To nie jest tak, jak ostatnio sugerował Damianek Madox, że w weekendy dzieje się najwięcej i dlatego tak dużo o nich piszę. Nie, nie. To nie tak. W ciągu tygodnia dzieje się zdecydowanie więcej, ale rzeczy mniej intensywnych. No bo nie powie mi nikt, że jak wychodzę z domu o 7 a wracam po 22, to że nic się w tym czasie nie działo. Działo się, działo. To zazwyczaj jest dużo drobnostek. Siedzę na zajęciach, SMS od naczelne, że coś tam pilnie potrzebne, lecę z laptopoem do internetu, wysyłam, w międzyczasie ktoś mnie pyta o uchwałę jakąś, jest wiadomość o posiedzeniu parlamentu, sms od kogoś, że chce się spotkać, sprawdzam kalendarz, wysyłam dwa SMSy z przełożeniem innych spotkań, w przerwie między zajęciami piszę zaległy artkuł, członkini redakcji pyta mnie jak ma złapać kogoś-tam… Czasem na jednej, półgodzinnej przerwie rozmawiam z kilkudziesięcioma osobami. Każdy w innej, swojej własnej, bardzo ważnej sprawie. Niemniej, z racji tego, jaką strategię przyjąłem w tym roku – większość czasu w tygodniu zajmuje mi uczelnia i sprawy okołouczelniane. A to samorząd jednostkowy, a to gazeta jedna, a to druga, a to parlament… Jak się chce realizować trzy lata w rok, to jednak nie jest to zadanie łatwe.

Niemniej, zaprzeczam, jakoby w weekend działo się więcej niż w tygodniu. Zaprzeczam.
W poniedziałek – zajęcia. Po nich, korki. Na korkach się okazało, że gazeta do drukarni nie dotarła, bo rano im mail nie działał. No to lecę po korkach na uczelnię, żeby internet złapać. Dobrze, że miałam na laptopie gotową wersję (bo przecież składam na stacjonarnym…) i wysyłam. Dzwonię, upewniam się. Jest. Nie poszedłem, oczywiście, przez to do kina. Tym bardziej, że zaraz posiedzenie Parlamentu miałam.
Co było robić? Poszedłem, odebrałem mandat parlamentarny. I mam. Jestem najformalniej, jak się da, parlamentarzystą studenckim. Pamiętam, że ze dwa lata temu myślałam o tym, ale jakoś się trochę tego bałem. W sensie, że nie wiedziałem o co chodzi tak do końca i nie wiedziałam, czy chcę być, czy nie. Posiedzenie zaczęło się około 20 i trwało do 00:45. Długo, wiem. No, ale co było robić? Trzeba było się dostosować i siedzieć. Kilka ważnych rzeczy ustalonych. Nie będę zanudzać, opowiadając, że już wiem, kto jest pieniaczem na posiedzeniach i chce po prostu się przed mikrofonem jak najczęściej zaprezentować. Bo już wiem. Ale ja się dobrze bawiłam. W przerwie poszedłem z moimi znajomymi z socjologii na kebaba. A potem głosowania, głosowania. Ustaliliśmy coś, co było od początku wiadome. Opozycja jest mała (bo ja jestem, oczywiście, w rządzącej grupie), więc nie mieli szans. Tym bardziej, że potem wyszli w ogóle z sali. Do końca zostały od nich może ze 2 osoby. Na jakieś 40 początkowo. Na samym końcu posiedzenia odbyło się głosowanie na przedstawicieli do Senatu UW. Czyli że do najwyższej władzy uczelni. No i udało się. Jestem senatorem UW. Musiałem się przedstawić szybko, odpowiedzieć na dwa czy trzy pytania. Chyba konkretnie wypadłam. W sensie, że poważnie, ale nie sztywno. Jestem zadowolony. I to nie było tak, że skoro wystawiamy 6 osób na 6 miejsc, to wszyscy wejdą. Głosowanie musiało się odbyć, bo większość była bezwzględna potrzebna przy kworum jednostkowym i osobowym. Skomplikowane sprawy, ale najważniejsze, że się udało.
Potem wszyscy szli na piwo. No, prawie wszyscy. Ja też nie. Ja szedłem na nocny. I wróciłem do domu przed 2.

