystko dokoła mnie tam pulsuje. Próbowałem pokazać to Jędrkowi.
Potem poszliśmy do Wayne’sa. Kaweczka, rozmowa. Jędrzej nie może się zgodzić na negatywną ocenę samego siebie. Śmieszne to, bo momentami, gdy się bardzo plątał, miałem wrażenie, że przyzna mi rację. Ale nie, szukał wyjścia. Nie chce się przyznać, że jest „narkomanem”. W sensie, że nie bierze narkotyków, ale robi inne rzeczy, które mają tę samą funkcję, jaką mają narkotyki dla osób uzależnionych.
Spotkanie skończyliśmy na peronie III. Odjeżdżał tam pociąg na Woodstock, więc poszliśmy zobaczyć. Radosna, uśmiechnięta młodzież. Jasne, dość pijana w dużej części, ale co z tego? Wakacje są, niech się bawią. Mają teraz trzy dni oderwania od rzeczywistości: w błocie, w atmosferze sympatii. Nie dla mnie, totalnie. Ale fajnie, że coś takiego się dzieje. Pożegnaliśmy ich pociąg, spóźniony 40 minut zresztą.

Jak wracałam, zgarnęłam Pasywa. Miał do nas wpaść z praniem swoim, bo przecież pralki nie ma a na Krym potrzebuje czystych ubrań. Jeszcze po drodze zamówiliśmy pizze. A w domu doszła do tego wódeczka przywieziona przez Pasywa. No i się krejzi najt zrobiła.
Skończyliśmy oglądając „Titanica”. Boże, znów się popłakałem… Nie komentujcie tego ;)
Znów ktoś po 4 pukał do drzwi… ale to zrozumiałe, bo jak tonie statek na filmie, to straszny hałas jest. No i spać poszliśmy jakoś koło 5, a o 7:20 musiałem Pasywa dobudzić do pracy…

Największym skandalem pierwszego dnia sierpnia okazało się to, że zupełnie zapomniałem o korepetycjach, które miałem zaplanowane wcześniej. Niebywałe, jak na mnie. Piotr, który przyszedł na zajęcia – dzwonił domofonem i na telefon. Obudził mnie. Przepraszałem no i stanęło na tym, że oczywiście zajęć nie będzie.
I to nie chodzi o to, że zapiłem. Nie, nie. Wstałbym i normalnie zajęcia bym poprowadził, ale zupełnie zapomniałem. Nie nastawiłem budzika w ogóle. To jest skandal.
No, ale za to potem już sobie spać mogłem spokojnie.
Wieczorem wpaść miałam do Pasywa. To moja pierwsza wizyta w tym jego mieszkaniu. Zresztą pewno jedna z ostatnich, jeśli nie jedyna, bo lada moment ma szukać nowego. Ma w pokoju same ubrania. Tylko i wyłącznie. Tony ubrań i butów. To aż szokujące. Razem z Michałem byliśmy wstrząśnięci.
Oglądaliśmy ubrania, które chce na Allegro sprzedać i coś sobie wybraliśmy. Niewiele, ale zawsze tam jedna czy dwie rzeczy więcej w szafie. Pasyw ma dwa wielkie wory z tymi ciuchami, więc… czeka go dużo wystawiania.
Przyszedł też Natek, dla którego… Pasyw z pracy jakieś spodnie przyniósł. My poszliśmy dość szybko, a Natek został na noc w sumie. Choć Pasyw ściemniał, że z Ewą będzie miał „wieczór spa”. Jasne.

