Jestem w domu rodzinnym. Przez niektórych złośliwie nazywany moją „rodzinną wioską”. To oczywisty atak bezsensowny, bo prawa miejskie mamy od 740 lat. Chyba dłużej niż Warszawa. Łorewa.
Najważniejsze, że właściwie nic nie robię. Miałam kilka dni takich zabieganych, bo spotkania, imprezy – o tym zaraz – ale ogólnie spędzam czas na nic-nie-robieniu, spaniu i na czacie jako Ola. A chłopcy nadal dają się na to nabierać. Wydaje mi się, że Olą jestem już wystarczająco długo. Nabrałem na to jakieś 470 osób. Mam ich zdjęcia na poczcie. Mam też kilkadziesiąt nagrań jak walą sobie konia na Skype. Pamiętajcie, drodzy czytelnicy, że video ze Skype można niepostrzeżenie łatwo nagrywać. Głos też. Przed wyjazdem z Warszawy zgrałam na DVD te filmiki, które już miałam wcześniej zrobione. Wyszło 3,25 GB. Teraz mam 1,38 GB nowych nagrań przez te kilka dni. Widać wyraźnie, że mam dużo czasu, prawda? I wciąż czaruję ich tymi samymi zdjęciami. No, ale dobrze. Na tym polega cały myk, żeby nadal wszystko działało. Jestem im wdzięczna za ich łatwowierność.

Przyjechałem do domu w środę wieczorem. Szybko dotarłem do mieszkania, rozłożyłem się, zjadłem coś w końcu i odpoczywałem. Czwartek miał być nieco bardziej robotliwy. Po zjedzeniu śniadania i ogarnięciu się, pojechałem do Nowogardu, do mojej byłej bibliotekarki z liceum. Wpadliśmy do niej do domu. Przygotowała smaczne lody z owocami i adwokatem. Pycha. Ja wiem, kalorie…
Co gorsza, zważyłem się i ostatecznie wyszło, że jednak ważę 3 kg więcej niż ostatnio. Zrzucać muszę, naprawdę. Najgorsze nie to, że przytyłem, tylko że widzę to po sobie. Po brzuchu, tak dokładniej mówiąc.
Spędziłem z bibliotekarką sporo czasu. Jakieś 5 godzin czy coś. Ale nam zawsze mało rozmowy. Ona jest dobrym słuchaczem a do tego sama opowiada sporo o tym, co się u niej dzieje, co w moim starym liceum słychać. Ale nie oficjalne informacje, bo te mnie nie interesują. Chodzi o to, co ukryte gdzieś-tam. Nawet nie plotki, tylko wydarzenia z tzw. „pokoju nauczycielskiego”. Więc miło to popołudnie spędziłam.
Oczywiście po powrocie do domu już nic nie robiłem. Kompletnie.

Lenię się na maksa. Mam postanowienie o nie-zrobieniu niczego konstruktywnego przez cały mój tutaj pobyt. Wypełniam to zadanie dość wzorowo, muszę przyznać. Należy mi się odpoczynek. Na maile odpowiadam, czasem coś na gronie skrobnę, ale raczej siedzę sobie bezczynnie, oglądam Vivę. W sensie, że telewizję.

