Źle się dzieje w państwie polskim. Mam jednak strasznie dużo rzeczy na głowie. Gdy zaczynam się zastanawiać czy nie za dużo, zawsze dochodzę do tego samego wniosku – nie. Niemniej jednak, czasem jestem już zmęczona tym, co się dzieje wokół mnie i ze mną.
Piszę te słowa w pociągu InterCity w drodze powrotnej z Lęborka do Warszawy. Będę w stolicy około 22:11 i pewno chwilę potem wstawię blotkę, by móc cieszyć się rozpoczynającym się weekendem.
W środę wstałem, jak zawsze, o szóstej. No, kilka minut po. Powiem wam szczerze, że najgorsze, gdy budzę się rano i otwieram powoli oczy nie jest to, że teraz czeka mnie cały dzień zapierdalania, tylko to, że rano muszę… ćwiczyć. Nie chce mi się. Nie sypiam na tyle dużo, żeby być superwyspanym, gdy rano wstaję a tutaj jeszcze czeka na mnie mata do ćwiczeń. Ponoć najlepiej robić to rano, gdy mięśnie są wypoczęte i najbardziej podatne na zmianę. A ja ćwiczę głównie jednak mięśnie brzucha i ramiona. Z naciskiem na te pierwsze jednak, bo są dla mnie najważniejsze. W sensie, że mam nadzieję, że uda mi się je jako tako wykształcić, żeby pozbyć się tego, co mam teraz między klatką piersiową a łonem. No, niemniej, nie chce mi się rano. Nawet bardzo. Ale jak mus, to mus. I dlatego nadal dzielnie mi się udaje.
Potem pojechałam na zajęcia… których nie było. Pani doktor się rozchorowała, więc pognałem na Karową i w kanciapie się zdrzemnąłem. Tak w półśnie spędziłem dobre kilkadziesiąt minut. Bardzo przydatna rzecz, naprawdę. Zajęcia zajęciami, ale jednak niektóre z nich są naprawdę nudne. A inne nadal przychodzą mi bez problemu, bo odzywam się, żeby nie zasnąć. To moja metoda sprawdzona od lat. Gadam na zajęciach z prowadząc(ą/ym), żeby nie usypiać. Działa, naprawdę. Oczywiście wszyscy uważają mnie wtedy za aktywnego, fajnego studenta. A ja tylko nie chcę spać. Łorewa, nie? Ważne, że czasem nie wiem o czym gadam. Jak analizujemy lekturę, to ja na podstawie dotychczasowej wiedzy (w końcu, kurwa, już 5 lat studiów za mną w sumie…) coś tam komentuję, podważam, stawiam trudne pytania. Toczy się dyskusja i ja nie śpię. Bogu dzięki.
Zaraz po zajęciach poleciałem do Krzyśka na jedzenie. Czasem jednak trzeba coś jeść. Mimo, że moja sytuacja finansowa jest bardzo ciężka. Nie mam kasy, bo wciąż ze „Studenckiej” nie przyszła wypłata. Znów czekają aż wszyscy podpiszą umowy, żeby naraz wysłać. Niedobrze, jeśli w grudniu znów tak będę czekać. Chcę szybko, bo na prezenty potrzebuję. I na spłatę karty kredytowej, ma się rozumieć. Jest na tyle słabo, że nawet poprosiłem mamę, żeby mi pożyczyła 200 zł. Na chwilkę, zanim kasa nie przyjdzie, bo powinna być „lada moment”. Jadłem więc u Krzyśka (na kreskę) a chwilę potem przyszła Asia, czyli koleżanka ze szkolenia w Fundacji Schumana, z która w momencie, gdy piszę te słowa, śpi koło mnie w pociągu. Pogadaliśmy jak widzimy nasze szkolenie w Lęborku i miło się pożegnaliśmy. Na szczęście Asia pojechała kupić za nas bilety – nie będę jej musiał oddawać, zrobi to Fundacja od razu. I jak wracaliśmy, też płaciła, bo ja nie miałem kasy w gotówce (na kredytowej mam jeszcze grosze), a chodziło nam też o to, żeby mieć pewność, że te bilety będą. I to koło siebie. Ale wracając do środy…
Zaraz po spotkaniu z nią, poleciałem na spotkanie redakcyjne. Znów nie było wszystkich. Omówiłem poprzedni numer, rozdałam artykuły z poprawkami, wszystko ładnie. Mamy nowy numer zaplanowany, wszystko cacy. Spotkanie sprawnie poszło, zleciłem rozwieszenie plakatów, Paweł pojechał po odbiór gazety z drukarni… Wszystko gładko poszło. Potem z kolei ja z Michałem poszliśmy do Wayne’s Coffee. Na kaweczkę. Oczywiście za friko. No i znowu jadłem, niestety. Jedliśmy z Michałem zresztą, bo potem do kina jechaliśmy. Na pasjonujący film „XXY” opowiadający o hermafrodycie. Naprawdę niezły, bo rzadko ten temat się w kinie porusza (czy gdziekolwiek), co oczywiście wynika z jego marginalności. Niemniej, pozytywne zakończenie, wszystko fajnie. Film się dość późno skończył, więc potem do domu prosto i spać nareszcie.
Nie, nie, nie ma tak łatwo. Wróciłem i spać nie poszedłem. Bo musiałam się szykować do wyjazdu kolejnego dnia. Tak więc wieczór pracowity był. W sensie, że musiałem się ogarnąć. A i tak ostatecznie szczoteczki do zębów zapomniałem.

