Nie myślę o blogu. W sensie, że jak coś robię w ciągu dnia, to wcale nie zastanawiam się „jak to opiszę”, „czy w ogóle o tym napiszę”, „kto to przeczyta”. Nie. Po tylu latach jakby już umyka to w ogóle mojej uwadze. Wychodzę z założenia, że napiszę i tak prędzej czy później wszystko to, co uda mi się zapamiętać. Ale jakoś tak się złożyło, że nowe znajomości oznaczają ostatnimi czasy powrót refleksji nad treścią duzyformat.blog, bo zmuszają mnie do tego właśnie owe nowe znajomości. W sensie, że dla nich to pewne novum i zwracają czasem na to uwagę. A przez to i mi się zdarza pomyśleć o tym, jak to będzie tutaj wyglądać. Dziwnie. Zresztą a propos nowych znajomości – jakiś czas temu powiedziałem w Utopii albo Michałowi, albo Jego Facetowi, albo ewentualnie Kubie – że ci dwaj chłopcy będą moimi znajomymi. I wskazałem wtedy na Oliviera i Marcina. I co? Dotrzymuję słowa.

Ale po kolei. W środę musiałem wstać dość wcześnie, żeby na 9:30 być w Instytucie Dziennikarstwa. „Obrona pracy” z języka wypowiedzi dziennikarskiej. Dałem tę samą, którą oddałem na mediatyzację. I co? Dostałem 5. W sensie, że na „języku”. Odpowiadałem chwilkę, ale ona widziała, że ja wiem o czym mówię. Ostatecznie z egzaminu mam 4. Bo tam jeszcze takie dwa kolokwia wchodziły w ocenę.
Szybko wybiegłem, bo z Domi byłem umówiony na przekazanie książki. Il akurat szła, więc trzy sekundki rozmowy i rozbieg. Poszedłem do Zachęty, bo tam trwała konferencja z okazji Dni Centrum Michela Foucault. A że Foucault jest dla mnie często inspirujący, to poszedłem. No a poza tym z chęcią posłuchałem prezentacji „Piękna, bestia i dzielny narodowiec – dyskurs LPR jako melodramat” czy tam innych. Było ciekawie, choć pogoda naprawdę niekonferencyjna. Potem jeszcze tylko chwilka czekania, żeby dostać wpisik i do domku.

Poprawiłem licencjat kuzynki, zgodnie z zaleceniami i wolą jej. Chciała, żebym jeszcze jej prezentację przygotował w Power Point. Powiedziałem, że spoko, jeśli napisze treść tej prezentacji. Bo ja już nie mam czasu.
Odpocząłem trochę i poszedłem na spotkanie. No właśnie z Marcinem, którego wcześniej nazywaliśmy „Daszkiem” lub „tym ładnym od Moni”. Przy okazji Gąskę spotkałem i z nami poszła chwilkę posiedzieć, bo Marcina (którego nazywa Antkiem) zna. Oczywiście we W Biegu Cafe w Złotych Tarasach, bo gdzieżby indziej. Asia zaraz poszła i mogliśmy porozmawiać. Jest taki, jak go widziałem po wiadomościach na gronie i „widzeniach” w Utopii. Widziałem przerażenie w jego oczach jak z Asią śmialiśmy się z rozmów na gronie czy tego, co się w Uto dzieje. Początkowo brał mnie za głupiutką utopijkę. Chyba zmienił potem zdanie. No tak czy owak, jak już Złote Kutasy zamykali, zrobiliśmy sobie mały spacerek i rozstaliśmy się w pokoju. Było bardzo miło. Z bliska jest równie ładny. I miły. I chciał moje skarpetki oglądać. Ale skąd założenie, że mam skarpetki? Nie, no czas spędzony bardzo nysi.

W czwartek wstałem dość wcześnie, bo szedłem po wpis z mediatyzacji. Pani spodobała się moja praca. Miała szereg uwag, nie powiem. Widzę, że bardzo wnikliwie przeczytała – to miłe. Wiedzieć, że się nie pisało na darmo. No i właśnie… zaproponowała mi publikację tego „dzieła”. Bo jakąś książkę ma wydawać i to będzie m.in. z case study, a moja praca jest czymś jakby takim właśnie. Więc oczywiście jestem cały happy. Muszę tylko jeszcze popracować nad nią, uzupełnić, rozbudować… I będę miał. Przyda się do walki o stypendium JP2. Wiem, wiem – jestem straszny. Ale sorry, maksymalnie 1600 zł miesięcznie.
Potem zakupki w Carrefourze. Lubię to. W sensie, że robić tam zakupy i robić zdjęcia ludziom wtedy. To zabawne.

Wróciłem i się wziąłem za pracę zleconą. Boże, jak ją męczyłem. Strasznie! Dawno się tak nie męczyłem. Ale okazało się, że materiałów mam mało i coś tam kombinować musiałem. Na szczęście – po tylu latach wiem, jak sobie radzić. I sobie poradziłem, choć pisanie zajęło mi więcej czasu niż planowałem. Co nie jest dobre, bo plan mi się zmienił. Miałem mieć na naukę kilka godzin, a miałem jakieś 1,5. Do dwu egzaminów z wykładów semestralnych, na których w ogóle nie byłem. Ani razu.
Dodatkowo zdarzyła się wpadka pod tytułem „brak papieru”. Poszukiwania okazały się udane i jakieś tam resztki i zadrukowane z jednej strony kartki się znalazły. Było ciężko. Tym bardziej, że do kina musiałem iść później.

Megaciotowyjście do kina. Ja, Jego Facet, Olivier, Grzegorz, Pawełek, Sis moja, Mateuszek (znów jakiś smutny) i Marcinek Młody. Ja wśród tylu przystojnych mężczyzn. Cudnie! Film „A właśnie, że tak!” całkiem całkiem. Komedyja, co było wiadomo wcześniej. Nawet się pośmiałem chwilkę. Marcin siedział obok. Reszta się rozpierzchła. I dobrze. Zawsze żałuję, że nie mogę dać biletów wszystkim znajomym.

Wróciłem do domu, pouczyłem się i spać. Dzisiaj wstałem nieco później niż chciałem, ale stwierdziłem, że lepiej być wyspanym niż nauczonym lepiej ;) Uczyłem się w drodze na jeden egzamin. Test miał trwać 25 minut. Wyszedłem po jakiś 12. Jest duża szansa na to, że zaliczę. I to jest właśnie najśmieszniejsze. Potem poszedłem się uczyć do Krzysia w Eufemii (zwanej Kavo) i potem na egzaminek. Demografia społeczna dość trudna, ale ogarnąlem. I tu znów jest duża szansa na to, że zaliczę. Byłoby śmiesznie. Wyszedłem po jakiś 55 minutach, a miał trwać 120. Łorewa.
Potem szukałem prezentu dla Maćka na dzisiaj. Bo ma urodziny z Damianem. Damian dostał od nas tydzień temu płytę, ale co ja dam Maćkowi? Spędziłem ponad 1,5 godziny w Empikach i Douglasach. I nie wiem. Nie wiem, nie mam, nic.

Wypowiedz się! Skomentuj!