Tydzień mi się przelał między palcami. Nie wiem jak to się stało, ale nie miałam nawet czasu, żeby bloga od soboty napisać. Długie 8 dni minęło jakoś tak szybko, że nie znalazłem godziny czasu wolnego dla was. Przepraszam za to.

Zacznę może tak chronologicznie, acz skrótowo. Tydzień temu w sobotę – jakoś dzień przetrwałem, szykując się do wieczoru. Nie pamiętam już, prawdę mówiąc, co robiłem przez te kilka godzin od obudzenia do wyjścia z domu. Pewno jakieś pierdy. Pisanie prac zaliczeniowych i inne takie. Jak zwykle w tym momencie roku akademickiego. Nie mogę się już doczekać końca, prawdę mówiąc. Już chcę. Już.

Wieczorem pojechałem do Macieja Bieacz, który postanowił u siebie zrobić mały starter. Rzadko bywam u niego, więc tym chętniej się zjawiłem. Był Jurek eksBieacz, Piotrek od Pasywa (bo Pasyw na weselu), Kuba 69 no i jakiś Maciej znajomy Jurka. Nie powiem, towarzystwo ciekawe. Leciała w telewizji Eurowizja, więc ekran włączony, ale głos niekoniecznie. Muzyka leciała jakaś z komputera, ustawionego tak, że na kolanach się go obsługuje na ziemi. Łorewa, wszystko łorewa. Maciej zrobił kanapeczki, które głównie Kuba 69 i Piotr zjedli. Bo one na białym pieczywie, więc ja nie chciałam jeść.
Najważniejsze, że potem zaliczyliśmy Tomba Tomba. Kopę lat mnie tam nie było. Zmieniło się trochę – wejście od innej strony, trochę inaczej w środku. Nadal ciemno, choć muzycznie bardzo energetycznie. Podobało mi się. Naprawdę fajnie. Grali ostro, ale lekko mimo wszystko. Intensywnie, kolorowo, electro. Ponoć In Electro We Trust. No więc niech będzie. Tylko Piotrek nie mógł poczuć miejsca. Jednak Utopia rozpieszcza nas house’owo na tyle, że już niektórym ciężko wrócić do rzeczywistości innych klubów, innych miejsc, innej muzyki. Spał na górze, gdy my na dole się bawiliśmy. Szkoda mi było takiego jednego emo-indie-cokolwiek chłopca, który ze starszym grubym panem się przyklejali do siebie. Szkoda mi go, bo ładny.
Potem Utopia. Podróż miła, bo samochodem Macieja tego od Jurka. Sam Jurek w bagażniku, reszta w aucie. W Utopii – kolorowo, ładnie, różowo. Jak dobrze być w domu, mimo wszystko. Miałam na sobie koszulkę SuperGirl, więc oczywiście ludzie się odzywali, uśmiechali, komentowali. Łorewa. Zabawa fajna – pamiętam że dość długa, bo po wszystkim zaliczyliśmy McDonald’sa w D.H. Smyk, który już był otwarty. Na sam koniec też jakiś stary pan podchodził do mnie, stawał przede mną (gdy tańczyłem) i udawał że strzela do mnie z „pistoletu”. Najpierw wydało mi się to nawet śmieszne. Potem – głupie. Na koniec – straszne w sensie że niebezpieczne. Nie wiedziałam jak zareagować. No bo raz, drugi – jest spoko. Potem jest już przerażające, bo nie wiem jak postępować z ludźmi chorymi psychicznie. Niemniej, dałam radę ;)
Po McDonald’sie – dom.

Niedziela nie była zwykłą niedzielą. Wręcz przeciwnie – bardzo wyjątkowo spędziłam ją na spacerze. Z Hugo, Perełką i Tadeuszem. Hugo i Perełka to znani doskonale bywalcom Utopii ludzie. Tadeusz to też VIPiara ich bliska znajoma. Więc taką czwórką chodziliśmy po Żoliborzu starym i Hugo realizował swoje pasje fotograficzne. Nie wiedziałam, że się na tym zna, prawdę mówiąc… Fotki, co już dzisiaj wiem, wyszły mu bardzo fajne. Ładne.
A wiersze w metrze mają błędy ortograficzne.

W poniedziałek, jak zawsze, zajęcia od 12. Wytrzymałem, nawet w sumie bez większych problemów. Tylko pod koniec zajęć musiałem się zwolnić i lecieć na spotkanie w sprawie ankiety ogólnouniwersyteckiej. Ostatnie poprawki, dogadanie jakiś dupereli. Także spoko, wszystko się udało pogodzić. Spotkanie dość długie, aż się na 18:20 spóźniłem na posiedzenie Zarządu na socjologii. Niemniej, spotkanie ważne, bo dotyczące Obozu Zerowego we wrześniu i ankiet ewaluacyjnych zajęcia na Karowej. Ważne, ale w miarę szybko nam poszło nawet.

