11 805 znaków treści weekendowej
Piątek mijał jak zwykle. W sensie, że pobudka, walenie konia (prawie zawsze w piątek mam na to czas) i na zajęcia. Tam – ciekawy (mówię poważnie) wykładzik na temat „Psie kupy jako społeczny problem Warszawy”. Wiecie, że dziennie w stolicy psy produkują 5,5 tony kup? 110 tys. psów jest wokół nas i one… srają…
Zerwałem się jednak zaraz po prezentacji z zajęć. Poleciałem na dziennikarstwo, żeby szybko załatwić wpis z jedynego praktycznego przedmiotu na tym kierunku. Trwał trzy semestry, w trakcie których musiałem w sumie chyba z 7 artykułów napisać. Wiem, że to nic i że mało. Ale to i tak maksimum pracy, jakiej wymaga się od nas. Poszedłem i rzeczywiście szybko to załatwiłem.
Natomiast doktor wpisująca mi w indeks ocenę, powiedziała, że jej zdaniem jestem jednym z najzdolniejszych studentów na roku. Co zresztą po 1. utwierdziło mnie w moim przekonaniu na ten temat, po 2. połechtało moje ego a po 3. było żadnym komplementem tak naprawdę. Bo to tak jakby powiedzieć Wam, że jesteście młodsi od Zygmunta Baumana (lat 81). W sensie, że ja naprawdę wiem, że większość z nich to ludzie słabi. I wiem, że na tym kierunku się nie rozwiną. W sensie, że o ile socjologia dała i daje mi nadal bardzo, bardzo dużo – o tyle na dziennikarstwie nie nauczyłem się jeszcze niczego. Niczego.
Mam oczywiście piątkę z tego przedmiotu.
Potem miałem posiedzenie zarządu samorządu na socjologii. A właściwie nie miałem, bo kończymy robić te ankiety ewaluacyjne. Jakieś 140 przedmiotów, na każdym niby 15 osób. Więc można śmiało policzyć ile ankiet jest do zrobienia. Ponad 2000. Dużo, wiem, ale trzeba. No, tak czy owak – kolejne robiliśmy podczas posiedzenia, część składu pojechała do Tesco jakiegoś po kiełbaski, bo następnego dnia zaplanowaliśmy ognisko dla socjologii.
Tak minął czas, gdy okazało się, że na zajęcia muszę już iść – to raz i że wszystkie gazety moje wydziałowe poszły w ciągu tygodnia (co jest pewnym osiągnięciem jednak). Ostatecznie poszedłem na zajęcia. Na których omawiamy te nasze projekty badawcze związane w moim przypadku z męską transgresją płciową. Muszę wywiady spisać i jeszcze jeden przeprowadzić. I napiszę raporcik na 16 stron. Z czego mam już połowę. Czyli banał w sumie. A za rok dopiszę do tego drugie tyle wywiadów i będę miał magisterkę. Potem czeka mnie już tylko doktorat i kariera naukowa ;)
Gdy wracałem do domu, na porannego smsa odpowiedział Robercik śliczny. Zadzwonił z pytaniem, czy się nie spotkamy. No to pojechałam do Złotych Kutasów na kaweczkę w Wayne’s Coffee. Śliczny jest, naprawdę. Szczupły jak nie wiem co. Słodki taki, bo dziecinny dość czasem. Ale nie to, że śmieszny. Zabawny. Nie wiem ile czasu trwało spotkanie, ale wiem, że jeszcze do Carrefoura poszedłem. Zadzwoniłem po Michała, on wyszedł i na zakupki. A jakie tam kolejki?! Skandal, wielkie! Co było do przewidzenia w piątek oczywiście. No, tak czy owak (chyba często używam tego sformułowania) zrobiłem, co trzeba i dotarliśmy do domu. Na Michała czekała już Karolina, bo mieli się uczyć wspólnie na egzamin o 7:30 rano. Ja byłem zaproszony na urodziny do Wojtka…
Nie poszedłem na nie ostatecznie. Po pierwsze dlatego, że stwierdziłem, że zapraszanie na 3 czy 4 dni przed imprezą to jednak faux pas. Nieprawdaż? Poza tym byłem zmęczony. I nie miałem prezentu. Miałem się w tej sprawie z Napalonymi dogadać, ale nie mogłem się do Maćka dodzwonić. Napisałem, że nie idę i tyle. Zadzwonił, pogadaliśmy chwilkę i poszedłem spać. A że po RedBullach byłem czy czymś tam podobnym – nie spałem, tylko drzemałem, leżałem.
Jak wstałem, Michał z Karoliną pogrążeni byli w lekturze do egzaminu. Ogarnąłem się, kaweczka, kanareczka i w drogę. Nocnym nowym po raz pierwszy jechałem w ten sposób. Chyba N38, ale nie jestem pewien.
