Muszę się spieszyć. Nie dość, że mam zaległości w związku z tym, że tak dawno nie pisałam, to jutro tracę formalnie status studenta Instytutu Socjologii, więc i mandat posła Parlamentu Studentów UW oraz członka Komisji Prawno-Regulaminowej Parlamentu Studentów UW. A że kilka spraw mam do załatwienia, to muszę czem prędzej sformułować pisemne interpelacje. No a jakżeby inaczej! Ja nie odpuszczam tak łatwo.

No właśnie, to już informacja całkiem oficjalna. Jutro o 14:00 mam obronę pracy magisterskiej. Co oznacza, że jakoś koło 15:00 będę już miał dyplom zawodowy. Śmiesznie tak jakoś. Nie czuję tego. W sensie, że nie stresuję się. Wszystko już za mną. Prawdopodobnie ukończę studia z oceną 4,5. Tak sobie liczyłam ostatnio i tak mi wyszło. Myślę, że całkiem nieźle. Zważywszy na to, że pierwszy rok miałem słaby, a ostatni był potrójny. Nie narzekam. I oczywiście myślę też już co dalej. W sensie, że chcę się dostać na te doktoranckie tak naprawdę – więc muszę przygotować projekt badania doktoranckiego. Mam ze 2-3 pomysły. Jacek Kochanowski zgodził się pomóc mi w tym i konsultować je będzie ze mną. Pewno spotkam się z nim w wakacje kilka razy. Chcę posłuchać jego opinii i uwag. No i to jednak dobrze się złożyło, że kiedyś-tam go poznałem, nie ma co.

W piątek byliśmy w Łodzi. Nie była to łatwa wyprawa, oj nie. Najpierw nie wiedzieliśmy czy jedziemy o 16 czy o 17, bo Pasyw miał egzamin i nie wiadomo było czy zdąży na 16. Na szczęście udało mu się, a my z Michałem nie czekaliśmy na darmo na dworcu. Za to pociąg – tragedia. To nie był ten nowy Pesy, co tak ładnie wygląda niepasująco na dworcu centralnym. To był dobry, stary, wysłużony pośpiech. Ale! Działał w nim system nagłaśniający, bo pan nawet coś tam mówił. Nie spaliśmy w podróży, bo cały czas gadaliśmy. Dobrze, że ludzie wysiadali z przedziałów po drodze, ciut luźniej się robiło. W sensie miejsca, jak i tematów rozmów.
Na dworcu oczywiście, głodni. Więc poszliśmy do moich ukochanych budek. One są tak śmieszne, że nie można ich nie kochać. Kilka obok siebie wielkości minikiosku. Ja bym się nie zdziwiła, gdyby właściciel był jeden i ten sam. Panie, wiadomo, pamiętają czasy jedzenia na kartki i pewno wtedy też „w gastronomii” pracowały. Najlepsze w nich jest to, że wszystkie warzywne dodatki stoją na drodze od sprzedającej do klienta. W sensie, że pieniądze podaje się nad nimi, wszystko tam się odbywa. Oczami wyobraźni widzę jak lecą pieniądze do ogórków a pani potem wyjmuje i dalej robi jedzenie. Nie wspominając o włosach i brudzie, który z rąk osób tam przychodzących do tego leci. Ale widocznie, skoro sanepid jeszcze tego nie zamknął, to nam nie zaszkodzi. I nie zaszkodziło.

