Zanim opowiem o tym, co się działo ostatnio, opowiem o najstraszniejszym dniu w ciągu ostatnich kilku lat mojego życia. Wczoraj. Czwartek. Zapamiętam to na długo.
Nic nie zapowiadało tej tragedii. Nic nie zapowiadało tego, co stać się miało potem… Wstałem rano o 6, by zdążyć na zajęcia o 8. Ale już wtedy coś było nie-tak. Załatwiłem się i wróciłem do łóżka. Postanowiłem poleżeć jeszcze 5 minut (co zdarza mi się bardzo rzadko). Ale po tych 5 minutach już wiedziałam, że nie jest dobrze. Wszystko mnie bolało, byłem osłabiony, czułam się niedobrze. Postanowiłem nie iść na pierwsze zajęcia. Leżałem i czułem, że mijają godziny, podczas gdy zegarek pokazywał, że minęło dopiero 5 minut. Słowa „time goes by so slowly” nabrały wtedy dla mnie nowego znaczenia. Było źle. Bolał mnie żołądek.
Długo próbowałam dość do siebie, ale nie wychodziło mi to. Gdyby chodziło tylko o zajęcia, to olałbym to i spał cały dzień. Ale nie. O 12:30 zaczynała się konferencja, na którą zaprosił mnie sędzia Trybunału Konstytucyjnego, więc nie ma co się oszukiwać, że ważna rzecz. Zbierałem się. Michał pomagał. Bez niego nie przeżyłabym tego dnia, naprawdę. Dzisiaj za to ode mnie pizze dostanie. Chociaż tyle mogę zrobić.
Poszliśmy na przystanek (on jechał na konferencję jako dziennikarz). Czekaliśmy na 150. I gdy już nadjeżdżał, poczułam, że nic z tego. Wymiotowałem do kosza na śmieci. No, wymiotowałem to dużo powiedziane, bo nie za bardzo miałam czym. Ale wiecie o co chodzi. Wróciliśmy do bloku. Staliśmy na dole dobre 10 minut i myślałem co teraz… Ale postanowiłem jechać. I jakoś dotarłam na konferencję. Nawet ją wytrwałem (dzięki Coli – która z jednej strony dostarczała cukru do mózgu, z drugiej – kofeiny, a z trzeciej – pobudzała do działania żołądek). Po konferencji dałem Dominice zaproszenie do kina, podpisałam jakieś tam dokumenty wnioskujące o dofinansowanie imprezy… I miałam się zająć jej organizacją, ale nie byłem w stanie. Musiałem jechać do domu. Doszliśmy na przystanek (kupując po drodze Fervex) na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu, czekaliśmy na cokolwiek. Ale poczułem się słabo i prawie zemdlałem. Z braku energii, bo niczego nie jadłam. Wszedłem do budynku Instytutu Nauk Politycznych i siedziałam na schodach a Michał na moją prośbę dzwonił po taxi. 10 minut. Pan nas przywiózł, Michał w międzyczasie pisał SMSa, którego dyktowałam. W domu rzuciłem się do łóżka. Michał włączył kaloryfer na maksa a ja potrzebowałam spać. Spać spać spać. Już pomijam w jakim stroju i że w pełnym makijażu. Ale potrzebowałam snu. Nie zadzwoniłam w sprawie sprzętu muzycznego na imprezę ani nic… Szkoda gadać. Byłem zły na siebie. Piotr zmierzył mi temperaturę. Gdy zobaczył 39 stopni, naprawdę się zaniepokoił, żeby nie powiedzieć, że wystraszył. Wypiłem fervex i herbatę i zasnąłem. Cały dzień nic nie jadłam.
Wstałem o 5:20. Wiem, ze wcześnie, ale i tak w sumie przespałam jakieś 11 godzin, co jak na mnie jest wynikiem rekordowym. Wykąpałem się, powolutku wszystko, spokojnie. Temperatury nie mam już chyba, żołądek boli mnie tylko trochę. Dam radę, będę żyła.

Natomiast wczoraj ominęło mnie przez to pierwsze posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Bardzo chciałam być, ale niestety… no nie dałem rady. Mogłem, oczywiście, się zjawić i mdleć tam i rzygać, ale to nie o to jednak chodzi chyba.

Dzień wcześniej wieczorem miałam spotkanie mojego Koła parlamentarnego. Tzn. jeszcze nie mojego, bo formalnie nie jestem jeszcze parlamentarzystką. Nie odebrałem przecież mandatu, prawda? Tydzień mija mi właśnie na takich samorządowo-jakiś-tam sprawach. Najpierw w poniedziałek musiałem, jak zawsze, zjawić się wcześniej na Krakowskim, żeby coś tam pozałatwiać. Po południu miałem korki, więc chociaż tyle dobrego, że nie mogłem zajmować się „innymi rzeczami”. Cały czas walczyłem też z promocją Świątecznej Zbiórki Żywności 2007. Najśmieszniejsze jest to, że sam zapomniałem kiedy jest konferencja, na którą zapraszałam media. W środę była, a ja byłem święcie przekonany, że w czwartek ma być. Oczywiście, wszystkim dobrze pisałam, ale w głowie zakodowałem inaczej. I w środę już dzwoniłem do koordynatorki, żeby jej powiedzieć, że może mnie nie być w czwartek… no i się okazało, że się pomyliłam. Łorewa. Ważne, że wszystko dobrze poszło. No i że dzięki telefonowi „służbowemu”, mogłam pozałatwiać wszystko związanego z andrzejkami.

Wtorek, jak zwykle, oznaczał, że muszę zostać po zajęciach na posiedzeniu zarządu samorządu. No a wieczorem miałem mieć posiedzenie Przedstawicieli Uczelnianych Organizacji Studenckich. Ale że jeden papier na czas nie dotarł, to nie mogłem iść, niestety.

Podczas pisania usnąłem. Musiałam się na chwilkę położyć. Jednak nadal jestem osłabiony. Michał w tym czasie zjadł obiad, więc chyba pizzy nie zamówię. Teraz drukuję kupony na piw… yyyy, to znaczy na napój. Na dzisiejszą imprezę. Przewodnicząca chce, żebym jeszcze numerki zrobił do losowania, ale wydaje mi się to bez sensu, skoro mają bilety i na nich mogą być numerki. No, ale to tylko moja dygresja. Zresztą uważam, że bilety mogą być kuponem na napój i nie trafia do mnie argument, że „zawsze były robione osobno”, bo zawsze bilety były wielkości połowy biletu jednorazowego komunikacji miejskiej a tym razem są wielkie jak bilet do teatru. Łorewa. Tak naprawdę to się tym nie stresuję, ale czasem denerwuje mnie takie dość bezmyślne robienie czegoś.

Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to nadchodzące 13 F-SP będzie megawyjątkowe! W niedzielę mam pierwsze spotkanie w tej sprawie, zobaczymy co z tego wyjdzie. Ale jestem bardzo dobrej myśli. Jeszcze może uda mi się załatwić inną jeszcze rzecz i wtedy będzie ogólnie megawypas i, oczywiście, megabauns.

Wypowiedz się! Skomentuj!