Poniedziałkowy poranek powinien być jednym z przyjemniejszych. Bo to jedyny dzień, kiedy mam na 12:00 na zajęcia. No, ale jak żyć… Trzeba było brać się do roboty. Setki niezałatwionych spraw, raczej drobnych niż poważnych. Tutaj zlecenie, tutaj znów jakieś terminy, planowanie, ustalanie wyjść do kina, duperele. Setki maluczkich spraw, które zajmują dużo czasu i których nie mam kiedy robić, więc robię je właśnie teraz. Strasznie to męczące, ale i potrzebne. Bo planowanie, układanie, porządkowanie – to moim zdaniem połowa sukcesu. Jeśli nawet nie więcej. Stąd z taką radością, zapałem i olbrzymią chęcią wziąłem się za wysyłanie zaproszeń na 14th Floor-Sitting Party „So Kinky Tonight”. Mniejsza impreza, ale miła będzie mam nadzieję. No i oczywiście poszedł konkurs na GayLife.pl, w którym do wygrania jest zaproszenie. O boże, jakie tam zamieszanie. Prawie już 100 komentarzy. Większość na nie, ale to normalne. Pod każdym zawsze tekstem wypowiadają się przede wszystkim ludzie na nie. Czasem reagują ci, co są za. Ale ogólnie chyba zawsze na wszystkich tak jest. Łorewa. Najważniejsze, że jest jakieś zamieszanie, prawda? I reklama zarazem i w ogóle. Tym bardziej, że antarex wysłał mailing na poczty i w wiadomości wewnętrznej. Więc wszyscy się dowiedzieć muszą. Miło.
Potem zajęcia, jak to zwykle bywa. I wyjątkowo nie pisałam ostatnio bloga na tych zajęciach, chociaż były jak zwykle średnio ciekawe. I ogólnie miła nazwa zajęć, ale prowadzenie… Już nie raz o tym pisałam, więc mi się nie chce znów. Ale jednak bardzo ubolewam czasem, że (1) zajęcia są nudne, (2) studenci mają je w dupie i nic nie mówią. Mam nadzieję, że jak ja będę wykładowcą – a mam nadzieję, że za rok o tej porze będę przygotowywać się do rozpoczęcia pierwszych takowych – to jednak będzie chociaż trochę lepiej. Mam nadzieję.
Po zajęciach – korki. Dotarłam dość szybko. Paweł był zajęty jeszcze, bo jadł, ale poczekałam i się zaczęło. On ma zaległości. Naprawdę musi zacząć je nadrabiać. Ja wiem, że to brzmi jak mantra nauczycielska, ale naprawdę musi. Bo inaczej będzie słabo. On wciąż nie odróżnia od siebie bardzo różnych epok. Dobrze chociaż, że wie, jak następują po sobie. Chociaż tyle.
Po korkach udało mi się nawet jakoś w miarę sprawnie wrócić do domu. Co nie zdarza się zbyt często i było dla mnie powodem do radości bez wątpienia. Ale oczywiście praca czekała. Coś tam napisać, przygotować, pierdy. Niemniej, ten wieczór był jednym z najspokojniejszych w tym tygodniu.

