Ciężki to był weekend, oj ciężki. Tym bardziej, że zaczął się jeszcze w czwartek. Najpierw poranne zajęcia z Piotrem. Dwie godziny są zawsze męczące – bez względu na to, jak bardzo lubi się osobę, z którą się ma zajęcia czy przedmiot zainteresowania owych zajęć. Naprawdę, to zawsze męczy – i psychicznie, i fizycznie. Niemniej jakoś przebrnęliśmy przez to, co miałam przygotowane. Swoją drogą, jednak wieloletnie doświadczenie daje znać o sobie – ilość przygotowanego materiału jest zawsze dostosowana do tego, ile czasu mamy i ile jesteśmy w stanie zrobić. Zresztą nigdy w życiu nie zdarzyło mi się tak, żebym nie miał „w zapasie” albo „akurat” przygotowanych rzeczy. Nigdy nie musiałem kończyć jakichkolwiek zajęć z powodu szybszego niż moje przewidywania zrealizowana materiału. I z tego w sumie jestem dumny, że takie mam doświadczenie już.

Po zajęciach powinienem iść na zajęcia, ale odwołane – miałem dopiero na 13:15. Więc coś-tam jeszcze pracowałem, przygotowywałem się do całego dnia, bo czekała mnie ciężka praca. Na pierwszych zajęciach ustaliłem za to, że moją pracą zaliczeniową z kursu retoryki i erystyki będzie analiza wystąpień Jana Pawła II, kierowanych do ludzi sztuki i nauki. Mam takich wystąpień kilka(naście), więc coś fajnego da się z tym zrobić na pewno. W sumie to nie mogę się doczekać, bo to zawsze jakieś takie pasjonujące jest, jak się przygotowuje coś, co interesuje nas samych, co nie?
No a w wakacje napiszę drugą część analizy dyskursu prasowego czołowych polskich dzienników w trzecią rocznicę śmierci Jana Pawła II. Potem, jeśli dobrze pójdzie, uzupełnię to o relacje w rok po śmierci i w ten sposób uzyskam obszerną objętościowo, gęstą treściowo pracę – może uda mi się z nią coś zrobić? Zobaczymy. Na pewno będę chciał ją przedstawić jako moją pracę magisterską w Instytucie Dziennikarstwa za dwa lata. A swoją drogą, jeśli o ID mowa – nie zgłosiłem się na żadną specjalizację. Specjalnie trochę. Ciekawe, co się teraz stanie :)

Po zajęciach w czwartek miałem posiedzenie Komisji Prawno-Regulaminowej Parlamentu Studentów UW. To dość ważny rok dla nas, bo po raz pierwszy od bardzo dawna jest szansa na poprawienie kilkudziesięciu przepisów dość istotnych dla funkcjonowania Samorządu na Uniwersytecie Warszawskim. Więc to posiedzenie, w perspektywie zbliżającego się poniedziałkowego posiedzenia Parlamentu Studentów UW było dla nas bardzo ważne. Chcieliśmy opracować wszystkie możliwe propozycje, przygotować się maksymalnie, jak się da. To nie było takie łatwe. Niemniej jednak, jak zaczęliśmy koło 19:00 pracę, to szło nam tak dobrze (a może właśnie – tak wolno), że skończyliśmy o 2:27. Dokładnie. Ta godzina jest w protokole.
Co robiliśmy? Poza opracowaniem zmiany ordynacji wyborczej (co w praktyce oznacza zmniejszenie Parlamentu Studentów o jakąś 1/3), mieliśmy bardziej czasochłonne zajęcia – poprawki dotyczące „mniejszych kwestii” – czasem porządkowe, czasem zmieniające tylko słowo formalnie, a bardzo wiele w praktyce. Potem trzeba było się w tych poprawkach ogarniać… No jakoś nam zeszło. W tzw. międzyczasie jeszcze pizzę zjedliśmy na kolację, coby nie paść z głodu tam.
Ponieważ o 2:30 nie chciało mi się lecieć na nocny (musiałabym wracać tym o 3:15, więc w domu byłabym pewno koło 3:25), więc szybko taxi wziąłem. Pan był wyjątkowo miły. Myślę, że to ze względu na miejsce odbioru (UW) oraz nazwisko (Gronkiewicz-Waltz). Poszedłem spać szybciutko, bo czekał mnie ciężki dzień.