We wtorek – pisanie tekstów od rana. A potem zajęcia. Nie to, że nie lubię zajęć. Lubię, ale wiem, że na niektórych marnuję czas. Tak ewidentnie. Nie odnoszę tego do moich zajęć wtorkowych, żeby nie było. Te akurat są znośne. Tylko tak ogólniej, do zajęć. Jednak wyrobić punkty ECTS muszę. Już niedużo brakuje. A że Nowy Rok idzie i się obietnice noworoczne składa publicznie, to ja sobie obiecuję, że w przyszłym roku akademickim sobie odpuszczę. Chociaż trochę. Nie powiem, że całkiem, ale sobie odpuszczę. Nie będę tak biegać, latać, załatwiać. Tzn. z chęcią i radością część rzeczy zostawię. Ale zamiast 17 zajęć tygodniowo, będę miała 3, więc dam radę, prawda? To jest 14*1,5 h czasu więcej w tygodniu – blisko doba więcej.
Po zajęciach – posiedzenie Zarządu samorządu. Na szczęście, dość krótko. Najgorsze, że jeszcze protokół nie spisany. Ale dam radę. Dzisiaj to zrobię. No, w bardzo ostateczności – jutro, ale wolę nie, bo mam jeszcze sporo pracy i tekstów… Teksty, teksty… Wszyscy się zastanawiają, co za cholerne teksty, nie? Różne. Artykuły, prace zlecone, swoje prace, blogi. Wszystko razem wzięte – teksty. Piszę je i piszę bez przerwy, bez opamiętania. Bauman ma rację – mówię to po raz sama-nie-wiem-który – że dzisiaj kultura zalewa nas oceanem słów, znaków, zdań. Wylewają się zewsząd, niechciane, pochłaniają nas. Czy tego chcemy, czy nie. A najczęściej – nie chcemy. I ja się do tego przyczyniam, też zalewam czymś, co może nikomu nie jest potrzebne.

Odebrałem w środę raniutko gazetę z drukarni i przywiozłem na uczelnię. Plakaty rozwiesiłam, wszystko załatwione. Środa miała być miła, bo miałam wrócić do domu po raz pierwszy od dawna przed 18. Nie udało się. Byłem w domu po 19. Sprzęt dla DJa musiałem kombinować. Chciałam pojechać, zarezerwować w wypożyczalni. I przedpłatę zrobić. Dominika i Michał (taki znajomy z socjologii) pojechali ze mną. Ale na miejscu się okazało, że firma się przeniosła kilka dni temu. No to na kaweczkę trafiliśmy do Wayne’s Coffee. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, było miło.
Co nie zmienia faktu, że do domu dotarłam po 19. Jeszcze chyba wtedy po drodze odebrałam od Piotrka kosmetyki Avonu, które zamawialiśmy.

W czwartek jest zawsze kocioł, bo mam mnóstwo zajęć. Ale dałam radę, wytrzymałem. Po nich jeszcze spotkanie redakcji, niestety. Poszło sprawnie, mniej niż godzinka. Rozdzielone wszystko, jakoś tam załatwione. W domku chciałem odpocząć, ale nie mogłem. Przygotowania do Floor-Sitting Party zajęły mi cały wieczór.
Pojechałem do Maćka piec ciasto. Po drodze odebraliśmy Damianka Madoxa z domu. Ciotodrama. Bo Piotrek z jakimś Kubą (jest już 4 Kubów w tej blotce…) rozmawia na GG i wysyła mu SMSy z sieci. Takie dwuznaczne ponoć. I Damian to odkrył, bo to znajomy znajomej, która mu powiedziała, że owy znajomy pytał ją o Piotrka. I że ma zamiar go, za przeproszeniem, zdobyć. No, ciotodrama na maksa. Więc Damianka zabawialiśmy konwersacją, słodkim jedzeniem i ogólnie sobą. Spędziliśmy razem jakiś czas, gdy ciasto się piekło. Nie pocieszaliśmy. No, poza tym momentem, gdy stał na balkonie i płakał prawie. Tylko wtedy go musiałam przytulić. Ale poza tym po prostu siedział i myślał. Smutny był, to widać. Ale mówiliśmy mu, że wróci do domu, Piotrek powie mu "Kotek, kotek" i będzie po sprawie. Zarzekał się, że nie.
Ale mieliśmy rację. Wieczorem dostałem wiadomość od Piotrka, że już wszystko okej.

