Biegnę, lecę, skaczę, spieszę, gonię, idę, pędzę, nadchodzę, mijam, przybywam, przemieszczam się, spotykam, witam, planuję, zapisuję, notuję, przekładam, umawiam, sprawdzam, dopilnowuję, przypominam. Ogólnie: żyję.
Bardzo trudny ten tydzień jest. Pełen. Może nawet za pełen? Nie wiem, ważne, że czuję, że żyję. Czasem mnie denerwuje, że Bauman ma rację. Ale tylko czasem. Bo on mówi, że tak biegamy, żeby kolekcjonować doznania, „czuć się potrzebnym” w świecie, który nas nie potrzebuje. No i że w ten sposób konstruujemy siebie, swoją tożsamość. Tworzymy się poprzez działanie i widoczność. Bo kategoria widoczności jest tu bardzo ważna. Piszę o tym nie ot, tak sobie. Będę chciała jeszcze zaraz wrócić do tej kwestii w innym nieco kontekście.

W poniedziałek rano siedziałem i najpierw pisałem protokół zaległy, potem coś-tam szykowałem na referat środowy, drukowałem materiały… Po zajęciach bowiem, które skoczyły się koło 16:30 miałem posiedzenie Zarządu Samorządu Studentów na socjologii. Zaczęło się po 18, skończyło przed 20, ale tylko dlatego, że musiałem iść. Dużo spraw się pojawiło, sporo kłopotów, jak zawsze. Wciąż mam dziwne wrażenie, że jakoś zarząd nie działa pełnią sił, nie wykorzystuje w pełni swoich „mocy przerobowych”. Nie wiem dlaczego, nie wiem czy tak jest rzeczywiście, ale takie mam wrażenie. Zajmujemy się m.in. przygotowaniem turnieju piłki nożnej. Dobrze, że ja się w to nie muszę mieszać. Bo wiadomo, że na piłce nożnej znam się mniej więcej tak samo jak na metalurgii.
Wyjątkowo udało się protokół przyjąć właściwie bez poprawek. I chwała za to. Udało się też wypracować stanowisko w sprawie oskarżeń kierowanych w stronę sekretarki, że niby okradła studentów. Nie okradła. Tego jestem pewna i dlatego odpowiednie pismo sformułowaliśmy.
Zaraz z Zarządu pobiegłem na posiedzenie Komisji Parlamentu Studentów. Ależ była dyskusja… Ponad 3 godziny obradowaliśmy a z zaplanowanych chyba 10 punktów zrobiliśmy 6, z czego pierwszy to przyjęcie protokołu. Dyskusje burzliwe, bo się zastanawiamy nad zmianami w regulaminie samorządu studentów, a to najważniejszy dla nas dokument na UW. No i tam pomysły, żeby coś utrudnić, coś zmienić… Jestem w sumie za, ale mam „ale”. Które oczywiście zwerbalizowałam, tłumacząc, że rozwiązania tylko teoretycznie utrudniają blokowanie prac Parlamentu, bo tak naprawdę – nie. Nie będę oczywiście tutaj zagłębiać się w szczegóły tej sprawy, ale zasadniczo stwierdzono, że mam rację.
No i przy okazji dokonaliśmy odkrycia niebanalnego. Tzn. może bardziej dla mnie to było odkrycie. Że jak skończę studia socjologiczne w czerwcu (a skończę), to automatycznie utracę mandat Parlamentarzysty UW i Senatora UW. Mimo, że nadal będę studentem, to zmieni mi się jednostka macierzysta i to jest dość skomplikowana sprawa. Wydaje mi się, że nadal będę w Komisji Senackiej, ale to już inna kwestia zupełnie. Zastanawialiśmy się nawet czy dałoby się regulamin zmienić tak, żeby osoby będące w podobnej do mojej sytuacji nie traciły owego mandatu. Na razie pomysłów brak ;)