Wtorek miał się szybko skończyć, bo po zajęciach nic nie miałam zaplanowane. I chyba nawet jakoś mi się udało tak w miarę ogarnąć. W domku, oczywiście, pracowałam dzielnie. Coś tam szykując na kolejne dni, bo czekają mnie jeszcze ostatnie referaty. No i na seminarium w Muzeum Powstania Warszawskiego musiałam coś tam przygotować, więc na ostatnią chwilę, oczywiście.

Środa była cieplutka. Ładna pogoda, wszystko cacy. Dodatkowo, po zajęciach, umówiona byłam w kinie. Tomeczek odwiedził tego dnia Warszawę, ale załatwiał jakieś „inne sprawy” i tak nam wyszło, że się nie widzieliśmy do wieczora. Zabrałam do kina Kubę Po Prostu i Piotrka od Damiana. Właściwie to już nie „od Damiana”, bo się rozstali. Megaciotodrama, której komentować nie chcę. Przede wszystkim dlatego, że – jak już nie raz mówiłam – to najlepsze co mogło się stać i wyjdzie wszystko na dobre. Nam wszystkim. Tak czy owak, Damian zabił mnie, gdy przez telefon pytam go – tak naprawdę, żeby usłyszeć jego wersję w konfrontacji z Piotrkową – o co poszło, a on mówi, że to sprawa między nimi… No od kiedy, żesz kurwa? :)
Nieważne, ważne że po wizycie w kinie zaszliśmy z Tomeczkiem do mnie do domu. No, a po drodze zaliczyliśmy sklep z alkoholem, niestety. Albo i stety, kurwa. Co se będę żałować. Lato idzie, wakacje.
Za to w czwartek szybko z zajęć się zerwałam, bo z Maciejem Bieacz i Tomeczkiem jechaliśmy do Ikei. Właściwie głównie z myślą o zakupach Tomeczkowych. Wcześniej odebrałem na uczelni podpisy pod wnioskiem, który składam. Na razie więcej nie piszę, bo nie mogę, żeby plan nie był spalony. Nie wiem bowiem kto czyta mojego bloga teraz…
W Ikei było spoko – jak zawsze zjedliśmy tam obiad, potem coś tam ogarnialiśmy i ostatecznie wydaliśmy kilkaset złotych. Głównie na Macieja, bo musiał sobie pościel drogą kupić. A ja kupiłem kolejne dwie poduszki i jakieś-tam duperele. Brakowało nam tylko Damiana Pasywa, bo chcieliśmy się z niego nabijać. Co też robiliśmy bez jego fizycznej obecności.

W piątek od rana zapierdalam. I to bardzo. Wpadłem najpierw do biura Zarządu Samorządu Studentów UW, żeby wszystko załatwić na czas. Drukowanie, kserowanie, adresowanie. Zaliczyłem kancelarię ogólną, sekretariaty i ostatecznie wylądowałem w bibliotece. Spotkanie w sprawie digitalizacji materiałów dydaktycznych Instytutu Socjologii. Jest dobrze, choć mnóstwo pracy przede mną.

O 10:00 byłem w Muzeum Powstania Warszawskiego. Zajęcia. Ciekawe, muszę przyznać. Nie będę o nich opowiadać, bo to byłoby bez sensu, ale obawiałam się, że będzie nudniej. Bałem się, że nie dam rady i będę umierać, ale nie. Jest spoko.
Jak skończyłem, zaliczyłem jeszcze krawca w Blue City, żeby odebrać sukienkę od krawca (którą zaniosłem tam jakoś we wtorek czy w poniedziałek). Odebrałam, ładna.
Najgorsze było nadchodzące. Impreza wieczorna. Wpadł do mnie tylko Piotrek – pogadaliśmy, opowiadał coś niecoś, ale ogólnie spokojnie. Zastanawialiśmy się czy nie wpaść gdzieś przed Utopią, ale zrezygnowaliśmy. Dostałam tego dnia trochę życzeń i SMSów w sprawie urodzin bloga. Oddać muszę Piotrkowi, że dał mi w prezencie zalotkę i malutką torebeczkę.