Tak czy owak, spałem jakieś 4 godziny. Może z kawałkiem. Rano na zajęcia czem prędzej. W czasie przerwy przygotowałem listy dla prawie 90 wykładowców z Instytutu Socjologii. Każdy zindywidualizowany (Pan/Pani, imię nazwisko) a nawet mający w treści wypisane nazwy prowadzonych w przyszłym roku akademickim kursów. Chcę, żeby wszystkie materiały dydaktyczne, zajmujące w bibliotece i w czytelni cały regał, były dostępne on-line. Zrobię to.

Zaliczyłem też zajęcia ogólnouniwersyteckie, nareszcie. Jednak brak piątków jest dość mocno odczuwalny. Tym razem poczułem, że jest wszystko „po staremu” i skończyłem zajęcia około 17:30. Byłem na to przygotowany i dlatego nie brałem laptopa ze sobą na uniwersytet, tylko torbę z kosmetykami i ubraniami na zmianę. Z uczelni poleciałem prosto na dworzec. Megakolejka do kasy biletowej mnie nie odstraszyła. Odczekałam swoje i kupiłam sobie bilet do Łodzi Fabrycznej (i z powrotem) w ostatniej chwili. Na obiad zjadłem batonika Lion i chwilkę się zdrzemnąłem w pociągu. Ale jednak ludzi w chuja i ciut-ciut.

Po 20:30 byłem w Łodzi. Tomeczek czekał na mnie na dworcu. Zjedliśmy na Piotrkowskiej McDonald’sa i poszliśmy na autobus do domku. Muszę przyznać, że mieszkanie Tomeczka zaskoczyło mnie dość pozytywnie. Okej, jest stare. Okej, jest zniszczone. Okej, jest zagracone. Ale co z tego? Jest strasznie fajne i śmieszne. Ma ładną kuchnię i niewielki balkon. Więc jest dobrze. Jedyne, czego trzeba temu mieszkaniu jak najszybciej, to wyrzucenia mnóstwa rzeczy. Ot, tyle. No, ale to już Tomeczek sobie powoli jakoś ogarnie, jak wierzę. Oglądanie mieszkania nie zajęło mi wiele czasu, bo i niewiele go mieliśmy. Znalazłem jakieś żelazko (a nie było łatwo) i podczas prasowania okazało się… że jednak nie do końca się ono nadaje do użytku. Lekko przyrumieniłem sobie na wieczór zaplanowaną koszulę. Tomek ofiarnie stwierdził, że ma taką samą i nie będzie już w niej chodził, więc mi odda. To miłe z jego strony. Ale i tak poszedłem ostatecznie w czym innym – też w rzeczach Tomka. Jeszcze tylko sprawdziłem maila i zaraz trzeba było lecieć. I tak mieliśmy godzinną obsuwę w porównaniu z planem pierwotnym…