Piątek był dniem krytycznym. Na jedyne tego dnia zajęcia wpadam i od razu słyszę od prowadzącej, że o wizycie Petera L. Bergera (znany socjolog) musi moja gazeta napisać. Ja wiem, że musi, ale to miłe, że ona nalega na to. W sensie, że jednak jesteśmy jakimś istosnym elementem życia studenckiego tutaj. Piszemy o tym, co ważne, by to coś mogło stać się ważne. To ciekawe, że wystarczył rok, żeby jako tako się wpisać w to wszystko.

Po zajęciach – wypożyczyć sprzęt. Zimno było, ale dałam radę. W sumie na decki dla DJa dałem 180 zł. No i taxi do domu jakieś 20 zł. Wszystko dla F-SP. W domu – po prostu wir sprzątania, wir zadań do zrobienia. Odkurzanie, mycie, układanie, przestawianie mebli, szykowanie wystawy, sprzetu muzycznego, światła, gazet, ukrywanie setek rzeczy… No i tak czas zleciał do wieczora. Przyszedł DJ po 20 i zaczął ustawiać się ze wszystkim. Zabrakło kabelka jednego, więc Maciej Biurwa Jebana nam dostarczył, dzięki Bogu.
Po 21 Damianek Madox z Piotrkiem się zjawili. Namalowałem mu na ciele cyfry 1 i 3 oraz napis FSP. I wszystko było gotowe, zaczęli się schodzić goście.