Gorzej było z wtorkiem. Poszedłem rano na zajęcia na dziennikarstwie. Chociaż nigdy nie chodzę na ten wykład, ale tym razem zerówka, więc postanowiłam się pojawić. Wiadomo, nie? I okazało się, że w związku z tym, że mam więcej niż 2 nieobecności (dokładniej – ilość moich nieobecności była równa liczbie wykładów), to dla mnie nie będzie to termin zerowy, tylko normalnie pierwszy. Wahałam się, ale co tam. Napisałam. Nie wiem jak poszło, ale czuję, że jest duża szansa, że zaliczę. Może nie super, ale jak na wykład, na którym nie byłem ani razu i na który uczyłem się tylko rano przez 30 minut i w tramwaju, jadąc na uczelnię, to i tak byłoby super. Zobaczymy.
Potem zajęcia, zajęcia, zajęcia. Wtorek nawet lubię, bo dwa zajęcia z moją promotorką. Więc naprawdę fajnie i miło. Bo przecież gdybym jej nie lubiła, to nie wybrałabym jej jako swojej promotorki.
I widziałam całującą się parę w deszczu na Krakowskim Przedmieściu. To było takie słodkie. I on dodatkowo śliczny taki. Ładny widok
Zaraz po zajęciach – posiedzenie Zarządu Samorządu. Długie, męczące, dość nudne. Ale potrzebne, bez dwóch zdań. Więc wysiedziałam swoje. Zaczyna mnie denerwować, że dwóch członków naszego ośmioosobowego zespołu zaczyna olewać wszystko. Nawet nie przychodzą. To denerwujące. Człowiek się stara, chce dobrze wypaść i w ogóle, a tutaj takie coś. Najgorsze też, że nie ma sposobu, żeby ich przekonać do zmiany nastawienia.
Musiałam się wyżalić.
Późno wróciłem do domu, a zaraz się zjawili Damian Madox i Piotrek jego. Przyszli na internet zasadniczo, ale… no co było robić – zamówiliśmy pizze. Cztery, bo Michał też. Została jedna cała ostatecznie, ale się najedliśmy chociaż. No i miło było tak w moim odczuciu. Wygoniłem ich – zgodnie z zapisem w moim publicznym Kalendarzu Google o 22:30. Ani się obejrzałam a już północ była. I zaraz spać trzeba było się szykować. Takie życie.
Z ważnych rzeczy: doszły przesyłki! Karta IKEA Family – miło, bo zniżki może będą jakieś fajne. Dwie książki Baumana – już się cieszę na myśl, że znów poczytam. I po trzecie – 2 GB RAM! Nareszcie polepszyłem sobie swojego kochanego stacjonarnego. Boże, jaka to zmiana wielka! I jak teraz ładnie chodzi i nic się nie zacina, i mogę uruchamiać setki programów na raz, i cieszę się jak dziecko. Naprawdę. Nareszcie.

W środę zajęcia od rana. Zachrzanianie znów, jak zwykle. Za dwa tygodnie mam przedstawić referat z książki „Kryzys męskości w kulturze współczesnej” i to jest mniej ciekawa praca. Ciekawsze jest to, że będę referował swoje stare badanie „Utopijny teatr w trzech aktach”. Czyli moją słynną pracę o Utopii.
Minus jest taki, że nie ma ciekawych zajęć w środę właściwie. Dzień za to przetrwać można łatwo. Bo nie jest ciekawe, ale dość luźno. Więc plusowo, mimo wszystko. W sensie, że nie Plus tylko Play. I dlatego fotki robię wszędzie. Tak jak na spotkaniu z Sebastianem-Arkiem w Wayne’s Coffee. Miło było zobaczyć go na dzień przed wyjazdem jego. Jeszcze mu się laptop zepsuł i odpowiadał i w ogóle. Justynę oczywiście w Wayne’s spotkałam. Z Arkiem posiedzieliśmy dłuższą chwilkę, obgadaliśmy wiele rzeczy. Nareszcie mi trochę poopowiadał. No i pośmialiśmy się jak za dawnych czasów. Szkoda trochę, że wyjeżdża. Potem jakoś tak brakuje spotkań z nim. Nie to, żeby były jakieś częste czy coś, ale jednak.
Odprowadziliśmy się do centrum, skąd on poszedł na spotkanie z Michałem swoim (mają ciotodramę, bo Michał powiedział, że naprawi mu laptopa, a Arek zawiózł do serwisu) a ja do W Biegu Cafe na placu Zbawiciela. Dawno mnie tam nie było, oj dawno. A wewnątrz aż tak wiele się nie zmieniło jednak. Obsługa tylko inna już. Zupełnie nie-moja. Ale żeby było śmieszniej, to Justyna, którą tam poznałam, a która teraz w Wayne’s Coffee pracuje – zauważyła mnie z zewnątrz i wpadła nagle zaskakując mnie od tyłu. Stwierdziła, że nawet z daleka widziała od razu, że ja, to ja. No, miło.
Potem przyszedł Olivier. Powiem szczerze, że nie byłem przekonany do tego spotkania. Nie tyle się go obawiałem, co bałem się, że będzie nudno. Ale nie, nie było. Powiem znów szczerze, że jestem strasznie pozytywnie zaskoczony tym, jak dobrze się bawiłam podczas tego spotkania. Szybko czas zleciał – posłuchałam, co on teraz robi, dowiedziałam się co tam słychać i tak ogólnie. Oli myśli o studiowaniu w Polsce. No cóż, powodzenia. Może dane nam się będzie kiedyś spotkać jako wykładowca-student ;) No i dowiedziałam się, że nazwa radia FG wzięła się od skrótu Frequency (czy raczej Jego francuskiego odpowiednika) Gay.