Najpierw Narraganset. Śmiesznie tam, dawno mnie nie było. Dyskoteka to dobre słowo. Ale też i w pozytywnym znaczeniu. Błyska stroboskop, na ścianie lecą teledyski z Vivy, muzyka bardzo rytmiczna – znacznie przyspieszona sztucznie przez DJa. Chłopcy już w letnich strojach, bo było bardzo ciepło. Prawie jak nad morzem na wakacjach ;) Jedyna różnica – dresiki, które się pojawiały w klubie to na pewno ciotodresy.
Bawiłem się dobrze, mimo że nie tańczyłem jakoś ani długo, ani intensywnie. Po pierwsze – lekkie zmęczenie, po drugie – świadomość, że cała noc przed nami, a po trzecie – tempo narzucone przez DJa było nie do opanowania.
Najśmieszniejsze, że podszedł do mnie jakiś chłopiec. Młodzian, może maturzysta. Ładny blondynek. Widzę, że chce zagadać, ale nie ma jak. Nie ułatwiam. Mówi, że mam fajną kamizelkę (Tomeczkowa!). „Dziękuję.” I cisza. Pyta gdzie kupiłem. „W Jack Jones.” I cisza. „Aha… Bo ja nie widziałem takiej…” Więc wyjaśniam, że to nie w Łodzi, ale w Warszawie kupiona i może dlatego. Strasznie był zestresowany i tak śmiesznie się miotał między swoją wolą poznania mnie – kogoś kogo musiał w desperacji ocenić jako potencjalnego faceta do poznania – a zarazem nieśmiałością i niepewnością wieku młodzieńczego. Więc przerywam ciszę (jaką, kurwa ciszę, skoro w tle muzyka głośno gra?!) i mówię: „Pięć punktów za odwagę”. Przedstawia się, Michał. Przedstawiam się, Ciocia. Ale jak to? No, Ciocia do mnie mówią. Nie, no ale jak masz na imię… A jak chcesz mnie nazwać? No to powiedz jak na chrzcie dostałeś na imię. „Nie wiem, nie pamiętam. Byłem wtedy mały”. Zaraz podszedł do nas jego kolega – Przemek (dobrze pamiętam?), coś tam z nim zgadał, a że ja stałam jak słup nadal, to zaraz odeszli do jakiś znajomych. I dobrze.
Śmieszne, że starą ciotkę jeszcze ktoś może próbować poznać. Widać, desperacja była spora.

Wynieśliśmy się z Narraganset z Tomeczkiem i Kubą, jego kolegą z pracy. Pojechaliśmy do Rezydencji. Bo Honney Bunny to ponoć już nie jest zbyt kinky. Teraz się chodzi do Rezydencji. Pomysł lokalu jest super, naprawdę. Cała kamienica zajęta – kilka pięter. Na każdym pomieszczenia stylizowane na mieszkanie. Kanapy, krzesła, ściany ładnie pomalowane. Wszystko ozdobione wykończeniami udającymi dawne – bardzo efektowne. Do lokalu weszliśmy nie płacąc (ponoć tam się płaci). To miłe – więc z tego miejsca pozdrawiam selekcjonera Pawła, którego nie znam.
W klubie sporo ludzi. Parkiet z muzyką niehouse’ową mnie nie zainteresował, więc poszliśmy gdzie indziej. House się tam gra fajny. Komercyjny, dobrze zmiksowany, niesupernowy (przynajmniej tej nocy tak było) i to jest tam fajne. Porównanie do heteroutopii jest na miejscu. Minusem jest to, że salka house’owa jest mała, ciasna i źle wietrzona. No i że nie trzyma się stylistyki całej kamienicy. Super jest ogródek przed lokalem. Fajny bar, niedrogi. Tomeczek się ucieszył, bo drinki zdecydowanie przelane.
Strasznie dużo znajomych z pracy Tomeczka. Się jedna koleżanka uparła, że muszę mieć inne imię niż Ciocia albo Jej Perfekcyjność. Powiedziałam, że może mnie nazywać jak chce. Ale nie miałem zbytnio kontaktu z Tomeczka współpracownikami. I dobrze, bo nie czułem takiej potrzeby. Za to ludzie się na mnie dziwnie patrzyli jak tańczyłem w pomieszczeniu innym niż owa salka house’owa. A ja tańczę zawsze gdziekolwiek. Tam, gdzie mam ochotę i potrzebę.

