Damian Madox jest pasywny. Ta refleksja jest najistotniejszą na początek. A że dobry początek a koniec żałosny, to właśnie tak będzie tym razem. Będzie (chyba) długa nudna blotka, z której jedni wyciągną wniosek, że moje życie jest beznadziejnie nudne a inni będą się zastanawiać co to ma wspólnego z faktem, że Damian jest pasywny. Prawda jest taka, że nie wiem czy ma, ale ogromną radość sprawia mi pisanie tego zdania. Damian Madox jest pasywny.
Już, ulżyłem sobie.

Po powrocie do Warszawy miałem przyjemność spotkać Moni na dworcu centralnym. Maciej Biurwa Jebana ją przyprowadził, bo ją spotkał. I takie było ciotospotkanie przy przejściu do Złotych Kutasów. Moni mówiła, że się bardzo stęskniła i oczekiwała, że ja też to powiem. Ale nie powiem. Bo jak ktoś nie chce się do mnie odezwać przez pół roku nieobecności w Polsce, to przecież nie ma co udawać, że to jest jakaś superbliska relacja. To tak jak Grzegorz. Nie ma go, nie pisze do mnie i nikt nie udaje. A Moni musi takie sceny robić. Nie przeszkadza mi to, ale nie będę się włączał w jej spektakl „Dzióbeczku, jak się stęskniłam!” Maciej Biurwa Jebana przyjechał po mnie i Piotrka na dworzec, więc chwała mu za to i wielkie podziękowania – bo mimo, że jest Bieacz, to miewa ludzkie odruchy. I nie mam tutaj na myśli odruchów kopulacyjno-godowych.
Dotarłam do domu, rozpakowanie, integrowanie danych na linii laptop-stacjonarny, instalacja Office’a legalnego, jakieś pierdy. I tak czas zleciał do wieczora. Biurwa i Tomeczek byli na spotkaniu z Daszkiem, o którym pisać mi nie wolno i który zabronił mi napisać, że jest pasywny czy że chce być pasywny czy coś takiego. Jakby to taka wielka rzecz była. Damian Madox jest pasywny. Muszę napisać esej lub felieton o tym, jak ciężko być pasywną ciotą.