Przybyło w sumie koło 30 osób (sama jeszcze nie miałam czasu zobaczyć dokładnie ile, ale sprawdzę to jeszcze przy wysyłaniu im linka do fotek). Zaskakująco dobrze PePe wyglądał. Kejt też, jak zawsze. Krejzi było. Stroje super, wszyscy dobrze chyba nastawieni do imprezy. Ubolewam, że z niektórymi tak mało rozmawiałam. Ale nie dało się. Ciasto musiałem pokroić, porozdawać – poszło niemal całe. Zostały 3 kawałki czy jakoś tak. Więc naprawdę musiało smakować. Oczywiście, była redakcja GayLife. Robili zdjęcia, rozmawiali, spisywali opinie. Tomeczek pstrykał fotki. Macięty z Alkiem dostarczyli ciasteczka o kształcie małych kutasików, które robili na późniejszą imprezę. Sis z superpłytą CD dla mnie… Było super, naprawdę.
Aż przyszła Ilonka z Dominiką – a razem z nimi policja. Wyszedłem do nich, jak byłem. Czyli w sukience. Pan pochwalił ironicznie mój strój. Podziękowałam i zaczęła się rozmowa. Że za głośno i czy ja jestem właścicielem. Nie, użyczone mam. Poproszę dowód. Wszedłem do domu, ale dowodu nie mam przecież, bo w wypożyczalni sprzętu został. No to legitymacja studencka… I pan mnie z tego spisywać zaczął. W końcu pyta co to za impreza, a ja mówię, że tak okolicznościowo-świąteczna już dla znajomych. I teraz zaczęła się niemiła część rozmowy. "Ale ja nie wiem, czy ja z mężczyzną czy z kobietą rozmawiam." "Jak pan woli." "A to pan jesteś taka Miriam?" "Mogę być, jeśli pan chce." Pan chciał, ale mandat mi dać. Przekonałam go, że nie ma sensu. Że lepiej pouczenie. Postraszył, że jak drugi raz przyjedzie, to da 500 zł mandatu. A potem do sądu. A za czwartym razem będzie niemiły dla gości. Łorewa.
Ważne, że poszli. Ciutkę ściszyłem. Nie wiem czemu się sąsiedzi czepiają, ale znajdę na nich spsób. Już mam pomysł.
Impreza trwała za to w najlepsze. Było krejzi i szaleńczo. Pijaństwa trochę, dużo dziwnych rzeczy się działo. Kilka osób po raz pierwszy i chyba zadowoleni, mam nadzieję. Moja sztuka chyba nie za bardzo się spodobała (nie każdy lubi współczesną sztukę konceptualną), za to DJ się podobał. Sprawdza się prawda, że łatwiej wybacza się wpadki techniczne niż repertuarowe. Poza tym ciotom się podobał, więc nikt nie narzekał.
Michał z Sebastianem coś cisi. Za to Wojtek głośny. Robert z Kasią zdradzili mi, że mówią o mnie Księżniczka. To miłe.
Jak impreza się kończyła – Michał zaczął śmieci zbierać, ludzi zacząłem wyganiać, co mi chwilę zajęło. Dużo picia zostało, ale prawie w ogóle jedzenia. I bardzo dobrze.
Po imprezie – jak zawsze – trochę strat. Kilka rozlanych świeczek (a miałam nadzieję, że świeczniczki z Ikei pomogą…), podłoga czarna od wylanych rzeczy zadeptanych no i ze 4 wielkie worki śmieci. Ale daliśmy radę! Człowiek nie jes taki. Relacja na GayLife.pl pozytywna, wydaje mi się, więc jest spoko. Ludzie też zadowoleni, piszą, że się podobało i że dziękują. Fotki dzisiaj chyba trafią na stronę, set DJa też.
Ostatni z domu wyszedłem ja z Ilonką, Domi i Kubą.

Pod Utopią okazało się, że Kuba Duży nadal wchodzić nie może. "No zrób coś" mówi do mnie. Ale skoro decyzję wydała Królowa, to zrobić nic nie mogę. Tym bardziej, że jej nie ma i pogadać nawet nie ma jak. To jest poza moją jurysdykcją.
Pan ochroniarz nie chciał też wpuścić dziewczyn. "Koleżanki nie wejdą, na pewno nie dwie." "Ale jak to? Ze mną nawet?" "Znasz przecież zasady." Wtedy wyjąłem kartę i podałem panu. "Zapraszam" powiedział i otworzył bramkę. Nie lubię takich sytuacji. W sensie, że skoro twierdzę, że mogą wejść ze mną, to mogą. Nie lubię musieć udowadniać.
Utopia dość pusta była, bo to wczesna pora. Ale za to prawie sami znajomi, którzy z F-SP przybyli. Plus Borys, który schudł i wygląda dobrze bardzo. Był też potem David, Jacek, Kalina. Sporo, sporo ludzi, których określam mianem "znajomi". Nawet Tomeczek się zgodził jechać do Utopii. Trochę się zdenerwował, jak Jurka zobaczył, ale przeżył jakoś. Jurek zresztą się przywitał ze mną, skinieniem głowy z pewnej odległości. Tomeczek musiał jechać dość szybko, bo do pracy na rano. Ale miło, że się zjawił. Poza tym było krejzi, bo tyle osób znajomych. Miło się bawić w ich towarzystwie, naprawdę. Kuba zwany Amebą (choć strasznie nie lubi tego, ale ja nie wiem jak inaczej go dookreślać…) coś nie miał humoru. Tzn. nie miał, gdy akurat na nim ktoś okrakiem nie siedział ;) Ale ogólnie coś widziałam, że to nie jest najlepsza impreza w jego życiu. Dobrze bawił się Damian z Piotrkiem. Ten drugi zresztą grzeczny bardzo po ostatniej wpadce. I nawet na Piotrka za barem nie gapił się prawie wcale. Damianek oczywiście już ubrał koszulkę i nie chodził z nagim torsem swym. A szkoda, bo wyglądał bardzo korzystnie. A skoro o barmanach wspomniałem, to Kamilek stał na szatni i dwa słowa z nim zamieniłam. Rafał miał za to wyjątkowo dobry humor, a młody Janeczek wyglądał bardzo dobrze. Jak zawsze. Ja jednak lubię takie wychudzone cioteczki.
Był też Marcin, zwany Grubym, który studiuje też na socjologii. Opowiedział mi, że jak był ostatnio na piwie ze swoim rokiem, to się okazało, że oni o mnie rozmawiają. Ale nie ma o czym przecież. Że coś tam się zastanawiają jak to jest z moją płcią. Normalnie jest. Nie mam jej.
No i muszę napisać, że Arek były Damiana się kłócił z Filipem. Mimo, że się ponoć nie kłócili, to miałam napisać, że tak było. Sis z Olkiem szybko dość wyszli, bo on do pracy i nie dał rady sam do domu dotrzeć. Ach! No i Daszek, o którym nie mogę pisać, był! I ten Hare, co mu na gronie czasem coś napiszę był. Ze starszym kilka lat mężczyzną.
Dużo ludzi, udana zabawa. Pod sam koniec imprezy zorientowałam się, że to mój ostatni piątek w Utopii w tym roku. Strasznie to dziwne, że tak do mnie dotarło na sam koniec. Ale był to piątek udany nad wyraz, więc super. Trochę fotek porobiłem w wc. Dla zasady i dla podrażnienia niektórych.

