Weekend był bardzo udany. Bardzo, naprawdę. Aż sam jestem w szoku, że tak dobrze się bawiłam. W piątek dojechałam na dworzec autobusem nocnym. Teraz są one naprawdę spokojne i dojechałem na miejsce w ciągu około 8,5 minuty. To dopiero prędkość, nie? No i mimo wszystko jakoś całkiem nieźle się czuję w tym autobusie – nie ma niebezpieczeństwa. Tym bardziej, że jeżdżę też autobusami, które mają kamery. Rozglądajcie się czasem w nocnych – tych nowszych zwłaszcza i w Warszawie. One mają kamery. Ponieważ zaś autobus dojechał tak szybko, musiałam czekać na Piotrka, z którym byłam umówiona. I kogo spotkałam? Mojego ucznia. Na dworcu centralnym w Warszawie o 1:30 w sobotę już właściwie. Z trzema dziewczętami był. Ukłonił się nisko, powiedział „dzień dobry” i poszedł sam do swojego nocnego. On wracał chyba z imprezy a ja dopiero na nią szłam. Piotrek dotarł dość szybko i dobrze. Poszliśmy pieszo do Utopki. Sam on wyglądał dość niepedalsko, bo nie miał swojej włochatej czapeczki, tylko taką zwykłą z daszkiem. Szliśmy przez centralne podziemie, co dość ważne, bo ja głodny, on głodny. Więc zahaczyliśmy A Petita, gdzie pan przegiętasek opalony pracował. Śmieszny taki, rubaszny. Dał nam jeść i zawołał ochroniarza. Już myślałem, że chce coś nam zrobić i coś mu się nie podoba, ale to nie o to chodziło. On po prostu, jak wyjaśnił tym za nami, że musi do WC. Pan zapytał: „Ale jedynka czy dwójka?”. „Dwójka”.
My nie poszliśmy na dwójkę, tylko na jedynkę. Na Jasną 1 dokładniej. Kolejka może nie była za duża, ale już sporo ludzi w klubie. Zresztą, nadmienić trzeba, że ludzi – jak na piątek – nie było aż tak bardzo dużo. Za to spora część z nich to starsi ludzie niż zwykle. Wiadomo, młodzieniaszki się szykują na sobotni bauns. Ale ja wciąż i nadal się dziwię, że oni nie potrafią się bawić dwa dni z rzędu. Za to kilku młodych ładnych chłopców – w tym jeden młodo wyglądający z daleka, ale za to starzej z bliska Emo-podobny chłopiec, który był z Arkiem. Był też, o dziwo, Łukaszek Śliczny. Kopę lat go nie widziałam. Już dość pijany był, widać się dobrze bawił. Co było zaskakujące, to że jego Mateusz się ze mną przywitał, bo nigdy tego nie robił. Przecież on mnie za bardzo nie lubił. No, ale przywitał się a potem nawet jeszcze chwilę podszedł pogadać – że miło byłoby mu mnie poznać i że nie chce, żebym ja go nie lubił. Ja oczywiście uprzedzony nie jestem, ale zachowuję pewien sceptycyzm. Bo już się kiedyś poznaliśmy, witaliśmy się, czasem rozmawialiśmy. A w pewnym momencie on zareagował na mnie „a my się znamy?” i od tamtej pory nie utrzymywaliśmy najmniejszego kontaktu. Wręcz starał się mnie odciągnąć od Łukasza, a raczej jego ode mnie.
Był też Adrian i Daszek, o którym nie mogę pisać. Nie bez powodu piszę o nich razem, bo spędzali tej nocy dużo czasu na wspólnych dyskusjach i SMSowaniu. Tak, SMSowaniu ze sobą. Daszek, o którym pisać nie mogę, nic oczywiście mi nie mówi i próbuje ściemniać, ale ja (1) widzę, (2) wiem. To tylko tak na marginesie.
Tomeczek jednak przyszedł. Bo już pisał, że nie, że nie, ale potem zmienił zdanie, jeśli mu pożyczę 30 zł. Spoko, ostatecznie pożyczyłem i tak więcej. Ważne, że był i nie siedział w domu bezsensownie. Zresztą był też ten socjo-chłopak, z którym Tomeczek wtedy ten-tego. Ale oczywiście tym razem spokojnie, bo to ten-tego to się jednorazowo zdarzyło. Piotrek był też spokojny, bo trzeźwy, bo jakieś tam leki bierze czy coś. Za to zdecydowanie dobry humor miał Rafał barman, chociaż mniej niż tydzień wcześniej.
Na początku pojawił się też Damian Be, ale zniknął dość szybko z May Onem. Nie, nie, to nie tak. Po prostu odprowadzał go do taxi i sam stwierdził, że ma na rano do pracy i chce iść już do domu. Za to do Utopii chce wrócić Kuba Duży – tak napisał w SMSie do mnie. Że chyba musi. No, wróci, wróci. Zawsze wracają.
Tego wieczoru dość szybko się znajomi wykruszali. Ludzie też zresztą ogólnie. A impreza udana, choć dwa razy leciało „Szalona”. Tomeczek szybko dość musiał też iść, bo się szybko delikatnie spił. Piotrek też szybko poszedł… a ja się bawiłem dalej. Ponieważ jednak sama wracałam, to nie jadłam nic w McDonald’s ani w podziemiu. Wsiadłem w tramwaj po 6 i wróciłem do domku. Sen trwał mój do 13, choć usnąłem dopiero przed 8… Siedziałem jeszcze przed komputerem po prostu.