Dotarłem do Utopii po 1 jakoś, ale dość pusto jeszcze było. Woda od Rafała, pochodziłem, pogadałem. Loteria fantowa była na leczenie jakiejś dziewczynki. Kupiłem los za 10 zł i namawiałem do tego też znajomych. Nie wierzyłem, ze cokolwiek wygram, tym bardziej, że miałem numerek 95. A co to w ogóle za numer, nie? 95.
Impreza była na początku dość drętwa. W sensie, że muzycznie jakoś tak nie-tak. Ostatecznie w klubie byli Napaleni, Damian Madox, Damian Be przyszedł jak wychodziłem, Kuba Duży, Kuba Ameba (który wcześniej na Placebo chyba był), Sis z Olkiem, Jarek ze swoim byłym Piotrkiem, Jacek, Asia, Szymon, Borys, żebym tylko kogoś nie pominął…
Potem się rozkręciło. Zabawa trwała, ludzi trochę ubyło – i od razu lepiej. Koło 2 było losowanie tej loterii fantowej. Wszystkie przyciotki koło mnie. I trzymamy kciuki. Dla zabawy oczywiście. To za mnie, żebym szampana wygrał, a to za Maćka i Tomka – coby samochód na weekend dostali. I co się okazuje? Że wygrałem mp3playera. No i masz babo placek. Wygrałem. Najwyżej skakałem z radości, coby na fotkach ładnie wyjść. Przyciotki moje mnie oklaskiwały najgłośniej. Śmiesznie, ogólnie. Ale to conajmniej miłe. Kuba Duży schował mi w szatni playera bo ja nie miałem jak. I zabawa trwała dalej.
Aż do piątej coś-tam. Bo musiałem iść. Stwierdziłem, że nie ma co za długo siedzieć, bo czekają mnie spotkania jakieś w sobotę i w ogóle. Korki przełożone, na szczęście, więc chociaż tyle. Poza tym ilość czasu spędzonego w klubie jest wprost proporcjonalna do ilości wydanej w nim kasy.
Miałem też napisać, że zabawa była ostra. Bo Damian Madox szalał na całego. To z jednym, to z drugim. No, może nie na całego, ale szalał. Szalała Sis też. I ogólnie szał był. Bo o Daniela walczy dwóch chłopców – jeden młodszy i ładniejszy, a drugi niewiele starszy i dużo bogatszy. A Daniel pijany. No i było na co popatrzeć. Z Antarexem pogadałem chwilę. Ludzie coraz częściej pytają mnie co to jest to Floor-Sitting Party… Jakby to więc wyjaśnić… Floor-Sitting Party to po prostu jedyna w Warszawie (a może i w Polsce?) regularna queerowa dymówka, mająca swoje twarde zasady i ładnych gości. Spotkanie biforowe, które ma na celu poznanie nowych ludzi ze sobą, dobrą zabawę, kosztowanie mojego ciasta i obcowanie ze sztuką. Wydarzenie, które z małej nic-nie-znaczącej posiadówy, stało się w pewnych kręgach dość ważnym jednak. Nie dzieje się na nim nic takiego znów niebywałego, ale z drugiej strony – dzieje się na nim tyle różnych rzeczy, że każde jest inne. I muzycznie wyjątkowe. No, rzekłam.
Wróciłem do domu – Karolina z Michałem już na nogach, szykowali się do wyjścia na egzamin. Zresztą to lubię u nas w mieszkaniu. W sensie, że jak Piotr jest, to też. Takie życie na kilka zmian. Ja przychodzę, zaraz będę kładł się spać, a oni już wstają, żeby iść na zajęcia. Albo czasem jak wychodzę na zajęcia w ciągu tygodnia, a Piotr już ze swoich wraca. Ot, taka magia komuny.
Wstałem tak, żeby mieć czas na wszystko. Ogarnąłem się i poszedłem na spotkanie z Sebastianem-Arkiem. Oczywiście do Wayne’s Coffee w Złotych Tarasach. Miał mi dać książkę, którą odebrał od mojej wykładowczyni z SGH. I dał. Kaweczka, jedna, druga. Pogadaliśmy, bo dawno się nie widzieliśmy. Było miło znów go spotkać, naprawdę.
Gdy poszedł, wyjąłem laptopa. I zacząłem pisać tę blotkę, jak i na maile odpowiadać, bo wcześniej nie miałem kiedy tego w domu zrobić. Minusem było tylko to, że w samych Wayne’s nie ma Internetu w powietrzu. No, ale miałem gotowe kilka rzeczy przynajmniej. Byłem potem umówiony z Kaśką, która przyjechała do Warszawy na koncert Placebo i Iwoną, która kończyła zajęcia o 19. Pół godziny później miały być w Złotych Tarasach. Ale wiadomo, że nie dotrą. To norma. Więc posiedziałem chwilę dłużej, poszedłem potem w okolice H&M i zaraz się zjawiły. Spóźnione tylko jakieś 45 minut. Poszliśmy do W Biegu Cafe.
