Nie pisałem kilka dni, ale mam uzasadnienie. Powieniem co prawda opisać jakoś tak dokładniej imprezę sobotnią w Utopii, bo coś-tam na pewno ciekawego się działo, ale to był tak dawno, że już prawie nie pamiętam.
Pamiętam za to, że napisałem potem do Jurka. Ale on nie zrozumiał. Bo on myślał, że go chcę poderwać. No cóż, trudno. Jego strata. I nie wiem czemu napisałam, więc mnie nie pytajcie. Po prostu taki impuls. I nie żałuję.

Pamiętam też, że niedzielę spędziłem dość leniwie w sumie, ale miło. Coś-tam na pewno robiłem, ale to pierdy jakieś, więc nic istotnego. Psychicznie natomiast szykowałem się na poniedziałek. Bo w poniedziałek Wielki Wyjazd W Góry. O 10 musiałem być na uczelni, bo tam byłem umówiony z Justyną, która wiozła nas do Murzasichla. Mnie, siebie i jeszcze jakąś pierwszoroczną, której prawie już nie pamiętam. No ja tak mam z kobietami…
Wyjechaliśmy z Warszawy z niewielkimi korkami na drodze. Było zabawnie, bo Justyna padnięta po kilkudniowej imprezie… yyy to znaczy konferencji naukowej. Więc zapowiadała się wesoła podróż.

I taka była. Trwała strasznie długo, bo trochę remontów po drodze a dodatkowo Kraków strasznie zakorkowany. Zanim do niego dojechaliśmy, zahaczyliśmy oczywiście o McDonald’sa, bo nie ma podróży udanej bez Maca. Rzekłam. W samym Krakowie były jedne światła, które się 8 razy zmieniły, zanim wyjechaliśmy ze skrzyżowania. Więc za każdym razem jak było czerwone – wysiadaliśmy z samochodu i albo biegaliśmy wkoło, albo robiłem przysiady, albo tańczyliśmy… Niech ludzie też mają jakąś radochę z tego, że stoją w korku, nie?
Mimo tego, że cała podróż do Murzasichla trwała jakieś 8 godzin, było zabawnie i całkiem miło, naprawdę.

Na miejscu nas miło przywitano. Pewne zaszłości w relacjach wewnątrzsamorządowych się ujawniły, ale to już niedużo zostało. Byle do listopada. Damy radę, nie? Wcześniej zobowiązałam się napisać sprawozdanie z działalności Zarządu. A co mi tam, napiszę. Pod warunkiem, że się spotkamy i ustalimy co mam napisać. Bo ja nie wiem tak do końca. Musimy doprecyzować.

W Murzasichlu było fajnie. Dwóch ładnych chłopców. Damian i Łukasz? Czy jakoś tak. Tak, blondyni. I nie czepiać się. Mam słabość i już. Z tym, że ten drugi to taki trochę sportowiec. Naprawdę ładny. Z zadartym lekko nosem. Spałem z nimi w pokoju zresztą. Przypadkowo, w sensie, że nie ja siebie tam przydzieliłem tylko Janek – przewodniczący. Chyba, że on mi to specjalnie zrobił. Jeśli tak, Janku, to dziękuję.
Bawiłem się tam zaskakująco dobrze. Obawiałem się, że będzie jedno wielkie chlanie i że przez to się zanudzę. Ale nie. Chlanie, owszem, było. Ale tylko w nocy i rano wszyscy wstali na 10 na śniadanie. Ja wstałam wcześniej. Poszedłem sobie na spacer. Taki górski spacerek. I zaszedłem do Tatrzańskiego Parku Narodowego – skąd do mamy zadzwoniłem z pozdrowieniami. Mam nadzieję, że się ucieszyła.
She does.

Dzień przed południem minął mi na sekretarzowaniu zawodów w koszykówkę :) Było śmiesznie, naprawdę. I mam wrażenie, że te wszystkie tam dziewczyny, których imion nie mogę zapamiętać, polubiły mnie. Wiadomo, nie? Solidarność jajników!
Po 15 Justyna podrzuciła mnie do Zakopanego (dziękuję Ci, Justyno, za Twą dobroć!), skąd ruszyłem ekspresem do Warszawy. Podróż miła – w wagonie bezprzedziałowym, z promocyjnym biletem za 44 zł. Niestety, od Krakowa sporo ludzi i koło mnie też facet jakiś usiadł. Trudno. Spałem sobie troszkę.