W U było słodko. Bałam się, że będzie mało ludzi, ale nie. Razem z Królową stwierdziliśmy, że to wszystko Jutrzenki. Okazuje się, że moja klasyfikacja na Jutrzenki, Świeżynki i tym podobne spodobała się m.in. Hugo. Fajnie, bo mam nadzieję, że po tylu latach bywania i obserwowania oraz przy moich socjologicznych przygotowaniach – jestem w stanie ogarnąć to wszystko.
Hugo swoją drogą miał nie grać tej nocy, ale się dorwał do decków. Zagrał „Pjanoo” bez „Bad Habit”, bo nie miał. Ale spoko, było dobrze. Muszę przyznać, że szybko o 5 wyszedłem z klubu. Spałem godzinkę i 10 minut i pobudka.
Znów do Muzeum Powstania. Nie było źle, wytrzymałem bez problemów. Aż sama się zdziwiłam, że mam w sobie aż tyle siły, naprawdę. Zajęcia były spoko, muszę przyznać. Socjologia też była – nie tylko w sensie, że poza mną zaakceptowali jeszcze 2 osoby z IS na Karowej (na 10 uczestników ogółem!), ale także w znaczeniu, że pojawiła się jako jedna z dziedzin, która zajmuje się dość szczególnie miejscami pamięci i kulturą pamięci. Zajęcia trwały do 16 jakoś. A potem – do Złotych Kutasów. Bo, sobie wyobraźcie, pewien Bartek, który na tym blogu chyba się ani razu nie pojawił jeszcze, przeczytał na fotoblogu, że szukam złotej farby. A że miał takową w sprayu niepotrzebną, to zaproponował, że odda. Nie wahając się, zgodziłam się. Szybką kaweczkę wypiliśmy w Wayne’s Coffee i przekazał mi dwa opakowania złotej farby – matowej i błyszczącej. W domu więc pierwsze co, to malowałam smycz, obrożę, koronę…
Przyznaję, zdrzemnąłem się chwilkę. Ale zaraz się zjawił Tomeczek z Przemkiem siedemnastoletnim, a zaraz po nich Damian Pasyw, Marcinek Młody i Maciej Bieacz. Spore towarzystwo. Michał pojechał na urodziny do kobiety. Posiedzieliśmy, pomalowaliśmy Damiana, sami się przyszykowaliśmy i przed 2 taxi już była zamówiona. Ale, niestety, dwie.

Mówiłam: czekajcie na nas jak wysiądziecie. Jechałem z Pasywem i z Młodym (Przemkiem). Wysiadamy z taxi i szukamy ich. Gdzie oni? Nie ma. No to co, idziemy do wejścia. Piotr mnie zobaczył i szybko każe wchodzić. Więc zgarniam Pasywa (już na smyczy) i Młodego i wchodzimy. Dostajemy złote opaski i idziemy dalej. Idziemy zobaczyć gdzie reszta. Po chwili się okazuje, że oni czekają na zewnątrz jeszcze. Marcinek zrezygnował i pojechał do domu a Maciej Bieacz i Tomeczek czekają. Idę do Piotra i proszę, żeby wpuścił. Za chwilkę. Ale ja proszę. Wiem jak wykonywać moją pracę. Czekamy na nich przy wyjściu, spore zamieszanie ogólnie. Piotr, to wpuścisz ich. Jak tylko dwie osoby wyjdą, oni wchodzą – jak chcesz na poważnie, to idź po Królową. Nie, no aż takiej awantury robić nie będę. Po chwili weszli. Maciej oczywiście awanturę robi. Powiedziałem: nie będę tutaj na ten temat a zwłaszcza tak rozmawiać. Obrażony. I że nie ma opaski, też.
Tłumy ludzi wewnątrz. Naprawdę tłumy. Zresztą to było wiadomo, że tak będzie. Nawet w VIPie było tłoczno. Ładnie zrobili z tym przykryciem ścian tkaniną – podobało mi się zdecydowanie.
Sama Sonique była niezła. Dużo energii, dobry głos, naprawdę fajnie. Grała, śpiewała, skakała. Fajnie, tak jak powinno być. Nie podszedłem pod didżejkę, bo tam za tłoczno i za gorąco jak dla mnie. Chodziłam z Damianem na smyczy całą noc. On, oczywiście, musiał co chwilę sprawdzać Piotrka i rozmawiać z nim chuj-wie-o-czym. Łorewa, chcą niech gadają. Pobawiłem się, potańczyłem. Mój performance się spodobał chyba. Ciepłe komentarze, Królowa pochwaliła też. Zabawa przednia, jak dla mnie. Jedynie płaczący na środku parkietu Damian nieadekwatny był. No cóż, życie.

Wyszedłem z Tomeczkiem i Młodym dość wcześnie. Moja wina, wiem, ale musiałem. Powiedziałem na koniec Damianowi: tylko nie rób z siebie debila. Następnego dnia napisał, że jednak robił. Trudno, wasz wybór.
Niedziela dla mnie była co najmniej aktywna. Znów zajęcia w Muzeum. 2 h 20 min snu. Potem kąpiel, śniadanie i do Muzeum. Najpierw część warsztatowo-teoretyczna, potem zajęcia „na mieście”. Dobrze, że mieliśmy busika i pieszo nie za wiele chodziliśmy. Choć i tak byłam dość padnięta po wszystkim. Wróciłam do domu znów jakoś koło 17 czy coś. I znów pospać musiałam.
To nie był łatwy weekend, naprawdę.

Wypowiedz się! Skomentuj!