Miałem wyjechać do Łodzi i wyjechałem. W czwartek bez większych problemów dotarłam do mojego drugiego ulubionego miasta w Polsce, jak zwykli mi wmawiać znajomi. Podróż bez większych problemów, poza tym, że nie jechała Pesa tylko stary przedział owiec, więc komfort mniejszy. Ludzi sporo, ale jak zwykle duża część wysiadała po drodze na wioski jadąc. Na miejscu byłam zgodnie z planem jakoś tam po 16. Gośka odebrała mnie z dworca, chyba nawet nie czekała jakoś długo.
Pojechaliśmy do niej do domu, żebym torbę zostawiła. Marta, jej córka, była już na miejscu. Miałem chyba pierwszy raz od dawna okazję przyjrzeć się jej. Ona naprawdę dorasta. Ma już 16 lat. Poznałem ją, gdy miała 10. To dość straszne, bo widzę jak z małej dziewczynki zrobiła się panna. I to taka, że faceci się będą za nią oglądać. I już się oglądają. Bo ma spore… walory. Ona jednak ma ich wszystkich gdzieś. Jest bardzo wymagająca i chyba dobrze.
No, ale nieważne. Odpoczęliśmy chwilkę i poszliśmy z Gosią do reala. Na zakupach zazwyczaj się wygłupiamy, robimy sobie jaja z ludzi, rozbawiamy panie stojące na promocjach… Ale jakoś tym razem nam się chyba nie za bardzo chciało. Więc po prostu robiliśmy zakupy. Problemem zaś okazało się to, że zaczął padać deszcz. Ale nie deszcz, czy deszczyk. Taki Deszcz przez wielkie D a nawet ESZCZ też. Lało tak strasznie, że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy ten blaszany dach i plastikowe okna na górze wytrzymają to natarcie wody. Wytrzymały, na szczęście. My zaś już do wyjścia szliśmy. Po drodze do domu tylko raz musieliśmy się schować przed wodą lejącą się z nieba – w boxie dla wózków reglowych… Potem jakoś daliśmy radę.

Za to deszcz wcale nie ustąpił. Tylko na chwilę przestał padać. Potem, jak o jakiejś 19 zaczęło lać, to do 2 w nocy, gdy szłam spać, nadal lał się z nieba nieprzerwany strumień. I to taki porządny, wspomagany burzą, błyskawicami i chłodem. Zapowiadało się, że coś podmoknie w mieście Łodzi.
W tym czasie powoli Gosia zrobiła kolację. Bardzo smaczną zresztą. Wszystkiego po trochu a w sumie – w nadmiarze. Co oznaczało, że się przejem na pewno. I tak też się stało. Ale to dlatego, że zaczęliśmy robić Luksusową Czarna Jeżyna czy jakoś tak we dwójkę. No i apetyt wtedy rośnie, jak powszechnie wiadomo. Więc zamiast po prostu pić, podjadałem jeszcze.
Wódeczkę udało nam się zrobić, jak za dawnych dobrych czasów. Powspominaliśmy miło. Nie będę pisać za dużo na ten temat. Wiem, że w Łodzi bloga tego czytają osoby żywotnie zainteresowane tym, o czym była ta rozmowa i jakie były wnioski. A wiem też, że Gośka zasługuje na to, żeby jej prywatność uszanować. Jak ktoś chce wiedzieć – niech się jej pyta. Z drugiej jednak strony, nie ma się co zastanawiać. Oczywiste jest, że wyraziliśmy niezadowolenie z tego, co dzieje się w Rewalu w tym roku.

Poszedłem spać o 2 jakoś. Czy później nawet. Biedna Gośka musiała wstać o 6. Ja obudziłam się o 9, ale że nikogo w domu nie było, stwierdziłam, że idę spać dalej. Ostatecznie wstałam jakoś koło 10 czy 11. W bardzo dobrym stanie, w przeciwieństwie do Gośki, która nie czuła się dobrze. Zjedliśmy śniadanie i zaraz musiałam się ogarniać.
O 13:00 umówiłam się z Bereniką. Nie widzieliśmy się… Sam nie wiem ile. Mnóstwo czasu minęło od tego wydarzenia, więc cieszę się, że mogłem ją zobaczyć. Nic się w sumie nie zmieniła. Może poza tym, że trochę poważniejsza jest czasami. Ale nadal cieszą ją moje prymitywne czasem żarty i nadal ma w sobie dużo takiej fajnej energii. No i działa. Udało się jej coś-tam zorganizować i lada tydzień ma z dwiema koleżankami otworzyć jakieś centrum związane ze sztuką. Zgadaliśmy się o tym i doszliśmy do porozumienia wstępnego, że moje Koło Artystyczne, które założę na UW w tym roku, będzie współpracować. Może wyjdzie z tego coś fajnego.