Przez cały dzień pracowałam duuuuuużo. Aż sam jestem w szoku, że tyle udało mi się zrobić w tym czasie. Przede wszystkim – udało mi się złożyć gazetę. Rozwiązałam konkurs na stronie internetowej i inny na GayLife.pl o wejściówkę na F-SP. Dużo pracy, obskoczyłam bloxa na kilka dni wprzód, poukładałam trochę rzeczy, jakiś porządek zacząłem robić w papierach różnych. Trochę się nad stroną F-SP napracowałam, choć nie mogłam jej zamknąć już – bo jeszcze potwierdzenia mogą przychodzić.
Ostatecznie poprawiłem na prośbę Damianka jego pracę licencjacką. Się napracowałem nad tym strasznie. Dwie godziny mi to zajęło. Duuużo przecinków i takich tam dpereli.
Dokładnie o 23:32 poszedłem wziąć poranną kąpiel.

Do Utopii poszedłem na 2:30. Tak umówiłem się z Piotrkiem znów na dworcu. Miał być z Damiankiem, ale przybył sam. No i poszliśmy, tym razem nie zahaczając o podziemne jedzenie, na szczęście. Mówię „na szczęście” nie dlatego, że nie lubię czy coś. Ale to kalorie, wiadomo. Więc dość żwawym krokiem do Utopii dotarliśmy. Z daleka było widać jakąś kosmiczną kolejkę i tłumek zainteresowanych wejściem, który tłoczył się przed barierką. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, ale oczywiście myśmy od razu weszli bez słowa przed innymi. Nie lubię czekać.
Damianek za to na nas czekał, w ramach niespodzianki po ciotodramie, jaką mieli z Piotrkiem w domu. Nieważne, co się działo – ważne, że dotarł. Wewnątrz sporo już ludzi. Tak naprawdę sporo. I grał już od chwili Joachim Garraud. Pozbyliśmy się okryć wierzchnich i wpadliśmy do środka. Damian Be zapewniał, że nie może dziś w nocy być i dlatego się pojawił. Powiem szczerze, że mam w chwili obecnej problem z dokładnym odtworzeniem kto był, a kogo nie. Myślałam, że bloga napiszę zaraz po imprezie jakoś i że będę pamiętać. A to już wtorek mija.
Byli oczywiście Sis z Olkiem i Kuba Po Prostu. Zresztą już wiem kim jest zainteresowany. Jest zainteresowany chłopcem chłopca, którym zainteresowany jest Kuba 69. To dopiero byłaby megazabawa – dwóch Kubów i para chłopięca. Mega, jak dla mnie.

A najbardziej mega był Joachim Garraud. I chcę to powiedzieć z całą mocą i odpowiedzialnością – jest zajebisty. Na maksa i bezdyskusyjnie. Zrobił to, co chciałem, żeby zrobił. Zgniótł mnie na parkiecie. Swoją mocą, niezwalniającym tempem. Dał czadu. Momentami myślałam, że już już zwalnia, ale nie. On tylko chwilowo udawał, żeby znów uderzyć z całą mocą. Miksował piosenki, wydawałoby się, totalnie nie pasujące. Robił to po mistrzowsku, jakby od niechcenia, z megawprawą. Technicznie – doskonały, repertuarowo – świetny. Nic do zarzucenia. Dużo Davida Guetty, ale oni współpracowali jakiś tam czas, więc to nie dziwi. Poza tym Guetta jest geniuszem, więc tym bardziej.
No i Garraud z tym swoim dziwnym sprzętem w postaci keyboardu gitarowego. Super, naprawdę super. Dużo brudnych dźwięków, przesterów, zamieszania. Zmiażdżył mnie.
Skończył grać o 5. Miło było bawić się w gronie znajomych – zwłaszcza Damianów i Piotrka – przy takiej muzyce. Naprawdę, super. Szkoda, że Tomek nie dotarł… Po 5 ludzie zaczęli wychodzić. Jakoś specjalnie się tym nie przejąłem i przetrzymałam chłopców do… bo ja wiem? Do 6 jakoś? Później? Zresztą nie wiem kto grał po Garraudzie, ale próbował wbić się w rytm tegoż i w jego stylistykę. Wychodziło nieźle, ale to nie to samo. Słychać różnicę od razu i zdecydowanie.