Najśmieszniej było na koniec. Jakaś pani numerek od szatni zgubiła i nie mogła zrozumieć, że musi do końca imprezy czekać. Się kłóciła z Kamilkiem i – jeszcze bardziej – panem ochroniarzem. Powiedziała, że jego dni są policzone. Na co on stwierdził, że zaprasza za tydzień. "Ja tu wtedy będę". Na co ja wyskoczyłem "I ja też!" Potem sobie uświadomiłem, że mnie nie będzie, bo będę w domu rodzinnym, ale to inna historia już.
Poszliśmy do McDonald’sa, ale o 5:30 wciąż była kolejka. Więc w podziemiu nasza ulubiona pani nam dała coś do jedzenia dobrego. I całe szczęście. Do domu wróciłem, podłoga się kleiła, Michał spał.

Wstałem po 12. Ledwo, bo budzik mnie coś nie mógł dobudzić. Zjadłem kawałek ciasta na śniadanie, a ostatni zostawiłem Piotrowi, który – tradycyjnie – na czas F-SP wolał się wynieść do swojej siostry. I zaraz trzeba było lecieć do wypożyczalni, żeby oddać sprzęt. No to pojechałem, a Michał ze mną. Mieliśmy w planach bowiem iść do kina na 15 do Kino.Labu. Z Damiankiem Madoxem jeszcze. Dotarł do nas lekko spóźniony jak oddałam sprzęt. Wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że Olek zostawił po F-SP u mnie portfel i trzeba było mu zawieźć. No i przez to do kina nie zdążyliśmy. Więc kawka i jedzonko w Wayne’s Coffee. Powoli, niespiesznie. Michał miał potem kolejną w tym tygodniu randkę (nie wiem którą, bo tracę rachubę zazwyczaj koło trzeciej) a ja pojechałam na uczelnię, żeby posprzątać papiery samorządowe. Nieco ponad godzinę mi to zajęło, ale w tym czasie Piotr wrócił do domu. I zobaczył syf na podłodze. Ostrzegałem go SMSowo, ale tak czy owak – musiał przeżyć szok.
Wróciłem do domu, zmyłam podłogę, coś tam ogarniałem i zaraz się trzeba było do wyjścia szykować. Taki krejzi weekend. No więc co było robić… Biurwa Jebany, czyli Maciej Bieacz nie odzywał się a jak rozmawialiśmy przez telefon, to nas rozrywało. Więc się z Damiankiem i Piotrem umówiłam w Galerii. Dawno mnie tam nie było. Więc się zjawiliśmy jakiś czas po północy. Było sporo ludzi, w tym – co mnie bardzo zaskoczyło – trochę ładnych chłopców. W tym ten młodziutki taki czarny, co pokazywałam. Przegiętasek słodki. Ja mam słabość, wiadomo.