Ostatecznie wyszło na to, że pojechaliśmy z Biurwą i Tomeczkiem do Galerii. I zabraliśmy po drodze Damiana Madoxa (tego pasywnego) i Piotrka. Oczywiście, mieliśmy godzinę spóźnienia – tym razem z powodu takiego, że Maciej zaspał. W sensie, że usnął i spał. Ale godzinne spóźnienie to u niego norma, więc spoko. Trochę się zdenerwowałam, ale w granicach normy. W Galerii było… na tyle ciężko, że musiałem sobie drinka kupić. Nie, no, ja wszystko rozumiem i dużo znoszę, ale było ciężko. I prawie wcale ładnych chłopców. Kilku okej, ale ani jednego „wow”. A szkoda, bo zawsze wpadam tam z nadzieją, że chociaż jedna gwiazdka się trafi. Trudno, łorewa. Posiedzieliśmy tam (to określenie dosłowne dla większości naszej gromadki) jakieś dwie godziny i potem ewakuowaliśmy się do Utopii. Sporo ludzi już było, o dziwo. Od razu poszedłem kupić kalendarz. Chociaż w sumie chciałem później, żeby nie zniszczyć i nie mieć problemu co z nim zrobić. Ale Rafał powiedział, że mi schowa pod barem, więc spoko. 50 zł to tyle co rok temu za kalendarz Loli. Zabawa trwała. Strasznie dużo znajomych. W sensie, że jak na sobotę i to do tego dwa dni przed zasranym sylwestrem. I wszyscy mają na imię Piotrek albo Kuba. To jest najgorsze, że te dwa imiona się strasznie powtarzają. Zacznę więc od tego, że Jurek się przywitał. Podszedł, podał rękę i się ukłonił troszkę. To miłe i przyznaję, że zaskoczył mnie tym pozytywnie. I wiem, że to czyta i m.in. dlatego to napisałam. Podszedł do mnie też podczas imprezy Adrian. Przywitał się i przedstawił. Pomijam fakt, że już ze dwa razy, jeśli mnie pamięć nie myli, byliśmy sobie przedstawiani. A że mnie nie myli, to jestem pewna raczej. Ale miło i odważnie z jego strony, więc się chwali. Stwierdził, że skoro widujemy się co tydzień (a raczej dwa razy w tygodniu), to można się poznać. I że skoro piszę o nim na blogu, to tym bardziej. No, fakt. Ale gdyby tak wszyscy, o których na blogu piszę podchodzili i się przedstawiali, to nie wiem, czy dałabym radę zapamiętać imiona. Naprawdę. Adrianowi się chwali otwartość. No i dobrze wyglądał w tym sweterku w paseczki, co z H&M kiedyś dużo osób miało (ja też mam gdzieś taki stary podobny, tylko z nieco innymi kolorami). A skoro mowa o tych, co dobrze wyglądali, to David dobrze wyglądał. W sensie, że tak rześko i młodo. I jak mu to powiedziałem, to zapytał czy będę go lubił tak jak lubię innych moich znajomych. Oczywiście, że nie. Bo ja każdego lubię inaczej.
Czas na Kubę 69. Bo tak go jednak moi znajomi określają. W sensie, że tego, co ostatnio nazwałam go Ruchaczem. Nie będzie Ruchaczem, będzie 69, bo miał na głowie wycięte te dwie cyferki podczas 13th Floor-Sitting Party „2008 is coming”. No to właśnie ten Kuba był znów ze swoim znajomym Grzegorzem i jego facetem. I bawił się dobrze, ale poprosił mnie na słowo. Ponowił swoje zaproszenie na sylwestrową zabawę, która formalnie zaczęła się u niego w piątek wieczorem. To miłe z jego strony, naprawdę.
Niemniej, to natchnęło mnie do tego, że chcę zorganizować kilkudniową imprezę u siebie! W maju albo w czerwcu. Trzy dni, bez przerwy. Cały czas coś się będzie działo. Zaplanuję co do minuty przebieg takiej imprezy, w każdej godzinie jakieś wydarzenie, ludzie zaproszeni na różne pory, każdy w innym momencie przebywający u mnie, zbierają się, mijają, wchodzą, wychodzą. Całość w kamerce na żywo w internecie non stop. Przychodzi DJ, gra, wychodzi, muzyka non stop. Ciągłe „dzianie się”. Czuję, że to będzie mega. Myślę o weekendzie majowym jako czasie, gdy mogę to zrobić. Co o tym sądzicie? Kto chciałby wpaść? Bo mam zamiar kilkadziesiąt osób zaprosić w tym czasie.