Minusem Łodzi jest to, że o 4 impreza się kończyć poważnie zaczyna. Kuba od Tomka został siłą usunięty z lokalu – więc my też zaraz wyszliśmy, żeby go z Piotrkowskiej zgarnąć. Zjedliśmy coś na mieście i po spacerze zakończonym rozmową z Kubą, który przeżywa to, że znajomi z pracy się nie odzywają do niego ze względu na pewne wydarzenia w jego życiu prywatnym, pojechaliśmy do domu.
Sen był cudny. Tomeczek musiał co prawda dość szybko wstać do pracy, ale ja dobre 6 godzin spałem chyba, więc spoko.

Wstałem, ogarnąłem się, wykąpałem i pojechałem do centrum. Z torbą już – na spotkanie z Gośką. Zostawiłem torbę u Tomka i poszliśmy coś zjeść, bo ja bez śniadania ani nic. W Sphinxie ostatecznie wylądowaliśmy. Miło, naprawdę miło było znów Gośkę spotkać. Okazuje się, że ona jedzie w tym roku tylko na jeden turnus a i to raczej tak z rezerwą podchodzi. „To już nie będzie to” – powiedziała. Ma rację. Obóz w Rewalu był fajną pracą, ale nigdy nie myśleliśmy o nim w kategoriach pracy. Raczej jako fajną przygodę, mile spędzony czas, coś co daje energię na cały rok. Znów powtórzyłam to, co mówię od pewnego czasu już – najbardziej niemiłe było to, że po tych kilku latach współpracy, gdy prawie rok łącznie spędziłem w Rewalu na rzecz organizatora obozu – nikt po całej „aferze” się do mnie nie odezwał. Już nie mówię, że w celu wyjaśnienia, bo nie ma co wyjaśniać. Ale żeby chociaż powiedzieć „dziękuję za współpracę, już nam na niej nie zależy”, czy cokolwiek takiego. Ot, wypadałoby. Tylko tyle. Tylko o to mam żal.
A na marginesie, to mam wrażenie, że bardziej niż fakt, że jestem transem-efebofilem, przeraziło ich to, że napisałem, że ich nie lubię niektórych. Straszne. Naprawdę niektórzy muszą mieć tam niskie poczucie wartości.
Dodam też jeszcze, że mam tylko głęboką nadzieję, że nikt nie będzie w radiu wykorzystywał przygotowanych przeze mnie jingli i sygnałów. Mam do nich prawa autorskie i ich wykorzystanie wymaga nie tylko mojej zgody ale i zapłaty wynagrodzenia. A że nie mam teraz sentymentu do organizatorów – właśnie za owy brak pożegnania-podziękowania, to nie odpuszczę w razie czego. Tak tylko uprzedzam, bo wiem, że Łódź czyta tego bloga.

Po spotkaniu z Gośką – czas było na dworzec się zbierać. Podróż pociągiem trwała w chuja długo. Mam dość tych remontów na trasie. Tym bardziej, że jak kupiłem bilet dla Tomeczka, to czekaliśmy jeszcze prawie godzinę do odjazdu…
W domu w Warszawie byłem jakoś po 21. Szybko się trzeba było ogarniać, bo zaraz znajomi mieli przyjść przecież. O 22:00 do drzwi zapukał Kuba 69 z Davidem swoim. Pasyw z Piotrkiem mieli ciotodramę, ale jakoś dotarli nie zabiwszy się wcześniej nawzajem. Razem z jakąś koleżanką ze Szczecina, o której – co za sukces wychowawczy! – Piotr mnie uprzedził.