W piątek pojechałem do Rewala. Do ostatniej chwili nie było wiadomo, którego dnia przyjadę. Ale wypadł piątek. Mi w sumie bez różnicy.
Pojechałam tam rano. Po co? No raz, że sentyment. Rewal to jednak miejsce, w którym spędziłem 6 wakacji z rzędu. Z czego większość to dwumiesięczne pobyty w bardzo miłej atmosferze. Pojechałem tam głównie spotkać się z Gośką, Piotrem, Zbyszkiem, Martą, Zuzią. Zobaczyć, co się dzieje, jak żyją. Bo gazetę ich czytałem wcześniej w sieci a radia też posłuchałem, ale tylko chwilkę. Dłużej nie byłem w stanie. Od razu da się zauważyć, że nikt o nie nie dba. Totalnie „róbta co chceta”. Tak było zanim ja się za nie wziąłem 5 lat temu. Szkoda, że wszystko zmarnowane. No, prawie wszystko. Zostały jingle z moim głosem. Za które nikt nigdy mi nie zapłacił, więc są moją własnością i są wykorzystywane nieleganie. Piracko. Piszę o tym specjalnie, bo wiem, że niektórzy z organizatorów czytają mojego bloga. Niech wiedzą, że ja wiem.
Starałem się na miejscu nie zaburzać ich porządku dnia. Ponieważ 99 proc. uczestników to nowi (co się, swoją drogą, rzadko zdarza), to byłem dość anonimowy dla nich. Byłem na spacerze z Gośką i ze Zbyszkiem. Pogadaliśmy sobie, trochę się wyjaśniło.
Raz jeszcze, po raz ostatni mam nadzieję, wyjaśniam publicznie dlaczego nie jeżdżę już do Rewala na obóz dziennikarski. Rok temu, po zakończeniu obozu – a nawet w jego trakcie właściwie – organizatorzy i oficjalny patron odkryli, że a) jestem osobą trans, b) mam skłonności efebofilskie, c) nie lubię niektórych z ważnych osób, d) piszę na blogu o tym, co się dzieje na obozie. Te powody złożyły się na to, że już mnie tam nie chcą. Powiem szczerze, że i ja pewno jeszcze z rok-dwa bym tam wytrzymała i tyle. No bo ileż można, prawda? Skończyło się wcześniej i dzięki temu mam w tym roku pierwsze prawdziwe wakacje, podczas których nic nie robię. Ale i takie, że trochę żałuję, że jeszcze ten raz nie pojechałem. Niemniej, mój głos wciąż tam jest.
Dowiedziałem się jednak, że ponoć to nie Agnieszka doniosła mamie Maćka podczas mojego drugiego obozu, że „Maciek mieszka w pokoju z pedałem”. Jeśli rzeczywiście nie ona, to po pierwsze – kto?, a po drugie – cofam to, co w związku z tym o Agnieszce powiedziałem/napisałem.
Obiad zjadłem w Californii. Smaczna sałateczka. Oczywiście, nie odmówiłem sobie deseru też potem. No bo jakżeby inaczej. Spotkałem szefa ratowników. Wyściskał mnie, ucieszył się. Ponoć jak dowiedział się, że mnie nie ma w tym roku to prawie się popłakał. Tak w przenośni oczywiście. Szkoda, że chrztu ratowników nie zobaczę. To zawsze było coś fajnego – tym bardziej, że półnago latali młodzi chłopcy. Fajni, sympatyczni.
Nie mogłem za dużo czasu zabierać im wszystkim. Wiadomo, są w pracy jednak. Śmieszna była córka Piotra-informatyka. Kalinka. Rok temu, gdy miała 2 lata, rodzice chcieli uczyć ją czytać… By pokazać im, jaka to bzdura tak męczyć od małego, ja chciałam jej uczyć kości śródręcza po łacinie. Nie udało się ;)
Miło było ich zobaczyć, poczuć się przez 1 dzień znów (p)rezydentem Rewala. Jak szedłem, co chwilę znajomi, ktoś się uśmiechał, pozdrawiał. No i mnóstwo nowych sezonowych pracowników. Oni tu za rok nie wrócą. Nie to, co ja.

W sobotę nareszcie się zobaczyłem z moim starszym chrześniakiem. Dostał ode mnie puzzle wyszukane na dworcu centralnym. 60 elementów. Moja mama obawiała się, że nie ułoży. Nawet pół godziny mu to nie zajęło. Jest niezły w te klocki, ja nigdy nie lubiłem…
A wieczorem się do Szczecina wybrałam. Dobrze, że teraz nie ma problemu z dojazdem, co chwilę coś jeździ a transport zajmuje jakieś 40 minut. Wyobraziłem sobie, że tak właśnie czuć się muszą ludzie z podwarszawskich miejscowości i wiosek jak jeżdżą do pracy, do szkoły czy na imprezę. Śmiesznie tak.
Michał i Iza koło dworca już byli, gdy wychodziłem w kierunku Bramy Portowej. Poszliśmy na Deptak Bogusława, bo w sumie nie mieliśmy co robić. Była 22:00. Plan oczywiście był taki, że do Inferno. Ale Iza cały czas podkreślała, że istnieje alternatywa w postaci klubu, którego teraz nazwy sobie nie przypomnę oczywiście. Łorewa. Posiedzieliśmy w ogródku Grand Cru (tak to się pisze?) i poszliśmy do Inferno koło 23:00.