Dotarłem na dworzec Centralny o 21:55. 10 minut spóźnienia. Po drodze umówiłem się z Grzegorzem na bardzo krótkie spotkanie. Bo on wyjechał następnego dnia o 4 rano. Wyleciał w sumie do Londynu. Na rok. Chciałem go zobaczyć przed wyjazdem. Namówił mnie na kebaba na Centralnym. Nawet niezły był. Kebab. Choć Grzegorz też. Spędziliśmy razem może z 15 minut… Niechaj mu się tam szczęści i powodzi. Trzymam kciuku za niego. Wiadomo, że wróci z Wielkiej Brytanii (jak wszyscy) z HIVem, bo tam wszyscy mają… Ale powiem Wam tak szczerze i w tajemnicy, że on nie wróci. Tak przynajmniej czuję. Zostanie tam. Jak i Arek-Sebastian, który wyjeżdża w piątek. Wylatuje.

W domu Michał się uparł na pizzę… No to zamówiliśmy. Pan z dworca wiózł ją godzinę! GODZINĘ!
Złożyłem reklamację, co oczywiste.

Środa się zaczęła zakupami w Carrefourze. Bo chemii gospodarczej nam brakowało. A mi do tego – wszystkiego, bo przed wyjazdem do Murzasichla mi się kończyło i nie kupowałem. Szybko zakupy ogarnęliśmy i pognałem na szkolenie w Fundacji Schumana.
Jestem tam od wczoraj. 6 godzin plus dzisiaj 10 plus jutro 4. Dużo, a druga część – w przyszły weekend. Ale po kolei. Prowadzące są okej, naprawdę. Grupa średnia. Zero homoseksualistów. Ale dwaj chłopcy nawet ładni. No, trzej. Wiec nie narzekam, ale nie ukrywam, że 'wow’ nie ma. Skupiam się na tym, czego chcą mnie nauczyć. Pierwszy dzień był bardzo integracyjny. Taki, jaki powinien być.

Potem wieczorem Maciek z Tomkiem mnie do kina wyciągnęli. Na „Wiem kto mnie zabił”. Film z Lindsej Lochą. Średni. Ale Maciek lubi horrory i thrillery. Ja lubię ładnych chłopców-kasjerów. Nie, no a poza tym nie byłem wcześniej jeszcze w Multikinie w Złotych Kutasach. Więc – zaliczone.
Po filmie Maciej odwiózł mnie do domu. Szybkie ogarnięcie i spać.

Wstałem o 7:06. Nie nastawiłem sobie budzika! A miałem wstać o 6:50. Więc Bogu dzięki za mój zegar biologiczny, który jeszcze jakoś działa. Wyrobiłem się i na 9 byłem na pl. Trzech Krzyży, bo tam jest szkolenie. Plusem jego jest to, że… dają obiad za free :) Więc nie muszę się o to martwić. Na tyle dobrze jest, że wysłałam dzisiaj CV na kolejny projekt – tym razem Banku Żywności SOS. Szukają młodzieży studenckiej do projektu dla dzieciaków jakiś. Zobaczymy. Jakby co – 6 i 7 października mnie nie ma. Dam znać.

Andrzej Oceanblue zaprosił mnie dzisiaj na sobotę na imprezę. Ale ja mam już urodziny Sis tego wieczoru. Postaram się chyba obskoczyć obie. A BeBe mnie błagała, żebym jej prace na zlecenie dwie napisał. Do 27 września. Bardzo śmieszne. Ja mam do końca miesiąca dead-line w swoich gazetach, plus ruszam z miesięcznikiem studenckim znów, plus mam pracę naukową do skończenia, plus przez 4 dni d tego czasu mnie nie ma, bo mam szkolenie przecież. Plus korki. Plus dyżury, wpisy i zwolnienia. Plus muszę do zwolnieniologa iść.
Ogarnę, ogarnę, ogarnę. Byle do listopada. Tam będzie ciut luźniej. Mam nadzieję.

Wypowiedz się! Skomentuj!