Powędrowaliśmy na Piotrkowską, gdzie Michał i Pasyw oddali się w szpony nałogu kupowania. W sensie, że wydawali kasę w Vero Modzie i Jack & Jones. Tomeczek tylko nadzorował, jak wypada gospodarzowi. Ja spotkałam się z Sebastianem, którego nie widziałam od wieeeelu miesięcy. Miło go znów zobaczyć. Jakby ktoś nie wiedział, to Sebastiana poznałem na pierwszym swoim obozie dziennikarskim w Rewalu, jeszcze jako uczestnik. To były czasy… Ile my wtedy mieliśmy lat?
Nic się nie zmienił. W sensie wyglądu. Jedyne co, to chyba ciut więcej ma dystansu do życia i nie biega już wkoło jak szalony. Ale to nadal ten sam, niezmienny, Sebastian. Zdolny wciąż. Tym razem jednak zajmuje się czymś troszkę innym. Zdziwiło mnie, że ma taką żyłkę do biznesu, ale w sumie… Głupi nigdy nie był. I dobrze, że znów studiuje. A ten jego dystans się objawia m.in. tym, że ja już go nie dziwię. Co kiedyś jeszcze miało miejsce w sumie.
I żeby oddać mu hołd – to właśnie Sebastian kilka lat temu zrobił mi wygląd bloga. Namawiam go, żeby zebrał się w sobie i coś nowego wykombinował, ale to już nie te czasy, że narzekał na brak roboty. Teraz cały czas coś i nie ma czasu, a i pewno chęci, żeby starej znajomej ot tak na każde zawołanie pomagać. No cóż, rozumiem to w sumie. Chciałem mu zaproponować pracę u Kuby 69, bo on szuka – ale jednak Sebastian niezainteresowany. Ma dużo roboty.

Zgarnęli mnie, Pasyw, Tomeczek i Michał, i poszliśmy do Tesco w drodze do domu tomeczkowego. Pasyw znów głodny. Zamówiliśmy pizze. Fakt, że długo się czekało, ale za to ceny łódzkie są zabójczo niskie! Skandal, że tak tanio robią. W sensie, że w Warszawie też powinno być tak tanio! I sosy gratis, ma się rozumieć.
Zjedli, wypili, pośmiali się. Pojawił się popers, więc chłopcy zadowoleni. I w takim radosnym stanie pojechaliśmy do Narraganset.
Impreza jeszcze się rozkręcała, ale już trochę młodych ciotodresów chodziło. Skandalem zaś nazwać należy fakt, że pytali o dowód nas przy wejściu. Tzn. dobrze, że pytali, ale pan powiedział, że ja w sumie nie muszę pokazywać. Straszne, nie? Aż tak staro wyglądam?! (proszę na to pytanie nie odpowiadać)

Muzycznie, bez zmian. Tempo zabójcze, podkręcone do jakiś niebywałych prędkości. Ale wszyscy się cieszą. Megakula się kręci, ultrafiolet się świeci, starzy ludzie chodzą, młodzi szaleją na parkiecie. Jak za starych dobrych czasów, gdy nie było w Polsce clubbingu, tylko dyskoteki. Świetnie.
Uwielbiam takie odchamienie. Pobawiliśmy się, chłopcy jeszcze troszkę wypili. Tomeczek odkrył metodę sprawdzania wieku. Musi po prostu spróbować jak smakuje dana osoba. W sensie, że po języku poznaje. I poznał 17latka. A właściwie nie poznał, tylko sprawił wiek. Ot, tyle.

Przejście do kolejnego klubu musiało odbyć się pieszo. Tak było lepiej dla chłopców. Po drodze nas dresy z samochodu zapytały czy nie wiemy gdzie tu są dziwki.
W planie było pójście do Rezydencji, ale tam remont po urodzinach. Żartowaliśmy sobie, że impreza musiała być naprawdę ostra. Ale pewno po prostu w planie mieli odnowienie, renowację. Więc trafiliśmy do Kokoo. Ponoć bardzo lanserski klub nowy. Przed nami mała grupa ludzi się tłoczy, ale pan ich nie wpuszcza. Nie wiem o co chodzi, więc się pcham oczywiście poza kolejką. I słyszę jak pan mówi chętnemu do wejścia, że już zamykają zaraz. Co w sumie wydało się prawdopodobne, bo to 2 była, a w Łodzi się wcześniej niż w Warszawie zaczyna i kończy. Ale podchodzę a pan się wita i pyta kto jest ze mną. Pokazuję moje przyciotki i pan nas zaprasza. No, miło.
Wewnątrz sporo ludzi. Ładny klub. Fajnie zrobiony, niewysoki, zadbany. Za to muzycznie – nie. To jednak nie dla mnie. Chwilę można wytrzymać przy „czarnych hitach” z przełomu wieków, ale jednak nie za wiele. 50 Cent, Kelis itp. są fajni, owszem, w niewielkich ilościach. A pan dj tak grał, że przerwy między piosenkami były. I ogólnie technicznie był słaby. Niemniej, ludziom to nie przeszkadzało. Bawili się. Więc i ja sobie potańczyłem. Spotkałem jakąś dziewczynę, co twierdzi, że na obozie była moją uczennicą. Możliwe, coś chyba nawet kojarzę. Ale tylko cześć-cześć i tyle.
Bawilibyśmy się dłużej, gdyby muzycznie lepiej było. No i gdyby chłopcy dali radę.

