Zaczyna się wszystko w środę, 24 października, kiedy odkryłem rano, że jestem naprawdę chory. Na tyle, że postanowiłem nie iść na zajecia. Decyzja dość odważna, bo środa jest dniem, gdy zajęć mam sporo, ale jednak co ważne, to ważne. Postanowiłem nie ryzykować zdrowia, które i tak z powodu mojego przemęczenia ostatnimi czasy wytrzymywało chyba tylko dlatego, że organizam dużo adrenaliny musiał produkować. Chyba tylko to trzymało mnie przy życiu. Gdy emocje już opadły, gdy wszystko już miałem załatwione – puściło, jak fala. Poszło. Rozchorowałem się. Co dodatkowo mnie dziwi, bo to o tydzień za wcześnie. Przecież ja zawsze jestem chory wtedy, gdy jest jakieś wolne, ferie, przerwa, długi weekend, wakacje… A to jeszcze tydzień przed 1 listopada było. No, ale cóż. Jak mawia mój znajomy: „i ja nie zawsze wygrywam”.

Natomiast ten wolny dzień okazał się super. Naprawdę tego potrzebowałem. Ogarnąłem się, ciutkę pokój uporzadkowałem, bo ostatnio, gdy wpadałem do domu po 22 i wychodziłem przed 7, nie miałem na to czasu. Teraz znalazłam. Posprzątałam, poukładałem, ogólnie – tak bez jakiegoś dokładnego pucowania, bowiem wciąż trwa remont bloku, więc tylko tak „z wierzchu” i tzw. grubsze sprawy. Żeby żyło się lepiej. Wszystkim.

Napisałem też jakieś tam teksty zaległe i skończyłem składać gazetę. Z tą gazetą to w ogóle mnie zrobili w chuja, za przeproszeniem. Wszystko super, złożyłem, wysyłałem redakcji, żeby przejrzeli i ogólnie ocenili… A potem się musiałem stresować jeszcze, ale o tym za chwilkę.
W czwartek bowiem na zajęcia poszedłem. Może niepotrzebnie. Nie wiem, ale wiem, że musiałem trochę biletów na Otrzęsiny sprzedać. I nawet mi się udało, co jest pewnym sukcesem, zważywszy na to, że naprawdę nie czułem się dobrze. O tyle lepiej, że zwolniłem się z pełnienia dyżuru na bramce przed wejściem do klubu w nocy. I z ostatnich zajęć też się chyba zwolniłem, z tego, co pamiętam. Źle mi było, chciałam do domu.

Ale nawet nie wiecie, jaka to ulga – siedzieć w domu koło 18, ze świadomością, że dzisiaj już nie mam do zrobienia nic „na wczoraj”, że nie muszę zaraz gdzieś iść, że spędzę jutrzejszy dzień od 7 do 22 poza domem. Zajebiście odpoczywałem psychicznie. Ale fizycznie nadal było nie-za-dobrze. Dlatego postanowiłem w piątek nie iść na jedyne tego dnia zajęcia. Poddałem się, bo stwierdziłem, że nie ma co. Cały czas na jakiś ferveksach byłem, więc dodatkowo senność mnie brała i ogólnie nie za dobrze. Obraz nędzy i upadku.
Ale wysłałem mailem gazetę do druku. Na co dostałem odpowiedź, że oni chcą potwierdzenia z dziekanatu, że zapłaci dziekanat. No, żesz kurwa. Tak jak nigdy nie chcieli, tak nagle sobie wymyślili. Jest piątek, 12:00, ja jestem w domu chory a drukarnia chce teraz potwierdzenie zlecenia druku z dziekanatu. Pojebało. Co robić? Dzwonię do drukarni. Pytam, czy ich nie pogrzało – tylko, że grzecznie. I że zamawiałam nie raz u nich już i jakoś dotychczas nie było problemu… Na to pan swoje, że owszem, ale im się zdarzało, że ktoś zlecał a to nie był dziekanat i chuj. No to dzwonię do sekretariatu w Instytucie i pytam czy jest szansa, żeby jakoś to załatwić. Pani raczej zniechęcona moją prośbą – że ona mogłaby im faksem przesłać, ale nie ma nikogo z dyrekcji, kto mógłby to podpisać. I teraz krótka dygresja, czemu to takie ważne. To numer październikowy, więc musi wyjść w poniedziałek. Jeśli nie będę miał w piatek potwiedzenia z dziekanatu, to dadzą mi w poniedziałek. A wtedy drukarnia potrzebuje 2 dni na druk. Czyli, że w środę by było. A w środę jest 31 października. Koniec miesiąca, 4 wolne dni, chuj, wszystko się sypie.
Na szczęście pan dyrektor zjawił się w Instytucie, odpisał na maile, wszystko udało się załatwić. Drukarnia zadowolona (dzisiaj będę odbierać gazetę, to ich opierdolę), więc wszystko się uda.
W spokoju obejrzałem sobie film „Zawód: szpieg”, czy jakoś tak. Z Bradem Pittem. Tzn. on grał w filmie a nie oglądał go ze mną.

Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym w piątek nie poszedł do Utopii. Ej, no sorry. Musiałem. Przecież za tydzień mnie nie będzie, więc wiadomo, że muszę. Poszedłem sam. Postanowiłam nawet nocnym się przejechać do centrum. Przeżyłem, ale jednak to nie jest ten typ doznań, który mi jest najbliższy. Chociaż jak kierowca zamknął przed nosem jednemu chłopakowi drzwi i on potem biegł kilkaset metrów przed autobusem, fakolce pokazując, to myślałem, że się zesikam ze śmiechu. Widać było złość, wściekłość, emocje, jakie w nim się wzbudziły.
Do Utopii dotarłem koło 1:30. Wyciągnąłem Damian i Piotrka, żeby też wyszli. Zjawili się, owszem. Daszek, o którym mam nie pisać na blogu, też zapowiedział swoje przyjście. Maćka nie było, bo wyjechał se do Krakowa, skubany. A Tomek nie wiem co robił, bo się nie odzywał cały dzień ani nic. W Utopii – zaskakująco dużo ludzi ostatecznie. Choć najpierw pusto było. Ale mówiłem, że tak będzie po ostatniej sobocie. Ja się znam na Utopii. Więc wiem.
No i co poza tym? Dużo znajomych i nie-znajomych się przewinęło. Taki Sebastian od Oliviera, co mu na Paradzie fotki robiłem, podchodził i się przywitał nawet, choć oficjalnie się nie znamy przecież. No, ale tak czy owak – miło, bo to chłopiec urody niewątpliwej. Był Jurek i M-owaty z jakimś dziwnym kimś jako swoim partnerem. Miłość jest ślepa. Arek ten od Damiana był też. Dobrze wygląda, jak zawsze. I jest przegięty, bezdyskusyjnie. W ogóle to przez cały wieczór wydałam 2 zł (na szatnię) a wypiłem drinka i dwa red bulle. Jak to robię? Moje słodkie u-tajemnice.
Był też Pawełek Firenzo, który odzyskał dowód zagubiony tydzień temu. I Adaś, kelner, jak zwykle słodki do granic wytrzymałości. Jest po prostu cudny. A Kamilek, moje barmanowe słoneczko, siedział w szatni. Aż mi go szkoda było. Jak już wychodziłem, widziałem, że jest zmęczony, więc mówię, żeby się uśmiechnął. A on mówi, że nie ma siły. Więc coś tam jeszcze miłego mu powiedziałam i poszedłem.
Daszek, o którym mam nie pisać, ostatecznie przyszedł. I nawet został, gdy ja już wyszedłem. Krejzi najt. A ja wracałem tramwajem już. Jakaś awantura była, bo pan wbiegał, zapatrzył się na panią kupującą bilet i się prawie wypierdolił. I krzyczał na nią, bogu ducha winną.
Marcinek Młody też był. Ale nie poznał May One’a. Dużo się działo i wyjątkowo wszystko pamiętam, bo pisałam Maćkowi MMSy z relacją z Utopii. Mam w „Wysłanych elementach” i mogę poczytać, żeby sobie przypomnieć.