Na wejściu niespodzianka. Pan mi mówi, że moja karta VIP nie jest zarejestrowana. W sensie, że nie ma mojego foto w systemie. Wpuścił nas, oczywiście, ale tak dziwnie. Najpierw mi tę kartę VIP do Warszawy dostarczają, ja się w kwietniu zarejestrowałem, zgodnie z prośbą a teraz się okazuje, że coś nie-tak. Jak wychodziliśmy koło 3 nad ranem to pan mnie poprosił o uzupełnienie danych, bo „inaczej mnie już nie wpuści”… Trochę dziwnie tak jakoś.
W środku ludzi niewiele. Dość dziwnie muzycznie, śjakieś jakby electro ale dziwne. Dopiero potem się lepiej muzycznie zrobiło. A wiadomo, że muzyka to podstawa. Już reszta nie ma takiego dużego znaczenia nawet. W klubie przeważali starzy ludzie i z bólem to przyznaję. Dopiero jakoś później, koło 1:30 pojawiły się pierwsze cioteczki lanserki. No i nie mogło zabraknąć jakiejś Utopijki. Maciek chyba się nazywa i był bardzo niegrzecznym chłopcem. Śmiał się z Cioci. Wszystko wyjdzie kiedyś z czasem.
W Inferno plusem jest to, że wszystko tanie. Wódka ze Spritem – 10 zł. Woda – 5 zł.
Po wyjściu z klubu, poszliśmy do Qrnika. To kultowe miejsce, gdzie nocą Szczecin się żywi. Średnie to było, prawdę mówiąc. Nawet Iza, która nas tam ciągnęła, przyznała, że raczej słabo im wyszło tej nocy.
Potem Iza z Michałem poszła do domu a ja na dworzec pospacerowałam.

Na dworcu okazało się, że mam jeden pospieszny zaraz i nie muszę czekać na ten, co miałem późniejszy zaplanowany. Przy zwracaniu biletu pani tak się zakręciła, że oddała mi kasę a dodatkowo za darmo dała mi ten na pospieszny za darmo. Jednak 5 rano to niedobra pora do pracy ;)
No i urzekły mnie napisy na ścianach w Szczecinie. „Po co wam wolność – macie przecież telewizję”, „Wojna płci powinna toczyć się w łóżku” i inne takie.

Poza tym nie dzieje się nic. Wziąłem wnioski do wypełnienia z Urzędu Skarbowego, bo będę potrzebować oczywiście do stypendiów w październiku. No i dzisiaj zupę cebulową zrobiłem. Rodzinie nie smakuje. To tradycjonaliści. Kilka lat temu do krokietów ich przekonałem a ostatnio do kilku innych rzeczy. Ale to są procesy, nie ekscesy.

Jestem w kontakcie z „Warszawą”. Pasyw czasem się odzywa. Ale po aferze „błagam, zmień opis na GG” nie chciało mi się z nim rozmawiać. Dopiero kilka dni później. Z Gackiem pogadałem na temat wydarzeń ostatnich dni. Z Tomeczkiem jestem w kontakcie. Planujemy powoli jego urodziny, bo ma je u mnie wyprawiać. Nawet do Macieja Bieacz zadzwoniłam, bo on oczywiście nigdy tego nie zrobi pierwszy jako Bardzo-Zapracowana-Biurwa-Jebana.

Najdziwniej ostatnio moje relacje z Łukaszkiem Ślicznym wyglądają. Napisał do mnie jakiś czas temu, że miewa fantazje erotyczne ze mną. I ogólnie kilka takich rzeczy. Wymieniliśmy sporo SMSów i MMSów. Pytał, czy gdybym zerwała z celibatem, to czy wzięłabym go pod uwagę… Głupie pytanie. Przecież jest jednym z najpiękniejszych chłopców, jakich znam.
Ale nie zerwę z celibatem.
Tomeczek się też do mnie odezwał. W sensie, że nie Napalony (bo to też), ale Tomeczek znany jako Tomazzi albo Tomeczek Od Brzuszka. Ten śliczny taki. Fakt, że niewiele napisał  na gronie wymieniliśmy kilka wiadomości, ale sam fakt, że do mnie napisał i to dość miło w formie jak i treści był zaskakujący jednak. Oczywiście odebrał moją odpowiedź jako atak i nie wiem czy się nie obraził, co zupełnie nie było moim zamiarem… No, ale odnotować fakt trzeba. Warto też zauważyć, że jest nadal prześliczny. Na Maksa słodki. Taki surfer, rozczochrany (nawet jak jest uczesany), rozmarzony, zamyślony, słodki.

I biegam znów rano. Jakieś 2 km, może ciut więcej. Po pierwszym bieganiu dwa dni bolały mnie mięśnie nóg. Ale wrócę do formy.

[E]

Wypowiedz się! Skomentuj!