Przed 2 wynieśliśmy się do Utopii. Tam – zaczynał się tłok. Wojtek na szatni stwierdził, że do tej pory było spokojnie, ale jak ja się zjawiłem, to koniec z odpoczynkiem w pracy. Jakie to miłe, prawda? Powiedziałam mu, że jak tak dalej pójdzie, to się zakocham ;)
Ludzi rzeczywiście zaczynało przybywać. Mało znajomych, bo się cioty wykruszyły po wczorajszym. Ich strata. Zabawa była udana. Dobra muzyka, naprawdę. Tłok mi przeszkadzał, bo już mnie rzadko bawią takie tłumy, że się ruszyć nie można. Ale było dobrze. Muszę powiedzieć, że (1) Jurek się nie przywitał tym razem, (2) Adrian, którego nie znam a którego podrywa Daszek (o którym nie mogę pisać), wygląda rzeczywiście młodziej z nową fryzurą a (3) po Kamilu jednak nie widać, że troszkę przytył. Był też ten od Tomeczka zdrajczyciel z… tym z Multikina. Mam nadzieję, że chociaż Biurwa będzie wiedział o co mi chodzi. Ogólnie impreza udana. Widziałam, że nawet Królowa miała nadzwyczaj dobry humor. Mało piłem czegokolwiek, bo mi zaszkodziło przedawkowanie kofeiny w domu wcześniej. Zanim wyszedłem z domu – miałem lekkie kołatanie ciała. Takie jakby drgawki od jej nadmiaru we krwi. Ale ale, dałem radę.
Ja chciałam bawić się w Utopii dłużej. Ale chłopcy – nie. Oczywiście, mogłem zostać sam, ale to nie to samo. Pomijając fakt, że niemal całą imprezę stałem w oddaleniu od nich, to i tak jakoś tak by mi dziwnie było. Tym bardziej, że jeszcze jedna utosobota przede mną w tym roku – 29 grudnia. Więc jeszcze posiedzę tam do 7. Tak czy owak, dosłownie minutę przed 6 byliśmy w podziemiu u naszej ulubionej pani, która nam robiła kebaba. Daszkowi, o którym nie mogę pisać – nie, bo już koniec pracy. Zresztą on i tak nie powinien jeść ani obciągać, bo sobie zęby wymienia, czy coś tam.
Aha, i jeszcze powiem, że Jasiu znów wyglądał dobrze. Barman Jasiu.

Pojechaliśmy z Damianem i Piotrkiem na pl. Zawiszy, gdzie oni się przesiadają, a ja też musiałam, bo prawie bym pojechała bez moich kart do domu. Wyskoczyłem z tramwaju, ale Piotrek nie zdążył. No i czekałam na kolejny. Po drodze chlebek kupiłem na śniadanie, bo w planach miałam dzisiaj iść do Carrefoura po jakieś zakupki spożywcze. Niemniej, okazało się, że są dzikie tłumy w sklepie i nie poszłam. Rano jutro to załatwię, przed fryzjerem. Zaraz za to muszę iść na spotkanie klubu parlamentarnego. Nie chce mi się, tym bardziej, że dzisiaj jeszcze chcę jeden tekst skończyć i fotki z F-SP wrzucić na stronę.

To była długa blotka, ale i czas długi nie pisałam. Kto da radę, ten ma szczęście i dużo samozaparcia. Nie mylić z zaparciem czy tam innym krwawym stolcem. Udanej niedzieli, bieaczes :)

Zmiana piosenki na blogu. Ian Carey "Keep on rising".

Wypowiedz się! Skomentuj!