Bo normalnie jest tak, że sobota powoduje, że już o piątku nie pamiętam. Normalne. A w sobotę mogłem się wyspać do woli!
Dopiero na 17 musiałem iść na te zajęcia na studiach podyplomowych, na które mnie zaprosił znów Kochanowski. Poszedłem, oczywiście. Chory nadal, ale dałam radę. Chyba nieźle mi to wyszło. Opowiedziałem wszystko, co trzeba, komentarze były. Dużo pytań, miła atmosfera. Mogłem mówić o sobie w dowolnym rodzaju i dobrze mi z tym było. Ośmiela mnie to, żeby coraz publiczniej manifestować i nie ograniczać swojej transowości.
Po zajęciach poszedłem z Jackiem K. do Szparki i coś-tam zjadłem.

Potem była Utopia, co jasne. Przybył do mnie Tomeczek, Daszek dzwonił, Damiana i Piotra umawialiśmy. I Maćka opierdoliłem telefonicznie, że sobie tak wyjeżdża a mnie za tydzień nie ma przecież.
Przed Utopią postanowiliśmy do Galerii wpaść. Miły pan taxi był. W Galerii 10 zł wstęp – w tym kupon na jakieś losowanie plus darmowa próbka silikonowego lubrykantu. Bardzo śmieszne. Impreza, średnia, bo to Galeria. Ale kilku młodych, takich nieokrzesanych i przaśnych chłopców było. Aż Tomek się ślinił. Ale jak Damian z Piotrkiem nadeszli ostatecznie, to zgarnęliśmy Wojtka z Galerii i ferajną poszliśmy do Utopii. A co nam tam.

Impreza była cudna, bo jakiś tam Peter Mac grał. Ale on jak on. DJ był fajny. Dobrze grał. No i ludzi dużo, dużo. Tak fajnie, bez za dużego tłoku. Znajomych sporo, nie da rady wszystkich wymienić. Natomiast znów był Marcinek Młody, co jest nie-lada osiągnięciem (dwa dni pod rząd w U). Daszek, o którym mam nie pisać, też był. Ale nie mogę o nim pisać.
Bawiliśmy się przednio i tylnio też. Strasznie dużo młodych ładnych chłopców. Aż byłem w szoku. Nie wiem skąd oni się tak nagle zbiegli wszyscy w Utopii, ale to zjawisko pozytywne, jak najbardziej. Oby częściej i więcej. Jestem zadowolona. Chociaż chora nadal.
Piotra nie było w domu, bo poszedł do siostry na noc. A Michał do Karoliny czy coś tam. Więc mieszkanie puste stało. No to trzeba było je zapełnić, prawda? Więc ostatecznie się projekt zrodził, że Tomeczek, Damian i Piotrek do mnie po imprezie jadą. Spoko, czemu nie. Jeszcze tylko musieliśmy spróbować obskoczyć jakiegoś kebaba. A to nie było łatwe. Najpierw megakolejka w jednym, potem brak mięsa w drugim. Ogólnie, marnie. Ale po znajomości się wcisnęliśmy gdzieś-tam i dało radę.
Zjedliśmy u mnie w domu. A potem spać. Tomeczek i Piotrek musieli rano wstać, do pracy. Ich strata. Spali jakieś 3 godzinki (dzięki Bogu za przestawianie czasu…). Damianek został dłużej. Wstał ostatecznie koło 13, jak Michał wrócił. Piotr na szczęście jeszcze nie.

Ogólnie najt była znów krejzi. A dzień jeszcze bardziej. Nie mogłem się jakoś dobudzić. Więc stwierdziłem, że mam to gdzieś i poszłam spać. A co mi tam. Wstałam, napisałam jeden duży i nudny tekst. Powinienem jeszcze jeden, ale mi się nie chciało. Dzisiaj zrobię… Może.
Bo sobie wieczorem uświadomiłem, że dzisiaj mam korki i spotkanie z Michałem Sebastianowym. Dam radę, prawda?
Lecę po gazetę i na zajecia.

Wypowiedz się! Skomentuj!