Czwartek – pobudka o 6, żeby wszystko zdążyć. Pojechałem na zajęcia, których… nie było. Się zdenerwowałam znów. Nie odpoczywałem, miałem kilka spraw do załatwienia. Więc przynajmniej nie musiałem potem czasu marnować na takie rzeczy. Po zajęciach, które potem się odbywały, spotkałem się na chwilkę z nieobecną na kolegium częścią redakcji a potem na jedzonko chciałem iść. Zatrzymali mnie w „Studenckiej” a propos nowego tematu dla mnie. Pogadałem chwilę a potem musiałem jeszcze walczyć z samorządem ASP. Się okazuje, że impreza, którą mam tam robić jest problematyczna, bo coś tam, coś tam i ostatecznie nie wiedzą, czy mi salę dadzą. No, super. Plakaty są, bilety są już w sprzedaży, wszyscy wszystko wiedzą a tutaj taka niespodzianka niemiła. Nie podoba mi się to w ogóle. Pogadałem, próbowałem ludzkie odczucie współczucia wzbudzić, ale nie wiem co to da. Mają dać znać jak tylko ustalą co i jak. No, liczę na nie. Na nich. Bo inaczej będzie niezła wtopa.
Zjadłem coś szybko u Krzyśka i pognałem na dworzec. Asia już była. Wsiedliśmy w pociąg i w drogę!

Na miejscu byliśmy po kilku godzinach. Sporo spałam, dla zabicia czasu. O 24 byliśmy już w budynku szkoły, która nas gościła. Społeczne gimnazjum językowe, ładny budynek, wszystko fajnie. Ładne pokoje, dostęp do Internetu, prysznic okej. Nic do zarzucenia. Posiedziałam do pierwszej, bo pracowałam nad pewnymi prawnymi zagadnieniami i w końcu poszedłem spać. Wstałem dość wcześnie, żeby się ogarnąć i przygotować. Zwiedziliśmy trochę Lębork, spotkaliśmy się oficjalnie z dyrekcją no i ostatecznie nadszedł czas na zajęcia z dzieciakami. Grupa fajna, 18 osób. W tym jeden naprawdę śliczny trzecioklasista. Kilku mniej ładnych też, ale ten jeden wyjątkowo słodki. Mateusz. Zajęcia trwały 1,5 godziny. Potem pakowanie, obiad na koszt szkoły (to bardzo sympatyczny gest) i do domku. Teraz jadę w pociągu, Asia już nie śpi tylko czyta książkę. Przygotowałem ileś-tam maili do wysłania, jak tylko Internet złapię gdzieś i jestem gotów psychicznie na wieczorny bauns. Będzie fajnie, bo dzisiaj Lola.
Mam mały konflikt, a raczej napiętą atmosferę z przewodniczącą mojego samorządu. Lubię ją, naprawdę. Ale odkąd jest przewodniczącą, stała się strasznie despotyczna. W złym tego słowa znaczeniu. Mam nadzieję, że nasze relacje się poprawią. A w czwartek mam pierwsze posiedzenie Parlamentu Studentów. Zaczyna się naprawdę.

Wypowiedz się! Skomentuj!