Posiedzieliśmy, Tomeczek poopowiadał, oni trochę wypili. Ja się ogarniałem, bo roboty, jak zawsze, nie brakuje. No i w miarę na czas wyszliśmy. Mój plan był idealnie wyliczony. Niestety, oni co 5 minut chcieli siku, albo po prostu szli spacerkiem, prowadząc jakże pasjonujące dyskusje na chuj-wie-jaki temat. Zdenerwowało mnie to. Bo ja naprawdę chciałem iść do CSW. Skończyło się na podróży nocnym na dworzec. W autobusie jakiś pan przeżywał, że cioty jadą z nim. No pewno, jak zawsze. Transów się pomija, kurwa.
Poszliśmy pod Pałac Kultury i Nauki na pokaz Teatru Ognia. Postaliśmy chwilę, ale nie za długo, bo – co oczywiste – chciało się im siku i jeść. Straszne to było, naprawdę. Że jeszcze 1 nie było, więc postanowiłem, że idziemy do Galerii. Oczywiście, głosy sprzeciwu. Ja też nie przepadam za tym miejscem, ale po pierwsze – czasem wpaść można, a po drugie – co innego możemy robić o tej porze? Obawa, czy będzie płatny wstęp. Nie wiem, może. Jakby co, nie wejdziemy i tyle. Spacer nam zajął chwilę. Bo siku, oczywiście. Ale dotarliśmy. Płatne, bo jakżeby inaczej. Więc dzięki, nie. Za Galerię płacić nie będę.

Więc powoli, spacerkiem mieliśmy iść już do Utopii. Spotkaliśmy Kubę i Kacpra, którzy do domu szli. No a my do domu w sumie też. Tylko różowego. Dawno tak wcześnie w U nie byłam. Sporo ludzi, więcej niż się spodziewałem na tę porę.
Znajomych, jak zawsze, dużo. Królowa kwitnąco – schudła. Powiedziałem jej to w pewnym momencie. Chyba się nawet ucieszyła, że poddani zauważają. A impreza sama w sobie – przednia. Dobrze muzycznie było, co mnie nawet zaskakiwało momentami, bo nie zawsze Resident’s Night wypada fajnie – rezydenci lubią mieć możliwość popisania się i zaskakiwania. Więc tym bardziej się cieszę, że tym razem niespodzianek nie było, a jeśli, to raczej miłe.
Piotrek i Pasyw prawie cały czas siedzieli. Poszli dość szybko z tą kobietą, co z nimi przyszła do mnie. David w sumie też się wykruszył szybko. Był Maciej Bieacz trzeźwy. Widziałam jego testowy samochód. Mały dość, ale ładny. Czerwony. No i Jurek był. Znów chyba jakąś ciotodramę mieli. Tym bardziej, że trzeźwy Maciej Bieacz czekał ponad godzinę, gdy wychodziliśmy już, aż Jurek będzie szedł do wyjścia. Tak siedział i czekał po prostu.
Damian.be się do klubu doczłapał, choć miał wątpliwości, które w SMSie musiałam mu rozwiać, żeby go przekonać. Było sympatycznie. Bez awantur, bez niespodzianek niemiłych, bez pokazowych ciotodram. Ot, dobra, porządna impreza.
Wyszliśmy z klubu jakoś po 6 chyba. Najpierw do McDonald’sa przy Świętokrzyskiej, ale tam kolejka. No to z Tomeczkiem, Kubą 69 i Łukaszem stwierdziliśmy, że idziemy na dworzec, bo tam wygodnie i otwarte już. Na miejscu się okazało, że grill ma awarię i dopiero od 8 otworzą… No to zdesperowani, wybraliśmy się do D.H. Smyk. Tam – czynne, na szczęście. Zjedliśmy coś i nawet się zastanawialiśmy czy na drinka do Utopii nie wrócić, ale ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na to.

Pojechaliśmy do domu. W sensie, że do mnie – ja, Tomeczek i Kuba 69. Odebrał kurtkę i poleciał do siebie. A my poszliśmy spać.
Niedziela minęła mi na składaniu gazety. Wkurwiałem się strasznie, bo teksty wyjątkowo niechlujne, niedopracowane, nieładne, niepełne. Strasznie mi się to nie podobało. No, ale jakoś trzeba było dać radę. Pieprzyłem się z tym do nocy – dzisiaj rano gazeta do drukarni poszła.

Tytuł blotki pochodzi od tytułu piosenki. Wstawię ją następnym razem.

[E]

Wypowiedz się! Skomentuj!