Pochodziliśmy trochę, wypiliśmy kawę w Daily Coffee i zaraz na dworzec iść musieliśmy. Pasyw i Michał mieli dołączyć do mnie. Przyjechali na czas. Też starym pociągiem a nie nową Pesą. Nie wiem co się dzieje, że coś nie możemy na nie trafić.
Odstawiliśmy torby ich do Tomeczka do pracy i poszliśmy coś zjeść. Potem podróż do centrum handlowego. Pasyw marudził, że chce do Manu, ale się uparłam, że Galeria Łódzka jest bliżej i tam poszliśmy. Berenika nas opuściła a chłopcy zaczęli zakupy. Mimo tego, że naprawdę nie widzę już radości najmniejszej w kupowaniu ubrań, to jednak udało mi się buty upolować. Nie są jakieś fenomenalne. Co więcej – są bardzo zwykłe, ale potrzebowałam takowych. No i dwie koszulki, w tym jedna z genialnym napisem „you should know my name – soon it will become familiar to you”. Ładne.
Zjedliśmy też lody, żeby dopełnić obrazu zakupu w centrum handlowym.

Wróciliśmy do Tomka, wzięliśmy od niego rzeczy, po drodze ja zaszedłem do Gośki, żeby swoją torbę wziąć i pojechaliśmy do Tomka do mieszkania. On musiał siedzieć w pracy, więc samoobsługowo sobie radziliśmy.
Ogarnęliśmy się więc jakoś i ruszyliśmy do centrum. Tomeczek z pracy wyszedł nieco później niż zapowiadał, ale i tak dość wcześnie było. Więc w pobliskim ogródku usiedliśmy sobie na chwilkę.
I gdy nadeszła pora, ruszyliśmy.
Nowe Narraganset mieści się w lokalizacji bardzo dogodnej. Więc spacerkiem w 10 minut tam przeszliśmy. Klub jest bardzo duży i bardzo wysoki. To robi dobre wrażenie. Całkiem miło wyglądają też światła, wydaje się jednak że nie są w pełni wykorzystane. Bar jest w miarę, choć mógłby się jeszcze jeden przydać. Dobrze rozłożone wszystko – najpierw korytarzyk lekko zakręcony, potem sala główna i na końcu jeszcze wc. We wszystkich lokalach, w których byliśmy tej nocy, na telewizorach umieszczonych w salach, wyświetlano FTV. Czasem FTV men, ale to właściwie to samo. Jedno, co się w Nara nie zmieniło – muzyka i goście. Nadal dużo młodowyglądających dresików i przelansowanych ciotek. Bardzo ładnie. A DJ nadal przyspiesza co gra i nie daje odpocząć ludziom, męcząc dość ostrym bitem. Bez zmian.
Posiedzieliśmy trochę, Pasyw z Michałem potańczyli, ja mniej, Tomeczek prawie w ogóle. Były też warszawskie cioty starsze. Wpadły, widać, na rekonesans. Zauważyły nas, to jasne.
Nie wiem ile czasu tam siedzieliśmy. 1,5 godziny? Może 2. Nie wiem. Ale wiedziałam, że to już czas iść stamtąd.

Przespacerowaliśmy się do Rezydencji. Tragedia. Znów FTV, ale po remoncie rzeczywiście się zmieniło. Sala na poziomie -1 już nie istnieje. Muzykę house’ową stamtąd przenieśli na poziom 0. To jest jeszcze spoko, gdyby nie to, że piasek tam wysypali. Niby taki plażowy bar ma być, ale jest szajse. Mogli to dać na +1, gdzie grają trochę takich czarniejszych rzeczy, r’n’b i tym podobne. Tam by pasowało. Tutaj człowiek chce potańczyć, ale się nie da, bo piasek uniemożliwia. Szkoda. Bo muzycznie było spoko.
Pasyw niezadowolony, bo już od Narraganset smsował i coś zawiechę złapał. Nadal SMSował i stwierdził, że nie lubi heretyckich klubów. Długo nie siedzieliśmy tam, bo nie koniecznie marzyła się nam wyprawa na piasek. Poszliśmy dalej. Do Kokoo.
Weszliśmy i uderzyła nas fala gorąca. Tam jest niemiłosiernie ciepło, lepko, wilgotno. Coś strasznego. Ludzie się dobrze bawią, to widać. DJ beznadziejny – przyznać trzeba. Bez zmian, ten sam co ostatnio. Nadal jego jedynym atutem jest to, że repertuarowo do miejsca pasuje. Bo totalnie nie miksuje, nie zna się na tym. Lokal jest niski, co dodatkowo sprawia, że zabawa idealnie pasowałaby do takich rzeczy, jakie gra… Ale też i wtedy trzeba jednak więcej w klimatyzację zainwestować. Szkoda. Posiedzieliśmy trochę, pozachwycaliśmy się jednym chłopcem w czapce i poszliśmy. Na kebaba, ma się rozumieć.
Bez większych problemów dotarliśmy do Tomeczka do domu potem. I tutaj ogień nadal płonął. W sensie, że dopili jeszcze coś tam zanim spać poszliśmy. Ja z Michałem na dużym łóżku, Pasyw na kuchennym łóżku a Tomeczek na materacu. Daliśmy radę.