Po drodze z klubu zaliczyliśmy kebaba, bo oczywiście Pasyw znów głodny. Podziwiam jego apetyt. I metabolizm. Zjedliśmy więc coś i ja z Michałem chcieliśmy dalej, ale Tomeczek i Pasyw nie dawali już rady. Wróciliśmy do domu. To jednak nie koniec przygód.
Bo Tomek nie wiedział jak rozłożyć łóżko, którego nigdy nie rozkładał. Dzwonił więc po 4 do Macieja Bieacz. Ale on nie potrafił pomóc. Zdjęcia powstały dość kompromitujące… Skończyło się na tym, że Tomeczek spał tam sam a ja z Pasywem i Michałem na jednym łóżku pod jedną kołderką.
Matko, jak Pasyw się wierci! Coś strasznego! Myślałam, że go zabiję. Nie mogłem się wyspać spokojnie…

Rano się ogarnęliśmy, wpadliśmy na sekundkę do sklepu Tomeczka i zaraz jechaliśmy już do stolicy. Pesą tym razem, na szczęście. Prosto z dworca poszedłem z Michałem do Carrefour Reduta. Małe zakupki kiedyś zrobić trzeba, prawda?
W domu głównie odpoczywaliśmy, chwilę pospałem, coś tam porobiłem i zaraz wieczór nadszedł. Wpadli do mnie Damian.be i Pawełek Młody. Kacperek też się zjawił, ale tam coś nie do końca z Pawełkiem chyba za sobą przepadają, więc wcześniej tamci wyszli. Tym bardziej, że chcieli zaliczyć Taboo, bo Mosquito i Mmikimaus grali. Za to Kuba Duży wpadł. I Pasyw. No i Tomeczek był, ma się rozumieć. Przyjechał z Łodzi później niż my, bo w pracy był. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Spokojnie było. Ubrałem się i pojechaliśmy.

W Utopce – ludzi sporo. Wszyscy czekali na Antoine Clamarana. Nic dziwnego, to naprawdę jeden z lepszych DJów. Ale jednak sprawdziły się moje oczekiwania – on gra już dość hardcore’owo. Nie było źle, co to, to nie. Ale jednak ostro, mocno. Moondeckowa dobrze rozgrzała wszystkich przed gwiazdą. Swoją drogą – nareszcie się oficjalnie poznaliśmy.
Znajomych w klubie, jak zawsze, od groma. Dość zszokowani moją fryzurą. Ulizana, krótko ścięta. Oczywiście mi fotek napstrykali ludzie. I oczywiście jacyś obcy podchodzili i się witali, albo coś gratulowali, albo coś tam mówili. Z jednej strony, to miłe. Z drugiej – czasem już męczące. Choć widzę też, jak mnie obserwują niektórzy, co nie podejdą. Luźniej w VIProomie, na szczęście. Chociaż tam też fotki.
Po Antoine grał Hugo, więc od razu swojsko się zrobiło. No i płyta okolicznościowa wydana ładna. Posłuchałam jeszcze rano jak do domu wróciłam. I jest! Jest „Bad Habit” i „Pjanoo” w bootlegu. Tę piosenkę Hugo dostał ode mnie i jest jedynym DJem w Utopii, który ją ma. Tzn. teraz już ma ją kilkaset osób, które składanki dostały. Ale to co innego. Mogę śmiało powiedzieć: gdyby nie ja, tej piosenki na płycie, jak i w Utopii by nie było na pewno.