Michał został w domu z humorem „nikt mnie nie lubi, jestem beznadziejny” a ja poszłam do Piotrka na mały biofor. Był Davidek, był Tomek no i Maciej Bieacz się zjawił. W drodze spotkałem jeszcze Ilonkę, to zaznaczę, bo rzadko się widujemy ostatnio. Pogadaliśmy chwilkę, ale że dzwonić po mnie zaczęli, to poleciałam.
Maciej Bieacz dostał ochrzan za to, że jeszcze nie powiedział, że odwiedzali go dzisiaj Kacper z Marcinkiem. Wiem to, bo w drodze do Pasywa wcześniej spotkałam Marcinka. Więc Maciej dostał też ochrzan za to, że nie dał znać gdzie się wieczorem wybiera i się muszę od innych dowiadywać. Tak naprawdę ochrzan jest zasadny tylko, jeśli przyjąć, że nasza relacja ma wyglądać „jak dawniej”. Jeśli bowiem ma wyglądać „jak ostatnio”, to se mogę gadać ile wlezie.
Poszliśmy do Toro. Tak, pieszo. Ciepła noc, niedaleko. Tam – wstęp 15 zł. Ludzi sporo, ale ponoć więcej jest w soboty. Występy drag queen jak zwykle słabe. Uratowała wszystko tylko Daruma. Aż dziw, że jeszcze występuje, bo myślałam, że całkiem zniknęła. No i reklamy lecące z głośników (jakiejś korporacji taxi…) to jednak coś niespotykanego w klubach…
Odkryliśmy, że za bilety, które zawsze wyrzucaliśmy gdziekolwiek, jest piwo do odebrania. Takie z nas Torówy, że nie wiemy takich podstawowych rzeczy. No cóż, teraz już wiemy.
Impreza, jak zwykle, średnia. Najbardziej, i znów to powiem, wkurwia mnie tam jednak chamstwo ludzi. Przepychają się, ocierają, napierają… Ja rozumiem, że jest ciasno, ale „przepraszam” zawsze można powiedzieć. Pijani, rozbijający się o innych ludzie też nie są mili. No, ale na to nic się nie poradzi. Im więcej alkoholu we krwi, tym mniejsze wymagania względem klubu, wiadomo.
Długo nie wytrzymaliśmy, poszliśmy do Utopii zaraz. Pieszo, choć Piotrek protestował. Potem zresztą sikał na środku Marszałkowskiej. Skandal, w sumie, bo sikał przodem do jezdni. Po drodze więc zaszliśmy jeszcze na jedzenie w podziemiach Centrum. Tam, gdzie dawniej pracowała nasza ulubiona pani. Dowiedzieliśmy się, że „się szarogęsiła” oznacza, że coś z kasą przewalała. No cóż, życie. Najważniejsze, że sobie zjedliśmy ;)

W Utopii – sympatycznie. Dużo znajomych. Hugo miał wyjechać, ale jeszcze był tej nocy. Pogadaliśmy sobie, o czym już wcześniej mowa była. Tadeusz oczywiście też się przyłączył. Odkryłem, że niektórzy wykorzystują fakt, że Janka mnie nie lubi i jak chcą, żeby się od nich odczepiła, to stają koło mnie. To miłe, tym bardziej, że Janki tak naprawdę nie znam wcale.
Hugo dał mi w prezencie płytę. Jedyną, jaką miał dał właśnie mnie. To miłe. Set przygotowany dla znajomej z okazji urodzin czy innej takiej okazji. Miałam posłuchać w domu i ocenić. Dziś już mogę powiedzieć, bo kilka razy przesłuchałem. Technicznie, wiadomo, bez dwóch zdań. Repertuarowo (bo i o to głównie chyba Hugo chodziło), set jest dobry. Niehitowy, równy, bez przykrych niespodzianek. Więc jestem na tak. Nawet sobie go teraz włączyłem, jak piszę te słowa.
W Utopii się poza tym, jak zawsze, działo. Kamil schudł i mięśni nabrał, Arek szaleje (i też odchudzony), Adrian płacze… Piotr pił dużo z Maciejem Bieacz (Jurek w Hiszpanii odpoczywa) ale może. Bo ma romans z jednym z barmanów. To tajemnica poliszynela, więc mogę o niej napisać. Jest kochankiem kogoś, kto ma faceta od dłuższego już czasu. W piątek jak w piątek, ale w sobotę miało być coś ważnego – Piotrek po raz pierwszy od dawna miał być pasywny. I był. Ale to taka tam ciekawostka.
Po imprezie piątkowej, Maciej namawiał mnie, żebym go do McDonald’sa odprowadziła. Mówiłam, że tam będzie megakolejka, ale on nie wierzył. Sprawdziliśmy i miałem rację. Pogadaliśmy chwilę przy Marszałkowskiej i on jeszcze na jakieś pół godzinki wrócił a ja do domku pojechałam.