Rano był pośpiech. Mimo, że wstaliśmy jakoś tak w miarę na czas, to jednak nie do końca. Śpieszyliśmy się strasznie. Na tyle, że zostawiłem u Tomka jedną parę spodni jakimś cudem. Szybko do centrum udało nam się dostać, Tomeczek o pracę swoją zahaczył i pognaliśmy na dworzec. I do domu. Pesą tym razem.
Siedziała naprzeciw nas taka dziewczyna młoda i miała megapolewkę z tego, co mówiliśmy i robiliśmy. To miłe, że z humorem podchodziła do naszych wygłupów. Podróż minęła więc szybko, bo spać można było spokojnie w klimatyzowanym wagonie.
W Warszawie od razu Carrefour Reduta zaliczyliśmy. Pasyw pojechał do pracy. W domu zaś, spać poszliśmy. Tomeczek walczył i mówił, że nie będzie się kładł… Po czym padł.
Wieczór nadszedł szybko, tym bardziej, że wyjątkowo wcześnie mieliśmy w planach go zacząć. Maciej Bieacz Biurwa Jebana się nawet odezwał! To jednak dowód na to, że żyje. I z nami chciał na wesele jechać. Wsadziliśmy w kopertę co trzeba i zaczęliśmy się szykować. Założyłam śliczną sukienkę w stylu lat 80. Takie zresztą to miało być przyjęcie. Wyglądałam jak z chórków Michaela Jacksona. Cudnie. O 19:30 przyjechała taxi I pojechaliśmy na miejsce.

Ludzie nie byli jeszcze w komplecie. Ale jednak sporo już zdążyło się rozgościć. Więc i my, po oficjalnych życzeniach, przekazywaniu uścisków i kopert, znaleźliśmy sobie miejsce. Pomysłowość uczestników wydarzenia pozytywnie mnie zaskoczyła. Fajnie ubrani, śmieszni, z poczuciem humoru i dystansem. Było bardzo miło, jeśli o to chodzi.
Pyszne jedzenie, trzeba to podkreślić. Sporo wszystkiego, choć przyznaję, że nie wszystkiego spróbowałam. Niemniej jednak, doceniam kuchnię. No i wino. Bo para młoda postanowiła zapewnić alkohol w postaci wina w chyba ilościach. No i to było szaleństwo. Upiłem się winem. I to tak dość poważnie. Zresztą nie tylko ja, sporo osób to spotkało… Impreza jednak trwała dalej. Pyszny tort weselny…
Ze znajomymi ciotami oczywiście poplotkować można było. Sami Pepe i Kejt, jako gospodarze, musieli zabawiać wszystkich dokoła, co sprawiało im trudność w postaci zadowalającego wszystkich poświęcenia czasu na osobę. Normalne. Dali jednak radę. Pepe szalał, Kejt ogarniała. Impreza udana, zdecydowanie. Szaleństwo przy hitach z lat 80., trochę ładnych chłopców. Zwłaszcza różowy Pawełek ;)
No, ale od północy postanowiłam trzeźwieć. Siedziałam na leżaczku na zewnątrz i rozmawiałam z Maciejem Bieacz czy tam innymi dokoła. I do 2 byłam jak nowa zupełnie. Więc zaraz taxi zamówiliśmy i do Utopii pojechaliśmy. Nie dlatego, że wesele się nie podobało. Wręcz przeciwnie. Tak nas dobrze nastawiło, że chcieliśmy czegoś jeszcze spróbować.