Jak mówiłam, spotkanie szybko minęło i poleciałem do kina. Byłem umówiony z ciotami na „Interview”. Pokaz przedpremierowy. Film ciekawy, dość zaskakujący jak dla mnie, bo w ogóle nie wiedziałem o czym będzie. Nawet opisu na bloxie nie przeczytałam, tylko wstawiłam go i tyle. Zaskakująca historia, przewrotna, może nawet ambitna trochę? Tak czy owak – dobrze zagrana przede wszystkim. To ważne. Wyszedłem z kina zadowolony. Ze mną byli Maciej Biurwa Jebana, Damianek Madox i Mateuszek, którego od dawien dawna nie widziałam. Także miło, że się zjawił. Choć przyznać muszę, że nad wyraz cichy był. Spokojny, opanowany, niekomentujący, jakiś taki aż za cichy jak na niego. Ale miło go zobaczyć. Mam nadzieję, że chłopcom też się „Interview” podobał.
Potem wracaliśmy z Maćkiem i Damianem, podrzucając tylko Mateuszka kawałek. I nawet próbowałam porozmawiać z Biurwą na temat tego, co się z nim i u niego dzieje. Ale cały czas udawał, że nie ma sprawy, nic się nie dzieje, wszystko jest okej, a najważniejsza jest praca. Niemal codzienne spotkania z Jurkiem nie istnieją.
To był ostatni raz. Postanowiłam już więcej go o nic nie pytać. Nie chce rozmawiać, to zmuszać nie będę. Zresztą tak też powiedziałam. Nigdy do niczego się nie zmuszaliśmy i było okej. Udawanie nigdy nie było czymś pożądanym w naszej trzyosobowej relacji. Z mojej strony: nadal nie jest i dlatego mi nie odpowiada. Co nie zmienia faktu, że po prostu poczekam. Bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać. Co innego zostaje?

Wtorek, środa i czwartek to dni wyłączone z kalendarza. Prawie całkowicie, bo wychodzę nad ranem i wracam przed północą. Nie inaczej było w czwartek. Wyszedłem na 8 jak zwykle. Potem cały dzień zajęć. Na szczęście – ostatnich nie było, mogłam odpocząć. Wtedy też zacząłem pisać tego bloga. Nie wyszło jednak. Bo co chwilę ktoś mi przeszkadzał. Głównie ludzie z redakcji, więc nie jest źle. Poza tym w sali samorządowej zawsze się ktoś kręci – nie było mowy o dokończeniu. Poza tym spać mi się chciało… Więc siedziałem, wegetowałem, rozbudzałem się. Oficjalnie o 18 zaczęło się zebranie redakcji, ale prawda jest taka, że i tak wszystkich indywidualnie obskakiwałam. Więc poszło jakoś tak sprawnie, ale nie podoba mi się. Nie chciałam tak. Chcę, żeby się spotkali, zobaczyli, pokrzyczeli na siebie, pochwalili, cokolwiek. Eh. Ja wiem, idzie sesja i wszyscy srają w gacie.

