Nie uwierzycie, bo sam nie wierzę. Przeoczyłem rocznicę powstania bloga. Umknęło mi. Zapomniałem. Przed północą minęły mu 4 lata. Cztery. Dużo, nie?
Kurcze. Aż mi tak głupio.

W ogóle nastrój mam nie-wiem-jaki-sam. Nie lubię tego.
W poniedziałek zerwałem się rano, żeby drukarnię zaliczyć przed zajęciami. Odebrałem gazety i zawiozłem na socjolgoię. Miałem zrobić ankiety oceniające wykładowców na trzech zajęciach, ale nic nie wyszło, bo w dwóch salach pusto a w trzeciej – kolowium. Szybko ogarnąłem co trzeba i poszedłem na jedyne tego dnia zajęcia. Ludzie nie czytali Manifestu Komunistycznego i ledwo się odbyły. Dobrze, że ja coś tam z Marksa pamiętałem, to przynajmniej nie będę się bał potem egzaminu. Dziennikarstwo to marne studia, naprawdę.

Odpocząłem trochę u pana Krzysia w Eufemii (zresztą w tym tygodniu spędziłem tam naprawdę dużo czasu) i okazało się, że mój start w wyborach na dziennikarstwie w nadchodzacym semestrze wzbudza zainteresowanie. Jacyś obcy ludzie mnie zapoznają i proponują współpracę ponad instytutami, liczą na wsparcie, głosy w parlamencie… Już chcą mnie wmieszać w coś, o czym dokładnie jeszcze nie wiem. I na to się nie zgadzam.

Wywiad z transwestytą poszedł bardzo szybko (chyba najkrótszy jak narazie), więc dość szybko wracać mogłem do domu – mimo problemów w postaci zamkniętego lokalu, gdzie byliśmy umówieni. Dałem radę, choć powiem szczerze, że gdybym od tego wywiadu zaczynał, to chyba nie przeprowadziłbym dalej badania w obawie o to, że się nie uda. Ale spoko, mimo średniego wywiadu – będzie on równie ważny.
Wieczór tego dnia spędziłem na pisaniu pracy swojej o dyskursie w dwa lata po śmierci Jana Pawła II, pracy zleconej przez brata (Excel jako baza danych) i konceptualizcji badania na następny dzień. Pierdy dość, ale trzeba.

Wtorek zaczął się o 10. Ostatnia – mam nadzieję – psychologia społeczna w życiu. Nie to, żebym nie lubił, bo wręcz przeciwnie. Ale ileż można?! ;)
Potem oddałem konceptualizację. Podobała się. Pani odpisała na maila, że wszystko okej i zaproponowała pożyczenie książki. Dzisiaj Sebastian-Arek miał ją dla mnie odebrać. A ja od niego mam wziąć w sobotę. Na zakończenie dnia – pornografia i masakra. Też miło, jak zwykle. Potem miałem mieć wykład, ale nie poszedłem. Nie dałem rady. Wyszedłem i z Moni i Gosią poszliśmy do pana Krzysia do Eufemii. Obiecał mi załatwić kontakt z jedną drag queen do badania. Będzie spoko, myślę. Lubię go, wiecie? Jest miły i śmieszny. Jasne, że czasem (dość często może nawet) wyolbrzymia i przesadza. Taki jego urok.

Ponieważ gotówka mi się skończyła – postanowiłem iść na małe zakupy z kartą kredytową do Carrefoura. Michał też się ruszył i robił duże zakupy. Zaszaleliśmy, bo kupiliśmy też sobie alkohol. Po dwa drinki. Ja jakiegoś Sobieskiego (4,4%) i coś tam innego (9%). Wypiliśmy sobie wieczorem. Wiem, że zawsze powtarzam, że nie piję alkoholu. Ale co to za picie – w domowym zaciszu i przed snem. Ot, coś dobrego mi się chciało.
Zachciało mi się też naleśników. Więc zrobiłem. I zjedliśmy. Tak, w nocy. A kto mi zabroni?
Bo w ogóle to Piotra nie ma i tak jakoś inaczej jest.

Środa szalona. Ćwiczę codziennie oczywiście rano. Tak samo tego dnia. Potem walenie konia na czacie (15latek z kamerką do pomocy). Na języku wypowiedzi dziennikarskiej jakieś kolokwium zaliczeniowe napisałem. Zaliczyłem. Ale że skończyło się przed czasem godzinę, to nie chciało mi się czekać na prawo prasowe i poszedłem do domu. Przynajmniej tak planowałem, bo Maciej zadzwonił i jakoś tak wyszło, że w Złotych Kutasach wylądowałem. Na kaweczkę w Wayne’s Coffee.
A jak wróciłem do domu, to trochę poudawałem, że coś piszę i ostatecznie skończyło się na tym, że oglądaliśmy z Michałem „Eating out”. Lubię ten film.

Dzisiejszy dzień był krejzi. Najpierw skończyłem pracę dla brata (jeszcze tylko skończę dwie moje, napiszę jeszcze jedną, streszczenie książki na zlecenie, coś tam jeszcze na zlecenie i kończę rok akademicki!!!), a potem pobiegłem na dziennikarstwo. Egzamin był. Nie pisałem co prawda, ale od Pani z UJ musiałem wpis przepisany uzyskać. Mam 5 z metodologii. Łorewa. Wiem, że jestem z tego dobry.