W Utopii bardzo miło. Damianowi.be bez problemu udało się wejść z Patryczkiem młodym, moje załatwianie było niepotrzebne. Ale selekcjoner potem zapytał czy wszedł ten, co miał wejść. Wszedł, wszedł. I wyglądał ślicznie bosko :)
Straszne tłumy były, sama nie wiem czemu. Ale to dobrze, oczywiście. Impreza na całego. Nie wszyscy jednak wiedzieli, że dj Hugo ma w poniedziałek urodziny! Więc Królowa zrobiła niespodziankę i w pewnym momencie podarowała mu szampana, którym poczęstowała Hugo, jego Perełkę, Tadeusza, dja, który miał grać po nim i mnie. To miłe, bo w ogóle siedziałam w korytarzu a Perełka przyleciał po mnie oznajmiając, że Królowa powiedziała, że nie może mnie teraz zabraknąć. Drobny gest, ale miły.
Znajomi bawili się dobrze. Poza Tomeczkiem, który usypiał I Pasywem, który miał ciotodramę z Daszkiem, o którym pisać mi nie wolno. O co? Nieważne w sumie. Tym bardziej, że wiem ale jak pytam Pasywa to mówi, że o nic, albo że „miał powód”. Dzień po imprezie pytam go, czemu nie chce mi powiedzieć… On na to, że skoro i tak wiem, to po co pytam… Bo lubię jak mnie kłamie.
Impreza bardzo udana. Muzycznie, towarzysko, super. Oby więcej takich sobót. Niby nic się nie działo, ale było bardzo fajnie. Jurek szalał, Michał szalał… Tadeusz potem Michała ogarniał dość mocno. Ale to inna historia.
Wróciliśmy do domu koło 6 jakoś.

Tomeczek i Michał najebani dość, więc poszli spać. Ja jeszcze posiedziałem dwie chwile i też padłam.
A w niedzielę nie było nic w sumie do roboty. Jedyne, co zaplanowałem, to zwrot legitymacji znalezionej tydzień temu w nocy w Pasażu Wiecha. Paweł, bo tak ma na imię osoba z legitymacji, umówił się ze mną o 17:30 pod Rotundą. Oddałam mu, zapytałam jak to się stało, że zgubił („nocna wyprawa”) i pouczyłam, żeby uważał na przyszłość.
Nie wracałem już do domu, czekałem chwilkę na Tomeczka. Bo on do Łodzi wracać musiał. Ciężko mu to szło… Cały dzień miał ciężki. Tupot białych mew, te sprawy. Ale dał radę, nasz dzielny Tomeczek.

W domu nic nie zapowiadało niespodzianki. Michał miał jakiegoś gościa, a ja sobie odpoczywałem, odpisywałem na maile i takie tam. Aż dostałem wiadomość na gronie. Od osoby, która ma pusty profil. Tytuł „i hope you die” a w treści: „nie mysl, ze ja ci groze, ale zrozum ze dla takich "ludzi" nie ma miejsca. znajde Cie. obiecuje Ci. kim ty kurwa jestes? masz 24 h na usuniecie tego grona – wiem kim jestes. studiujesz na karowej socjologie. nie bede patrzyl jak takie cos bruzdzi Polska ziemie. albo schowasz sie i nie bedziesz pokazywal swojego zboczenia? ulomnosci? albo sie spotkamy. we dwoje. tylko ty i ja. do zobaczenia, mam nadzieje. czas leci. 23 godz. 55 min.” Na maila wysłał informację, że mam sprawdzić grono, bo mam wiadomość tam.
No cóż… w pierwszym momencie szok. Nikt mi nigdy nie groził. Z drugiej strony, to musiało się stać w końcu, prawda? Jestem tak jawną osobą, że to była kwestia czasu. Lekko się zestresowałam, ale dość gładko mi przeszło.
Miałam jednak taki moment, że pomyślałem: a co jeśli? Co jeśli ktoś naprawdę jutro będzie chciał „się spotkać” ze mną sam-na-sam? Co jeśli będę oficjalnie pierwszą trans ofiarą przemocy w Polsce? Dziwne uczucie.
Myśli odsunąłem od siebie. Pewno jakiś gówniarz robi sobie głupie żarty. Co nie zmienia faktu, że sprawy zostawić tak nie mogę. Muszę iść z tym na policję. Dla zasady.

A teraz idę spać. Zmienię wam tylko muzykę w podkładzie na coś starego, ale miłego.

A-ha – Velvet

Her skin is like velvet 
Her face cut from stone 
Her eyes when she’s smiling 
Will never reach home 
But hear how she sings 

Her touch would be tender 
Her lips would be warm 
But when we’re together 
I’m always alone 
But hear how she sings 
But hear how she sings 
Hear how she sings 

Her skin is like velvet 
So I went to her home 
Her place like a palace 
With things you can’t own 
Her skin is like velvet 
And hear how she sings 
Hear how she sings…

Wypowiedz się! Skomentuj!