A wracając do Utopii. Był też Kuba, który nie lubi jak się go nazywa Amebą, ale nie wiem jak inaczej go nazwać. Żeby było bardziej skomplikowane, to był z Kubą. Tym modelem takim, co go wszyscy znają. Nie mogę powiedzieć, jaki ma pseudonim, bo to byłoby zbyt obraźliwe. Ale nie wiedziałam, że się znają, prawdę mówiąc. W ogóle się starych znajomych namnożyło. Nawet Radek się pojawił z całkiem ładnym chłopcem – Markiem czy jak mu tam. Nie wiem, bo nie zostaliśmy sobie przedstawieni. No i Sebastian-Arek był. Co zaskakujące, przyszedł z Kubą. Jeszcze innym. Takim fryzjerem. Bawili się wspólnie całkiem nieźle. Arek mnie na słowo też zawołał. Że koniecznie musimy się spotkać i że muszę go w kalendarzu gdzieś wcisnąć przed jego wyjazdem. I że on naprawdę za mną tęskni za granicą. To miłe było nawet. Skoro o Arkach mowa, to był też Arek były Damiana. I jak zwykle chciał mnie całować. A ja jak zwykle powiedziałam „Zachowuj się!”. Na co on jak zwykle odpowiedział „Przy tobie nie potrafię”. Scenariusz jak zwykle, ale jak zwykle też miły. A jak mu powiedziałem, że mnie wciąż nie ma w gronie znajomych, to się przeraził. I powiedział, że niemożliwe. Możliwe, możliwe. Nie ma mnie.
Miło było też spotkać Kamilka Parkera i jego Pawełka. Strasznie ładni są nadal i nie mogłam się napatrzyć na nich. Jak zwykle zresztą. Nie dosyć, że każdy z nich z osobna wygląda słodko, to już razem są esencją słodkości. Musiałam sobie fotkę z nimi zrobić, żeby uwiecznić ten moment ważki. Zresztą oni wiedzą, że jestem ich fanem wielkim i że ich uwielbiam.
Był też w Utopce ten chłopiec, co mnie na gronie pytał jak to jest z wchodzeniem do Utopii. Jak się zaproszenia załatwia i takie tam. Siedemnastolatek chyba. Ładny nawet, ale już w klubie udawał, że mnie nie widzi. Normalne.
Ogólnie to powiem, że impreza naprawdę udana. Tomeczek powiedział najpierw, że jeśli Jurek będzie w klubie, to on od razu wychodzi. Ale nie wyszedł. Został trochę, tylko potem zniknął bez słowa. Jak Bieacz. Zresztą Biurwa nie wiedział, gdzie on się podział. Tzn. no oczywiste było, że pojechał do domu, ale czemu tak bez słowa i w ogóle? Ich jurkociotodrama nadal się ciągnie. Bo Maciej nie mówi Tomkowi, że w piątek Jurek go odwoził do domu. Dopiero jak powiedziałam, że na blogu będzie, to powiedział. I gdy w sobotę po imprezie Maciej odwoził Jurka, to od razu mu napisałam SMSem, że zostawiam jemu przyjemność przekazania tej informacji Tomkowi, żeby nie mówił – jak zwykle – „a bo myślałem, ze już mu napisaliście…”. Damian (ten pasywny) wyszedł wcześniej, bo Piotrek się nie czuł najlepiej i chciał iść (mieli ciotodramę przed wyjściem o to kto powinien leki kupić i jakieś tam inne „bardzo poważne sprawy”). Damian oczywiście poszedł, jako wierna żona.
My wyszliśmy koło 6. Po naprawdę udanej imprezie. Jurek wyszedł z nami, bo Maciej miał go do domu podrzucić. Oczywiście, zaliczyliśmy McDonald’sa. Kolejka była, co o 6 nie zdarza się często. No, ale wytrzymaliśmy i swoje kalorie spożyliśmy. Dziwnie było tak jakoś, jak Jurek też był w samochodzie. Nietypowo. Potem Biurwa podrzucił mnie do domu i pojechał z nim w siną dal. W sensie, że w kierunku Mokotowa bardziej.

W niedzielę wstałam – uwaga! – około 16:30, co jest chyba moim życiowym rekordem, mimo tego, że poszedłem spać grubo po 7. Ale co mi tam. Mam wolne, mogę. Dzień był przez to dość zjebany. Ale skończył się jakoś po 4 nad ranem. Bo najpierw na Tlenie siedziałam, potem jakoś tak szło no i z Michałem pizzę o 2 zamówiliśmy. A potem jeszcze stwierdziliśmy, że wódkę trzeba dopić, która została po wizycie Piotrka i Damiana (tego pasywnego) u mnie. No to dopiliśmy. I tak nam zeszło do 4 z minutami.
Dzisiaj wstałem jakoś koło 12. Ogarniałam się długo, jakoś nie mogłam się pozbierać w sobie. Nic mi się nie chce i w przeciwieństwie do wczoraj, totalnie nie mam humoru. Jakoś mam wszystko i wszystkich gdzieś, wszystko mnie denerwuje i w ogóle.
I nic mi się nie chce. I nigdzie nie idę. I mam wszystkich w dupie, tak prawdę mówiąc. I nie wiem kiedy 14th F-SP zrobić.

Na sylwestra siedzę w domu i pomagam heteroseksualnym chłopcom się masturbować na czacie. Sprawia mi to dużą radość – większą niż oglądanie znajomych i nieznajomych, którzy się napierdalają różnymi alkoholami. Wczoraj miałem ochotę na imprezę. Dzisiaj nie mam. W „Joyu” napisali w horoskopie, że mam dzisiaj niekorzystny stan ducha. Ano mam. Nawet mi się nie chce pisać podsumowania roku 2007. A o północy będę dzwonił na policję, że sąsiedzi są głośno – jeśli będą, oczywiście.

Wypowiedz się! Skomentuj!