W przerwie i oczekiwaniu poszedłem do „Studenckiej”. Odebrałem wejściówkę do kina i pogadałem dłuższą chwilę z nimi sobie. Lubię to. Oni chyba też.

A potem zaczął się maraton spotkań. Najpierw Łukaszek. Jest śliczny, naprawdę. Schudł troszkę. Ale za to widać, że ćwiczy. Ma ładne bicepsy. Żeby tylko mu nie urosły bardziej. Siedzieliśmy we W Biegu Cafe w Złotych. Naprawdę go lubię, choć prawie nie znam. Nie tylko dlatego, że jest śliczny. Także dlatego, że jest nieziemsko słodki. Taki… Nie potrafię chyba opisać. Ot, słodki.
Pożegnałem Łukasza i dowiedziałem się… że Pawełek się spóźni. Czekając na niego, odwiedziłem kilka sklepów. Nawet w New Yorkerze coś mi się podobało, ale kasy brat brak brak. Z Pawłem siedziałem w Wayne’s Coffee. Nie było Justyny, więc musiałem zapłacić nawet.

Mogłem z Pawłem dłużej posiedzieć, bo Olivier się rozchorował i miałem odwołame dzień wcześniej spotkanie. Spoko więc. Nie widzieliśmy się dawno bardzo. A w trakcie spotkania zdałem sobie sprawę, że jutro (w sensie, że dziś) mijają 2 lata od momentu jak mnie zostawił. To taki dość szczególny dzień w moim życiu. Nie to, że smutny czy coś. Nie, nie. Nie w tę stronę.

[I tutaj urwałem pisanie bloga w nocy i poszedłem spać, by o 7 rano dzisiaj dokończyć…]
No, zresztą z tym Pawłem to też śmiesznie wyszło. Bo okazało się, że świat jest mały. Bardzo. Potem poszliśmy do jakiegoś tam shopu, bo on szuka czapki. Ale to na sekudnkę, bo ja już do fryzjera musiałem iść. Mieli Napaleni wpaść do Złotych i razem mieliśmy iść, ale… Tomek coś tam, Maciek coś tam i ostatecznie sam poszedłem a oni mieli dołączyć czy coś.

Aldony nie ma, bo raz, że się zwolniła a dwa, że wyjechała. A ja już potrzebowałem pilnie strzyżenia. Więc Aldona powiedziała, że tylko Arek może ją zastąpić. Arek-fryzjer, z którym kiedyś się spotykałem intensywnie przez kilka dni. A wiecie, jak nie lubię strzyc się u homoseksualistów… Nie wspominając o dawanych „niedoszłych byłych”. Poświęciłem się.
Przyszedłem, umyła mnie Aneta czy jak jej tam. A potem Arek zaczął mnie strzyc. Pogadaliśmy troszkę, choć prawda jest taka, że nie mamy o czym. Słabo się znamy przecież. Poza tym nie gadaliśmy od kilkudziesięciu miesięcy. Więc tak dziko. No, ale nie było źle. Maciej doszedł pod koniec i całe szczęście.
Czemu? Bo jak już płaciłem kartą, to mi dwa razy odrzuciło transakcję. I Maciej za mnie zapłacił. Ale byłem zły na tę kartę. Tym bardziej, że wiedziałem, że mam na niej więcej kasy. Nie wspominam o tym, że moje zasoby poza tym są na totalnym wyczerpaniu (czekam na przelew ze „Studenckiej”, Kuba powiedział, że odda mi do końca tygodnia kasę, mama przelewa piątego, wtedy też kredyt studencki przychodzi… więc w poniedziałek powinienem być bardzo bogaty). Ostatecznie spróbowałem wypłacić z bankomatu w Złotych Tarasach i wszystko zadziałało ładnie. A wypłaciłem więcej, niż zapłacić miałem u fryzjera. Oddałem Maćkowi i poleciałem na spotkanie.

Z Pawłem. Nazywanym Pawłem Od Kaktusa. To są takie dziwne chwile, bo tak naprawdę prawie go nie znam. Ale miło było z nim pogadać w Wayne’s Coffee (dziękuję Justyno za kolejne darmowe kawy!). Potem do SubWaya poszliśmy i modłem zjeść kanapkę za 8,99 jako obiad. Zjadłem, Paweł też. Pogadaliśmy jeszcze chwilkę, ale zadowolony jestem z jednej rzeczy. Chyba udało mi się zasiać u niego ziarno niepewności w dziedzinie, której był pewien. Jakoś pod koniec naszego spotkania (na którym rozmowa toczyła się głównie wokół wiary i religii rzymskokatolickiej) zeszło na płeć. I o ile Paweł zaczynał przekonany, że „są dwie płcie i koniec”, o tyle na koniec rozmowy nie był chyba już taki pewien. Cudnie.

Wróciłem do domku 521 i miałem jeszcze coś zrobić, ale zmęczenie dało się we znaki. Usnąłem nad blogiem. Teraz wstałem, zaraz wyciągam matę i jazda, jazda!

Wypowiedz się! Skomentuj!