Bardzo nieregularnie piszę bloga. Powienienem zresztą pisać nie w trakcie weekendu, bo wtedy – według statystyk – czytelnictwo jest najmniejsze. Zastanawiam się, jakbym musiał zarejestrować duzyformat.blog, to czy raczej jako dziennik czy czasopismo? Stawiam na to pierwsze. Poza tym to dobrze brzmi, jak można powiedzieć innym, że się pracuje w dzienniku ogólnopolskim :)

Wraca historia z Kubą, wakacjami i zdjęciami na fotoblogu. Ktoś, kto prosił, żeby nie wyjawiać za dużo, powiedział ostatnio, że cała ta sytuacja wzięła się stąd, że wymieszałem trzy światy, które do tej pory tworzyłem sobie rozłącznie – świat Jej Perfekcyjności, dużegoformatu i Rewala. Osoba ta zasugerowała, że to był mój błąd, że nigdy nie powinienem był pozwolić na ich wymieszanie się.
Myślałem nad tym. I prawdą jest bez wątpienia, że światy te wymieszałem. Choć też przyznać muszę, że one zaczęły się mieszać rok temu już, gdy nagle jak byłem w Rewalu okazało się, że jest tam też moja mama z bratem moim i znajomi pederaści z Warszawy. To był pierwszy raz, gdy się zmieszały. A w tym roku już całkiem. No, może.
Ale nie zgadzam się z tym, że nie powinienem był ich mieszać. Powinienem. A przynajmniej mogłem. Bo to są jednak moje światy. To jestem cały czas ja. Prędzej, czy później – musiało do tego dojść. A może już nawet zaczęły się mieszać, gdy podałem Gośce adres bloga? A może wtedy, gdy powiedziałem Sebastianowi, Maćkowi i pozostałym znajomym, że jestem gejem (bo wtedy nim byłem). Nieważne.
Mogłem je zmieszać i to zrobiłem. Może miałem już dość oddzielania ich i udawania, że te pozostałe dwa nie istnieją w danym momencie? Ileż można śmiać się z żartów o ieheteroseksualistach, które mnie obrażają niechcący? Ileż można udawać, że w wakacje Jej Perfekcyjność nie istnieje, skoro istnieje… Może po prostu podświadomie musiałem to zrobić?
Jasne, może po prostu była to moja głupia wpadka, pomyłka… Ale nikt nie może mi zabronić mieszania tych trzech światów. A jeśli komuś nie podoba się moje inne „ja”, to trudno. Nie musimy się kontaktować, prawda?
I w tej perspektywie myślę teraz o Rewalu. Nie jako o miejscu, miejscowości. Raczej jako o pewnej części mojego życia od 6 lat. Nie pojadę tam w wakacje 2008. Choćby mi zaproponowali. Choćby zmienili zdanie. Choćby uznali, że nie mieli racji. Po prostu już nie chcę. I’m sick of them. A rodzic Kuby odgrażający się mi na wszelkie możliwe sposoby może… no cóż… żeby nie zabrzmiało to wulgarnie: cmoknąć mnie. W dłoń oczywiście. Bo tak się traktuje damę.

We wtorek (bo na poniedziałku skończyła się moja poprzednia opowieść) byłem zaproszony przez Davida do kina. Tak, tego Davida, z którym właściwie od dawna nie mam kontaktu bliższego. Dlatego też jego zaproszenie mnie zdziwiło, ale i zaskoczyło pozytywnie zarazem. Zastanawiam się czy to nie dzięki X Floor-Sitting Party sprzed wakacji tak się nie zmieniło. Łorewa.
Poszedłem. Mało ludzi w kinie, bo to niszowy film brytyjski w kinie studyjnym. A więc wiadomo. 8 osób na publiczności (policzyłem) z czego sześć kobiet obcych i my. Film „Angel”. Czuła historia, nieco przerysowany melodramat. Sympatyczny time-killer.
Po kinie David zaprosił mnie na pizzę. Przypomniał, że jest mi winien za sushi, które jedliśmy jakieś 1,5-2 lata temu. Może, ja już nie pamiętam. Ale pizzę zjadłem ze smakiem i w miłym towarzystwie. W Pizza Hut.

W środę spotkałem się z Jego Facetem. Miałem też z Tomkiem, bo miał do 21 czas, ale udało się im ogarnąć dopiero na 20… Więc tylko odwieźliśmy Tomeczka do pracy, kupiliśmy z nim kawę i tyle go widzieliśmy. Pojechaliśmy sobie do Szpilki. Pomijam fakt, że Reni Jusis miała spotkanie tam z Tomkiem Makowieckim, bo ważniejsze, że my tam byliśmy. Zjadłem jakąś kolację i… dołączył do nas Daszek. Który ostatnio wyraził dość dobitnie wolę, bym nie pisał o nim nic na moim blogu. Napiszę więc tylko, że byłem z nami na spotkaniu. I tyle.
Bo i w sumie nie ma co więcej pisać :)

W czwartek miałem kolejne spotkanie – tym razem z Sebastianem-Arkiem. Wpadł o 15. Niby na pizzę i coś-tam, ale przyniósł oczywiście dwie płyty DVD. Nagrałem, co chciał, chociaż on akurat jest stałym bywalcem, więc i dość wybrednym. Ale człowiek nie jest taki, coby sobie rady nie dał. Więc zaspokoiłem także i jego potrzeby.
No i pizzę znów jadłem. Niezdrowo, wiem. Kalorycznie, wiem. Odczepić się!