W niedzielę wstać musiałem, ale nie wcześnie. Cały czas ciążył na mnie jeden zaległy referat, dzięki któremu miałem otrzymać zaliczenie kursu. Nie chciało mi się go pisać strasznie. No, ale jak trzeba, to trzeba. Odłożyłam to na poniedziałek.
Spotkałem się z Moni. Wróciła ze Szwecji z Erasmusa. Spotkanie w Wayne’s Coffee, jak zwykle. Miło, pogadaliśmy. Zmieniła się. Widać, że lewicowe, liberalne i prosocjalne prądy, które ścierają się w tym kraju miały na nią wpływ. To chyba dobrze. W sensie, że zawsze to jakaś nowa perspektywa. Ciekawe, na ile w niej zostanie. Miała trochę do opowiadania, ale jednak więcej wypytywała mnie, co tu się działo. No to opowiadałem o wszystkim, co mi przyszło do głowy. Nagadałam się, nie ma co.
Posiedzieliśmy sporo, a potem wyciągnąłem ją do Carrefour Express w Złotych Kutasach. Szukałem bułki tartej, ale oczywiście jej nie było. W tym czasie Moni zdążyła mi opowiedzieć o pewnych ekscesach o charakterze erotycznym, o których zabroniła mi pisać. Więc nie napiszę.
Wyciągnąłem ją potem do McDonald’sa, ale kartą nie można było płacić, bo awaria. I skończyło się na tym, że na obiad zjadłam kebaba w podziemiach Dworca Centralnego. Rozstaliśmy się, bo Moni pojechała oglądać mecz czy coś tam.

A w domu Tomeczek przywiózł alkohol… No i sobie poszaleliśmy. Referatu nie napisałam, oczywiście.
Było miło, ale bez przegięć. Choć przyznać muszę, że nie pamiętam żeby mi robili to ostatnie zdjęcie. O ile wszystkie wcześniej doskonale kojarzę, o tyle to mi już umknęło. Śpiący musiałem być. Ot, tyle.

Rano wstałem dzielnie i wziąłem się za zasrany, za przeproszeniem, referat. I udało się. W dwie godzinki był gotów. Potem się ogarnąłem i na uczelnię pojechałem po wpis. Przy okazji załatwiłem zaświadczenie z socjologii, dzięki któremu na dziennikarstwie będę mieć trzy egzaminy we wrześniu jaki pierwszy termin. I dobrze. Całość zajęła mi zaskakująco dużo czasu. Więcej niż było w planie, w każdym razie.
Za to tak czy owak, do wieczora pisałem jeszcze jeden referat – prosty, bo już prawie gotów. Musiałem go przygotować na t seminarium, co w ramach Instytutu Starzyńskiego i Jugent Bewegt Europa (tak to się pisze?) biorę udział. Zrobiłem dość szybko, okazało się dzisiaj, że nawet ciut za obszerny wyszedł.
A wieczorem do Michała wpadł Marcin. Ten Marcin, co go poznałem, jak wygrał kalendarz Utopii kiedyś na jejperfekcyjnosc.blox.pl. To nie randka, zarzekał się Michał. My mamy swoje zdanie, prawda, Tomeczku?
Do nas wpadł Pasyw. No i od słowa do słowa, od kieliszka, do kieliszka… Skończyło się na piciu sporym. Od Marcina jeszcze dwaj znajomi potem wpadli. W tym Filip, którego znam, bo nas David sobie przedstawiał, ale który udaje, że mnie nie zna odkąd mnie raz w sukience zobaczył. Więc zrobiłem „performance” – jak wszedł do nas, to zobaczył na komputerze pokaz slajdów ze swoich zdjęć złożony. Byli krótko, bo chłopcy nowi nie pili, tylko Marcina chcieli zabrać. Albo klucz od jego domu – cokolwiek. Marcin nie chciał zostać na noc. Pasyw został. Poszliśmy spać chwilę po drugiej, a miał wstać o 6:30. Nie dał rady. Wstał o 7:30. Nie pamiętam jak mu drzwi otwierałem. W sensie, że pamiętam, gdy go budziłem, ale potem już nie.

Sama wstałam tak, że na 10:00 byłam na uczelni. Wpis ostatni. I zaniosłem już wszystkie papiery na socjologię. W sumie, to właśnie w ten sposób dzisiaj skończyłem studia. Jutro obrona i mam dyplom.
Zaraz idziemy do Discrete. Krejzi najt.
Dzwonili do mnie z Rewala. Miło, że pamiętają. Nie będę się o tym rozpisywać, ale jak zobaczyłem jedną fotkę – gdy wysiadają z autokaru i wchodzą do budynku, to pomyślałem, że powinienem tam być. W radiu nadal słychać mój głos. Nie zmienili oprawy muzycznej.

Wypowiedz się! Skomentuj!