Wyszliśmy – teraz kojarzę – po 6, bo namawiałem Damiana i Piotrka na McDonald’sa, bo już śniadania były. I nawet poszliśmy, ale poza śniadaniami była też kolejka, więc pospacerowaliśmy do centrum. Tam oni rzucili się na zapiekanki a ja kupiłam u mojej ulubionej pani cheeseburgera. Smacznego.

W niedzielę wstałam jakoś za późno. Niemniej, do roboty trzeba było się brać. Praca zlecona do obskoczenia. A właściwie dwie, ale to chodziło tylko o ich dokończenie i dopracowanie, więc nie było tak źle. Co nie zmienia faktu, że w ferworze walki… zapomniałem o spotkaniu klubu parlamentarnego. Dzwonili, przypomnieli. Ale nie było szans już na dotarcie. Jeszcze chyba nigdy za nic tak nie przepraszałam jak za to. Przez telefon, SMSowo, mailowo… Zapomniałem na śmierć po prostu i tyle. Nie ma się co czepiać, zdarza się. Wybaczyłem to sam sobie dopiero długo później, bo jakoś nie mogłem znieść myśli, że o czymś zapomniałem.
Niemniej, do nocy poprawiałam pracę. A o 1 pomyślałem, że wartoby pizzę zjeść. Człowiek nie jest taki, coby sobie rady nie dał. Więc zamówiliśmy dwie z Michałem i prawie całe zjedliśmy. Czas dostawy: 50 minut. Nieźle.

W poniedziałek wstać musiałam dość wcześnie, bo miałam referat do zrobienia na zajęcia. Na te, na których zazwyczaj bloga piszę. Więc nie było szansy napisania blotki w poniedziałek, wyjątkowo. Referat wyszedł mi chyba całkiem nieźle, choć tekst trudny, bo to Bourdieu. Jak ktoś zna, to wie. Że to niełatwy kawałek literatury naukowej. Musiałem wyjść wcześniej z zajęć, żeby… iść do biblioteki. I to nie jest żart. Poszedłem do BUWu, bo miałem do wypożyczenia 4 książki. A z wydziałowej biblioteki kolejne 2. I taki obładowany sześcioma książkami wróciłem na zajęcia. Wytrzymałem jakoś jedne dość nudne ze strasznym referentem, który z chyba ciekawego tekstu zrobił męczarnię. A potem miałem iść na dziennikarstwo…
Ale spotkałem Paulinę. Dawno nie rozmawialiśmy, a zanim wyjechała na Erasmusa zdarzało się nam to dość często na zajęciach różnych. Łączyła nas m.in. fascynacja jednym z wykładowców… Do którego będę chodził w II semestrze na seminarium :)
Spotkaliśmy też Michała. Poszliśmy ostatecznie po różnych perturbacjach do Eufemi dawniej Cavo. Oj, nazwierzała mi się strasznie. I ma dylematy sercowo-relacyjne. W sensie, że wiadomo, że chodzi o facetów. Doradzałam jej jedno: mniej refleksyjności w życiu! To zresztą moja dobra rada dla wszystkich – także dla Was. Mniej zastanawiania się nad życiem, a będzie prostsze.

Wróciłem do domku i… wziąłem się za pisanie pracy zleconej. No, miałam jeszcze drzemkę krótką, bo wiedziałam, że szykuje się siedzenie do późna. Zakończyłem pisanie jakoś koło północy. 7 stron, nieźle. Ale znów i nadal bloga nie mogłam pisać.
Dzisiaj miałem iść na 8, żeby sprawdzić czy zaliczyłem zerówkę, ale ostatecznie zrezygnowałem. Nie chciało mi się, a poza tym – bez przesady. Jestem na IV i V (i III) roku, więc nie będę się chrzanił z chodzeniem na 8. I tak mi wystarczy, że dwa razy w tygodniu w tym semestrze muszę tak rano chodzić.
Zajęcia dzisiaj przebiegały bez zakłóceń. Dałem radę nawet zacząć bloga pisać, ale miałem wrażenie, że prowadząca wie, że nie piszę czasem notatek (chociaż te też robiłem!), tylko zajmuję się czymś innym. A że to pani doktor-promotr, to nie ma się co wychylać. I nie skończyłam.
Po zajęciach – posiedzenie Zarządu, więc znów czas zajęty. Na szczęście poszło dość szybko. Na szczęście. Więc po powrocie do domu… zdrzemnąłem się poobiednio. I potem nadszedł czas pracy, uzupełniania zaległości, ogarniania książek jakiś, planowania i ostatecznie pisania bloga. Który to proces kończy właśnie niniejszym ta oto kropka.

Wypowiedz się! Skomentuj!