Wieczorem zacząłem robić ciasto. Na 11th Floor-Sitting PArty „Summer Moved On”. Spód przygotowałem, pierwszą warstwę też. Ale miałem problem, bo musiałem ubić śmietanę a się nie dało, bo nie miałem czym. Maciej obiecał w rozmowie telefonicznej, że pożyczy mi mikser następnego dnia rano. I tak też zrobił. Z tym mikserem sobie poradziłem, a że szybko mi poszło, to Maciek od razu całe urządzenie wziął ze sobą do domu. Dzięki, Maciej!
Cały dzień poświęciłem przygotowaniom do F-SP. Sprzątanie, układanie, chowanie, przygotowywanie. Spokojnie, bez pośpiechu udało mi się w ciągu kilkunastu godzin przygotować wszystko dopięte na ostatni guziczek. No i kwiaty miałem…
Jak chciałem od Maćka mikser, musieliśmy iść do Tomka do Reduty do pracy, więc od razu kupiłem je. Ponad 100. Nie wiem dokładnie ile, ale wydałem też trochę. Chciałem, żeby mieszkanie było pełne kwiatów. Chyba się udało, choć muszę przyznać, że jak w kilkudziesięciu uciąłem łodygi, to już nie były tak zauważalne ;)

Od 22 zaczęli się schodzić goście. Planowo. Większość wyglądała fabulous! W kwiatach, z kwiatami, okwieceni. Cudni są ci moi goście. Zaskoczyli mnie, na przykład przynosząc jako kwiatek – krzaczek pomidora! Cudnie! Mam nadzieję, że prace młodego mojego znajomego Kajetana się podobały. No i ciasto… Wyszło smaczne, choć niestabilne. I dobrze. Mogli się wszyscy wymazać, ubrudzić, powylizować sobie palce, cokolwiek. Chyba nawet lepiej, że tak wyszło, naprawdę. Smakowało, mam nadzieję. Nie było za słodkie, czego się obawiałem przez chwilę.
Zaskoczeniem wieczoru była oczywiście niespodziewana wizyta Adama z Lotniska, który zjawił się chwilę przed północą ze swoją koleżanką. Szok, to prawda. Ale miły. Przyniósł starej ciotce swojej prezent nawet. No i oczywiście wbudził zainteresowanie starszych pederastów. Tak, jak powinno być. Zresztą sporo osób było nowych, co mnie cieszy. Sebastian-Arek i Grzegorz niedługo jadą na rok za granicę, inni odpadają… Muszę rotować gości, zmieniać ich, dodawać nowych, prawda? Idzie październik, czas na świeżą krew.

Potem Utopka oczywiście. Tłumnie, na początku jakoś tak fajnie, ale drętwo. Potem – cudnie. Wkoło miałem może ze 40 znajomych osób. Jak w domu, jeśli nie lepiej. Bawiłem się dobrze. Mogłem dłużej, ale Daszek (znów go wymieniam), już nie chciał i się zbieraliśmy. Tomeczka nie było, bo miał z Maćkiem megaciotodramę i poszedł spać do domu. Do McDonald’sa poszliśmy i staliśmy w długiej kolejce. Ale wytrzymaliśmy jakoś. I kolejka mnie znienawidziła, bo Maciek im powiedział, że wziąłem kanapkę, na którą czeka się najdłużej. Ale i tak było śmiesznie.
Do domu dotraliśmy koło 6:40.

Dzisiaj – wegetacja. Maciek wpadł na chwilkę z płytą ze zdjęciami, po tym jak odwiózł Tomeczka do pracy. Już na stronie są. A ja powoli szykuję się na imprezę. Powoli, bo dopiero 21 dochodzi.
W co ja się ubiorę?

Muszę chyba znów zacząć korki dawać. Czas ogłoszenia „wywiesić”. Ale to jak wrócę z obozu zerowego i po pierwszej części tego szkolenia w Fundacji im. Schumana. Wyjazd zresztą przesunął się na poniedziałek rano… Więc dotrę na miejsce pewno koło 14. A wracam… następnego dnia od 15. Ale muszę tam być.
Będę miał problem z ogarnięciem w-f’u za poprzedni rok. O tym nie wspominam. Cholera.

Wypowiedz się! Skomentuj!