Moni przyszła. Dzień przed wyjazdem do Szwecji, chciała się zobaczyć. Posiedzieliśmy chwilkę dłuższą w kanciapie, gdy wszyscy już wyszli i sobie pogadaliśmy. Chciałam posłuchać jak wygląda system szkolnictwa wyższego w Szwecji, bo naprawdę jestem ciekaw. Tym bardziej, że naprawdę gdzieś tam daleko mam taki cel, żeby zostać wykładowcą w Finlandii. Miło było posłuchać, bo Moni zawsze przeżywa wszystko, co opowiada. Oczywiście ja też musiałem trochę opowiedzieć, bo ona z blogiem nigdy nie była na bieżąco. Nigdy. No, ale to już inny temat.
Poszliśmy potem w stronę Metra Świętokrzyska, po drodze zahaczając o McDonald’s. Zjedliśmy fryteczki, ja jeszcze Kurczakburgera czy coś takiego i dojechaliśmy tramwajem do odpowiedniego przystanku. Na którym się rozstaliśmy. Obiecała, że będzie pisać, że już nie będziemy mieli tak zerwanego kontaktu… Jasne.
A potem byłem w kinie. Z Maciętym i Damianem Be. Miał być jeszcze Daszek, o którym pisać nie mogę. Ale nie przybył. Mimo, że w ciągu dnia napisał, że póki co – nadal aktualne. Weszliśmy (no bo ileż można czekać, tym bardziej, że miał wyłączony telefon) i zasiedliśmy w pierwszym rzędzie. Oj ja wiem, że to blisko, ale po pierwsze – jestem ślepa, a po drugie – nie było miejsc dalej. Zresztą, jak się potem okazało, to nie była taka zła miejscówka. Mogę śmiało powiedzieć, że oglądało mi się komfortowo. No, ale to dlatego, że to Muranów a tam sale są niewielkie, ekrany też nie olbrzymie. Więc to trochę inaczej.
„Karmel” to dobry film. Prawdę mówiąc, spodziewałam się, że „Interview” mi się bardziej spodoba, ale – nie. „Karmel” był lepszy. Dobrze zrobiony, ciekawy, barwny, świetnie zagrany. I ta scena, gdy ona ściera z oczu makijaż płacząc… Niesamowite to. Dobrze, naprawdę dobrze zrobiony film. Polecam.
Potem do domu. Mamusia po drodze dzwoniła. Że wszystko okej, że powinienem się odzywać. I że wujek, chrzestny mój, był w szpitalu. Prawdopodobnie zemdlał podczas pracy przy samochodzie i strasznie się potłukł. Choć on oczywiście twierdzi, że się tylko uderzył. Znam go, nie mówi prawdy. Eh, strasznie mi go szkoda. Nie dlatego, że zemdlał, chociaż to oczywiście też. Ale mam na myśli bardziej całokształt jego działalności i życia. Niełatwo mu, na pewno. I najgorsze, że nikt mu nie pomaga. A może jeszcze gorsze, że tak naprawdę nic nie można zrobić. Nie tyle ja, co nikt nie może. Po prostu.

Dzisiaj mogłem pospać nareszcie! Wstałam o 8 jakoś. Jedyne zajęcia na 10. Miałam nadzieję, że wstanę wcześniej, ale nic z tego. Dlatego dopiero teraz bloga piszę. Zajęcia poszły dobrze. Nic nie przeczytałam, a jak zwykle zajęcia w dużej mierze udały się dzięki mojemu wkładowi. Łorewa.
Potem biblioteka, redakcja i zakupy w Carrefour Reduta. Udane, bo ludzi niedużo.
A w domu? Praca. Ogólnie, choć bez przemęczania się, niestety. A lada moment muszę NAPRAWDĘ wziąć się do pracy ostrej, bo terminy będą gonić, niestety.

Wypowiedz się! Skomentuj!