Wróciłam do domu koło północy. Zmęczona, zabiegana, śpiąca już trochę. Bo, wbrew pozorom, to nie jest tak, że jak się gdzieś „zasiada”, to się tylko formalnie „zasiada” i nic nie robi. Naprawdę, to jest mnóstwo roboty. Dokumenty, czytanie opinii, wniosków, zasad, przepisów… No i ten czas poświęcony na dyskusje nad różnymi sprawami i załatwianie owych spraw. Tego nikt nie widzi zazwyczaj i być może nie docenia nawet. Ale nie o docenianie tu chodzi, tylko poczucie, że się robi coś na korzyść innych studentów. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Wtorek się zaczyna wcześniej, bo mam na 10 a nie na 12. Ledwo się wyrobiłem jakoś. Nie wiem jak to jest, że to poranne oporządzanie się zajmuje mi tyle czasu. Chociaż… może i wiem. Zawsze, poza myciem, ubieraniem, śniadaniem i malowaniem, jest jeszcze Gazeta.pl i Rzeczpospolita do przeczytania. Poza tym – maile, wiadomości do odpisania. Forum do przejrzenia i czasem skomentowania. No i zawsze coś-tam trzeba wydrukować, poszukać jakiejś książki, wziąć jakieś „materiały”. To chyba dlatego. No i chodzę spać coraz później też.
Tym niemniej, na zajęciach jakoś wytrzymuję. Choć nie ukrywam, że 18 zajęć tygodniowo, to dużo. Tym bardziej, że przeciętny student dziennikarstwa ma obowiązkowych zajęć na III roku 3 tygodniowo. Nie liczę bowiem wykładów. Sama mam w planie dwa, ale fakultatywne i wybrane przeze mnie.
Mam więc prawo być zmęczony.
Tym bardziej, że po zajęciach wtorkowych (w przerwie byłem w bibliotece i w redakcji i w zarządzie głównym) na korki pędziłem. Zadanie domowe sprzed ferii – nieodrobione. Mieliśmy skrócone zajęcia, bo się spieszyłem wyjątkowo, ale tak czy owak – on mnie rozbraja. Nauczył się już jak powinien to robić, żeby mnie osłabić. Jedno, co mi się podoba, to że oduczam go mówić „nie wiem”. Zadaję pytanie, on nie wie, ale już nie mówi „nie wiem”, tylko kombinuje, wymyśla, stara się. Różnie mu to wychodzi, co jasne, ale nie poddaje się tak łatwo, jak dotychczas. To ważne dla mnie.

Pędziłem szybko do centrum, żeby wpaść do Centrum. Oczywiście Centrum Myśli Jana Pawła II. Wezwany przez dyrektora dyrektorów wszystkich szefów, myślałem że będę rozmawiać o propozycji badania, które chciałem dla nich zrobić. Ale się myliłem. Dostałem kaweczkę, żeby poczekać, bo spóźniała się pani szefowa komisji stypendialnej Centrum. Poczekałem bez problemu, a wręcz z radością, że mogę chwilkę posiedzieć i nic-nie-robić.
Przyszła, weszliśmy. I co się okazało? Że rozmowa dotyczyć ma mojego bloga. Moich blogów. Moich stron internetowych, dokładniej. Ktoś życzliwy podesłał bowiem adresy tychże do Centrum. Domyślam się, że może to być pan August, tata Kuby z wakacji. A może i nie. To nie ma znaczenia. Nie są one bowiem czymś, czego bym się wstydził. Ponieważ rozmowa odbywała się w charakterze poufności pewnej, to tylko pozwolę sobie na pewną refleksję podsumowującą. Centrum nie ma możliwości, ani chyba ambicji, by kontrolować życie swoich stypendystów. To jest zresztą chyba niemożliwe fizycznie. Jasne, jakoś muszą zareagować na maila, którego dostali. Pewno obawiają się kompromitacji jakiejś czy coś. No a poza tym pojawia się problem: czy osoba jawnie (czy też „ostentacyjnie”) nieheteronormatywna może dostawać stypendium Jana Pawła II? To jest dobre pytanie, ważne. I to, że Centrum pierwszy raz ma taki problem, to dobrze. On musiał się kiedyś pojawić. Mógł co prawda brzmieć: czy muzułmanin może dostawać stypendium JP2, ale to na jedno wychodzi, prawda? Chodzi o osobę, którą można podejrzewać o to, że nie wszystkie jej zachowania są zgodne z myślą i przekazem Kościoła i Jana Pawła II. Jestem kłopotliwa, wiem to. Nic na to nie poradzę. Oczywiście, że zależy mi na stypendium. Jakby na to nie patrzeć, ono umożliwia mi poświęcenie całego swojego czasu nauce, studiom i działalności społeczno-samorządowej. Inaczej, musiałbym zachrzaniać w pracy albo korki dawać non stop. Dzięki stypendium skończę wcześniej studia, i dlatego doceniam to, że je mam. Niemniej, dla pieniędzy nie zamierzam rezygnować z siebie, rezygnować z tego kim jestem. Rozumiem kłopot pracowników centrum, naprawdę. Stawiam się w ich sytuacji i oczywiste jest, że nie mogą np. kontrolować czy sprawdzać orientacji seksualnej swoich stypendystów (sam znam z imienia i nazwiska 3 gejów-stypendystów), o tyle fakt, że ja działam bardzo jawnie, może być kłopotliwy. Pytanie jednak brzmi: czy to, co robię w swojej sferze artystyczno-prywatno-życiowej dewaluuje moje osiągnięcia w innych dziedzinach – naukowej, społecznej, samorządowej? Czy teraz, gdy okazuje się, że jestem, kim jestem – nagle okazują się one bezwartościowe, małe, nieznaczące? Czy to powoduje, że mój dochód na członka rodziny nagle okazuje się „wcale nie taki niski”? To jest pytanie, które ja zadaję retorycznie.
Mówiąc po chrześcijańsku: mam pewien krzyż, jaki Bóg daje każdemu z nas. Mój krzyż jest taki, jaki chciał, żeby był. I może to jest dla mnie próba – czy jestem w stanie wyprzeć się siebie, zaprzeć i odrzucić pozornie, byleby tylko pieniądze dostawać? Specjalnie zadaję to pytanie tendencyjnie. Jestem nieheteronormatywnym człowiekiem. Artystą, do tego. Nawet, jeśli ktoś nie uznaje mojej działalności za sztukę, to Jan Paweł II pisze w liście do artystów z 1999 roku: „Nie wszyscy są powołani, aby być artystami w ścisłym sensie tego słowa. Jednak według Księgi Rodzaju, zadaniem każdego człowieka jest być twórcą własnego życia: człowiek ma uczynić z niego arcydzieło sztuki.” Staram się więc uczynić z mojego życia arcydzieło, dźwigając swój krzyż. Wydaje mi się, a nawet jestem przekonana, że nie robię niczego w życiu, co mogłoby być niezgodne z myślą Jana Pawła II.