W sobotę mogłem się spokojnie wyspać, bo nie miałem nic zaplanowane. Za to oficjalną informacją stało się już moje zapalenie ucha. Boli i do tego nic nie słyszę. Najgorsze jest to, że obawiam się, że z drugim stanie mi się to samo. Kurcze, niedobrze. Tym gorzej, że zapalenie mam w uchu, na które lepiej ogólnie słyszę. Bo przecież na uszy słyszymy nierówno. (ładne zdanie…)
Wieczorem wpadli do mnie Maciej Bieacz, Piotrek i Sebastian-Arek. Długo nie siedzieliśmy, bo chcieliśmy do Tomba Tomba się wybrać. Więc wypili troszkę (Maciej nie, bo automobilem się poruszał) i zaraz do TT ruszaliśmy. W wakacje przed północą wstęp gratis, więc skorzystaliśmy z promocji. Wewnątrz – świetnie muzycznie, jak zwykle zresztą. Tam się chyba rzadko nam zdarzało trafiać na nietajne muzycznie imprezy. Minusem było to, że w sali na poziomie 0 było megagorąco. Więc tańczyło się tam średnio raczej. No, ale nie mogę powiedzieć, żebyśmy się nie bawili. Był też Admek, którego chyba oficjalnie nigdy nie poznałam, a który podszedł i się przywitał. To miłe.
Atrakcjami wieczoru byłpoza tym film „SpongeBob SquarePants” oraz fontanna, w której maczało się owoce. No i lizaki, bo impreza nosiła nazwę „Lollipop” przecież.
Lubię TT, ze względu na różnorodność ludzi tam przychodzących. Są dresiki, są wylansowane cioteczki, są grubsi faceci w skórach, są kobiety maści wszelakiej. Jest tam miło. Dlatego nie spieszyło mi się z wyjściem. Tylko Piotrek chciał lecieć, choć na muzykę też nie narzekał. Arek był lekko dizzy, Maciej Bieacz zapatrzony w bajkę z Bobem.
Załatwiałem wejście Marcinkowi do U. A raczej nie jemu, tylko bratu jemu i jego koledze. Coś się stało, bo mimo moich SMSów do Piotra, dzwonił do mnie, że chłopcy nie weszli. W rozmowie telefonicznej z selekcjonerem ustaliłam, że zachowywali się chamsko. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Piotr miał wieczór dość krejzi, więc też do końca nie ustaliłam ostatecznie co się stało.

Po drodze do U zahaczyliśmy o McD. Arkowi kupiliśmy kanapkę na wzmocnienie a Piotrkowi deser z Pandą, żeby mógł polizać jej kakaowe oczko. W końcu miał tej nocy udostępnić swoje komuś po raz pierwszy od dawna.
W Utopii ludzi bardzo dużo. Nie rozumiem klubów, które narzekają na wakacje. Tutaj bez zmian jest strasznie dużo nas zawsze. Nie tylko znajomych, bo i przyjezdnych jest mnóstwo. Momentami aż za dużo mi się wydawało, wiec do VIPa poszłam. I Macieja chciałam wziąć ze sobą. A wciąż nie wiem jakie są ostatecznie zasady. Czy mogę kogoś wziąć „ot, tak” i tylko ochroniarz mnie nie lubi i mi to utrudnia, czy też za każdym razem muszę iść po opaskę. Co dodatkowo tym razem było utrudnione, bo manager na DJce szalał a Królowa w biurze akurat siedziała. Tadeusz ostatecznie pomógł, bo nie będę przecież do biura Królowej pukać. Nie wypada.
Mogłam spokojnie z Maciejem poplotkować w chłodzie VIProomu. Tadeusz postawił nam po drinku dodatkowo, więc w ogóle miło się zrobiło. No, ale nie będziemy całą noc w VIPie siedzieć przecież, prawda? Bawta się! Więc tańczyłem sobie, tym bardziej że muzycznie było całkiem w pipkę. Nawet nieobecny Hugo pisał do mnie z pytaniem o to, jak DJe się sprawdzili. Oj, sprawdzili się. Bardzo fajnie było. House’owo, w porządku.
A noc była krejzi ogólnie. Nie tylko selekcjoner i znajomi. Coś miałem wrażenie, że tej soboty sobie pofolgowała cała Utopia. Nie mówiąc o tym, że czasem jestem przerażony ilością narkotyków zażywanych przez niektórych, ale to jakby inny zupełnie temat.
Maciej chciał się po 5 zbierać, więc skorzystałem z podwózki pod dom.

W niedzielę też się widzieliśmy. Pojechaliśmy do Arkadii, bo musiałem sobie podkład w końcu kupić. No i mam coś nowego l’Oreal True Match. Zobaczymy jak się sprawdzi. Kolor chyba odpowiedni, nie jest za tłusty, ale za to dobrze kryje. No i tani – tylko 56 zł czy jakoś tak. Przetestujemy.
Przy okazji Maciej przeglądał tapety. A mnie natchnęło na malowanie pokoju. Bo nie doczekam aż Pasyw mi pomaluje, więc zbieram się w sobie, żeby samodzielnie to zrobić. Tak, ja. No i chyba w tym tygodniu kupię farbę. Nie wiem tylko czy nie przełożyć tego na „po urodzinach Tomeczka”, które mają być u mnie.
Swoją drogą, Tomeczek w Łodzi w weekend zaszalał, bo telefon stracił… Ech…

Miałam jeszcze napisać refleksję o masochistycznej osobowości niektórych, ale to może innym razem, bo już mam 19 tys. znaków na liczniku. I nadal jestem głucha.

Wypowiedz się! Skomentuj!