Znów mi się jakaś taka dłuższa przerwa trafiła w pisaniu. Wszystko przez to, że mam naprawdę zły, ciężki czas. Ostatnio nawet byłem przemęczony. Nie, nie zmęczony. Przemęczony. Chyba wiadomo, jaka jest różnica? No, tak czy owak – ten czas się kończy. Będę miała trochę wolnego, wolniejszego. Oczywiście bez przesady, ale jednak. Powoli zacznę znów ogarniać „codzienne” obowiązki – pracę magisterską i takie tam różne. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Ilość spotkań, jakie miałem w minionym tygodniu w związku z wyborami na dziennikarstwie jest tak wielka, że sam nie jestem w stanie ich wszystkich zliczyć. Zresztą część to była taka dość nieplanowana, spontaniczna akcja związana z potrzebą chwili. Na pewno codziennie rano zajmowałem się drukiem plakatów wyborczych. Które potem ktoś wieszał na dziennikarstwie. Nie zawsze ja drukowałem, bo nie zawsze mogłem. Ale zawsze potem ktoś usilnie te plakaty zrywał ze ścian. A koszta to niemałe, bo jak wczoraj zliczyłem, to wyszło, że koło 450 zł wydaliśmy na kampanię reklamową na dziennikarstwie. I co? Było warto?
Poniekąd – było. Dzięki temu, że mówiliśmy o wyborach, pokazywaliśmy ludziom, że są wybory i że mają na coś wpływ, zagłosowało wczoraj około 1200% tego, co rok temu. A więc sukces. Ale za to moja lista przegrała. Więc sukces tylko symboliczny.
Dlaczego przegraliśmy? Bo jestem transseksualistą i dlatego, że pierwszy rok był przeciwko nam. Te dwa powody zadecydowały. Nie mi oceniać który bardziej i czy oba się nie wiążą ze sobą, ale jednak.

Oczywiście wybory także miały znaczenie w odniesieniu do RP. Bowiem głosowałem w niedzielę 21 października w obwodowej komisji wyborczej w Warszawie. Na PO i Tuska. Zastanawiałem się nad Partią Kobiet, ale nie spełniła jednego ważnego mojego życzenia. Na liście do głosowania były tylko kobiety. A ja słyszałam, że ma być parytet, jakiś tam podział miejsc czy coś. Gdyby był choć jeden facet, zagłosowałbym pewno na nie. Na kobietę, żeby nie było wątpliwości.
A jego nie było.
Oczywiście, zgodnie z zapowiedzią, kartę pomalowałem i popisałem. Tak, jak trzeba. Tak, jak proponował Victor z Bielska. Bardzo ładnie wyszła. Taka barwna i w ogóle ładna. Dopisałem wiele rzeczy. „Donald, nie zawiedź mnie”, „To jest MÓJ ważny głos”, „Głosowanie to zaszczyt a nie obowiązek” i „Transseksualiści mają głos”. Napisałem, że był superkoncert i logo Utopii narysowałem. Karty wyglądały superładnie, mam wrażenie. Jestem z siebie dumny.

O jakim koncercie pisałem? Oczywiście o Chrisie Willisie w Utopii na szóstych urodzinach klubu. Było cudnie. Miałem na sobie swój ulubiony strój – pożyczony od Ilonki. Supercudny i w ogóle. Dawno go na sobie nie miałem i super, że zgodziła się mi go pożyczyć. A Dominika torebkę do tego. Tłum był niesamowity, ale z racji tego, że wyglądałem tak, jak wyglądałem – wszyscy się raczej rozstępowali jak ich mijałem. Czasem z obrzydzeniem, czasem z zaskoczeniem, czasem jeszcze z innymi emocjami. Tak, czy owak – bawiłem się nieźle. Na tyle dobrze, że nie chciało mi się do domu wracać.
Koncert Chrisa poprzedził krótki, jednopiosenkowy występ Reni Jusis („Nic o mnie nie wiecie”). Udany, choć krótki. Za to Chris był cudny. Choć widać, że takie koncerty to dla niego niemalże codzienność i że jest gwiazdą wiekiego formatu, to jednak starał się angażować w to, co robił. Oczywiście największy hit – „Love is gone” – zostawił na koniec, czym wprawił ciotki w zachwyt. Mnie też.
Impreza była cudna, szalona, nieopanowana. Dosłownie, bo oczywiście Napalony i Jego Facet się pokłócili. Dość poważnie. Starałem się nie ingerować, bo wiem, że tak lepiej. Ale nie lubię patrzeć na nich jak się tak bardzo kłócą.

Przed Utopią nigdzie nie byłem, bo musiałem odespać ciutkę przed imprezą. Weekend ciężki, bo szkolenie w ramach programu Fundacji Schumana, wiadomo. Więc niełatwo przeżyć, bo zapierdol od piątku do niedzieli. Plusem były oczywiście posiłki, dobra zabawa, rozwój, poznanie nowych ludzi i w ogóle. Ale jednak męczące. Tym bardziej, że w piątek też byłem na imprezie. Najpierw w Toro z Maćkiem i Daszkiem, o którym mam na blogu nie pisać. Wstępnie miała iść ze mną Ilonka, ale coś tam nie wyszło, bo gości miała. Szkoda, bo by zobaczyła to zabawne miejsce. Akurat trafiliśmy na jakiś striptiz czy coś. Łorewa. W Toro, jak to w Toro. Było raczej… średnio, mówiąc delikatnie. Dlatego w piątek dość szybko przenieśliśmy się do Utopki. Mało ludzi było, co akurat się przewidzieć dało, bo się wszyscy na sobotę szykowali. Nigdy nie rozumiałem dlaczego nie można dwa dni pod rząd chodzić na imprezy. I dlatego chodzę.

Oczywiście nie samymi imprezami żyje człowiek. W kinie byłem dwa razy – najpierw jakoś we wtorek a potem – wczoraj. Filmy, niezłe. Choć przyznam, że „Kelnerka” jak na komedię romantyczną ma kiilka smutnych momentów. Takich naprawdę smutnych.

Chyba mam stypendium socjalne. Jutro się okaże. Czekam też na wyniki JP2.
Wygrałem w wyborach do Zarządu samorządu socjologii. Zostałem też posłem do Parlamentu Studentów UW. Gratulować nie trzeba.

Chory jestem, kurcze. Dobrze, że Maciej mi dzisiaj pomógł i podwiózł mnie do domu po zakupach w Reducie, bo inaczej nie byłoby łatwo. Potem zasnąłem. Po ferveksie. Wezmę jeden jeszcze na noc i zobaczymy co jutro zrobię. Ale jest duża szansa, że na zajęcia nie pójdę. Mam tekst do napisania do „Studenckiej” a poza tym wartoby gazetę złożyć ostatecznie…
Żeby było śmieszniej, moja grupa, z którą walczyłem na dziennikarstwie o Samorząd, nie poddaje się. Więc być może staniemy się oficjalnie działającą opozycją?

Wypowiedz się! Skomentuj!