Spotkanie było godzinne. Bardzo miła atmosfera, bardzo sympatyczne podejście. Mam wrażenie, że pani przewodnicząca mimo wszystko jakoś większą empatię wobec mnie ma. Oczywiście zaraz zapytacie: i co? I co? I co wyszło? Na czym stanęło? Na niczym. Nie miało na niczym stanąć, to była taka dyskusja „żeby pogadać o sprawie”. Zobaczymy, czy Centrum coś zrobi.

Zmęczony poszedłem do kina. Byłem umówiony z Michałem ze Szczecina, Jędrkiem, Mateuszkiem (ślicznie wyglądającym, jak zawsze), Michałem od Sebastiana (który dzień wcześniej wrócił od swojego ukochanego, więc radosny i uśmiechnięty), Piotrem Współlokatorem, Plastikowym Skurwielem, Davidem… No i Sis i Olkiem. A ponieważ zaproszenia dawno były wysłane, oni wtedy jeszcze razem byli. Tego dnia obaj odwołali przyjście swoje – z różnych powodów oficjalnie. Ilonkę więc zaprosiłem. I poszła z nami.
Film „Chłopiec z latawcem” okazał się średni. Nie, no, narzekać nie ma co. Dobra, amerykańska produkcja z happy-endem. Ale właśnie ten happy-end mi przeszkadzał. No i wyciskanie łez z ludzi na siłę. Oczywiście, dzieje się w Afganistanie, bo to teraz takie popularne miejsce dla mieszkańców USA. I tak nie odróżniają Afganistanu od Pakistanu, ale to inna sprawa.
Było okej.

Do domu znów przed północą dotarłem. Zauważcie, że w piątek – impreza, w sobotę – impreza, w niedzielę – koncert, w poniedziałek – samorządność, we wtorek – kino… I cały czas wracam do domu późno a następnego dnia muszę działać na całego. Po kinie kończyłem referat na dzisiaj. Cała książka do opowiedzenia. Niełatwa sprawa, ale dobrze, że znam ją na wyrywki momentami. I nie, to nie jest Bauman. I jeszcze plakaty przygotowałam reklamujące nowy numer gazety instytutowej.
W środę zajęcia na 10, ale… Rano, ale oczywiście przed 9 muszę być w drukarni, żeby gazetę odebrać. Się uwinąłem rano i szybko pojechałem. Fakturka, odbiór i na uczelnię. Po drodze – ksero, żeby plakaty przygotować. Rozwieszanie (dobrze, że koleżanka redakcyjna pomogła) i na zajęcia szybko.
O 12 megareferat. Prawie dwie godziny mówienia. Skończyłabym szybciej, gdyby mi cały czas nie przerywano. Długo trwało, ale jestem zadowolona. Przekazałem wszystko to, co chciałem. Powiedziałem dużo, pochwaliłem autora książki. Bo to dobra książka jest.
Po zajęciach byłem tak zmęczony, że pojechałem do domu. Ominąłem przez to wykład jeden, ale co mi tam. A w domu, nie wytrzymałem i usnąłem po zjedzeniu obiadu. Swoją drogą, obiad był cudny, bo dwudaniowy (z czego pierwsze danie, to zupka chińska… ale jest!), obfity i smaczny. Najadłam się, położyłam się spać. Miałem mieć wywiad tego dnia z trans… Ale znów się nie odezwała, telefon wyłączony… Nie wiem co o tym myśleć. Plusem jest to, że nareszcie się wyspałem!

Jutro mam na 12, więc teoretycznie mógłbym spać, ale muszę kiedyś do Carrefoura iść… Rano to zrobię. I jutro soczewki w okularach chyba wymienię. Wrócę do domu koło/po północy, bo posiedzenie Parlamentu Studentów UW… Ale, dam radę.

Wypowiedz się! Skomentuj!