Tam był Internet, więc maile wysłałem, pokazałem dziewczynom wszystko, co w komputerze miałem do pokazania. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się. To było takie spotkanie z Dawną Kaśką. Bo ja Kaśkę dzielę na dwa okresy. Kaśka Dawna, czyli taka pierdolnięta na Maksa fanka Nirvany i Kaśka Nowa – prawiepoważna studentka ze Szczecina. I to była tym razem ta Dawna Kaśka, zdecydowanie. Zjadłem we W Biegu Cafe foccacio z serem i szyneczką i zaraz dochodziła 22.
Pospieszyłem do domu. Wiedziałem już, że Grzegorz chce iść gdzieś ze mną. Napaleni odpoczywali. Tomek nie pamięta nic z megaciotodramy piątkowej w Utopii a Maciek się uczyć musi coś tam do niemieckiego. W domu spędziłem pół godziny dosłownie. Lekko się przebrałem i w drogę. Cały czas zastanawialiśmy się, czy Galeria czy Toro. Mi było łorewa. W Galerii zlot GayLife, a tam bywa różnie – w Toro zaś wstęp też płatny i totalnie nie wiem jak tam w soboty jest. Nawet jakiś Milch się pojawił na chwilkę w mojej głowie… Ale ostatecznie trafiłem do Centrum czekając na Grzegorza. Jemu zaś uciekł autobus. A potem drugi. I się lekko zdenerwowałem. Pieszo dotarłem do Hali Mirowskiej, gdzie czekałem dobre 12 minut na Grzegorza. Namawiałem Madoxa, żeby ruszył tyłek i gdzieś poszedł, ale jemu się nie chciało.
W Galerii 10 zł i zabawa… średnia. Wypiłem aż alkohol. Bo nie wiem czy inaczej bym to zniósł. Z Burnem oczywiście, co mnie pobudziło. Posiedzieliśmy chwilkę tam dłuższą i pooglądaliśmy dresa z ładnym tyłkiem. Bardzo ładnym. A potem zaliczyliśmy nocny. Grzegorz dla kanapki, ja dla pączka i XL. Nie czepiać się. Pączek nie jest zły. Raz na miesiąc. Wiem, co mówię.
Moni, która do mnie wydzwaniała, czekała na mnie w U. Ze złamanym obcasem. A po drodze spotkaliśmy ładnego chłopca, którego kojarzyłem przede wszystkim po tym, że ma ładne brwi. Że jego koleżanki nie wpuścili i czy ja pomogę. Grzegorz uciekł. A ja pomóc chciałem. Ładnym chłopcom – zawsze. No, ale to inne czasy są. Nie mam już tak dużo mocy, jak dawniej ;) Ostatecznie bramkarz powiedział „nie”. Selekcjoner nawet nie zdążył. Zresztą nie wiem czy by mi odmówił. Poszedł więc sobie.
A ja do środka. Dużo ludzi było. Znajomi też. Sis z Olkiem, Wojtek, Moni rzucająca się na mnie i krępująca mi ruchy. Potem też May One (którego z Marcinkiem Młodym widzieliśmy też w Galerii) z Piotrkiem od Łukaszka. (Lubię tak imionami rzucać – za dwa lata i tak nie będę wiedział kim była płowa z tych osób).
Ogólnie znajomych mało, ale ktoś tam był. Tylko ludzi bardzo dużo. Więc początkowo sobie darowałem taniec. Moni zaraz poszła, bo jej się drugi obcas złamał. Jak tancerze z Paryża zakończyli swoje występy, zaczęło się robić luźniej. Więc mogłem poszaleć nareszcie. Na maksa. Dzięki Bogu za napoje energetyczne ;) Widziałem miny ludzi gapiących się na mnie pt. „ciekawe co on brał?” A brałem tylko muzykę i RedBulla. Zabawa cudna cudna cudna.
Z Damianem Be szaleliśmy – on prawie bez koszuli, a ja całkiem pobudzony. I podszedł do mnie chłopak, którego od jakiegoś czasu obserwujemy, a który nazwany przez nas był Daszkiem. I pyta czemu się na niego tak dziwnie patrzę. No to co miałem powiedzieć? „Bo jesteś naprzeciw mnie.” I tyle. Zabawa trwała dalej.
Wyszedłem o 6. Nie dlatego, że musiałem. Tylko dlatego, że tak zaplanowałem. No, bo bez przesady. Jak żegnałem Królową słowami „Dobrej nocy, Wasza Wysokość”, usłyszałem w odpowiedzi „Dobranoc, młodzieńcze”. No czy to nie słodkie? Młodzieńcze! ;)
Dotarłem do domu jakimś tramwajem, jedząc coś po drodze. I spać. Wstałem o 14 jakoś. I jest 17:30, a ja ledwo śniadanie zjadłem, wykąpałem się, napisałem bloga i odpisałem na wiadomości na gronie od wspomnianych dwóch chłopców, którzy mnie zaczepili wczoraj. I właściwie nic więcej. Chcę dzisiaj większość jednej prac zleconej zrobić. Streszczenie książki na 10 stron. Jutro idę po jakiś wpis i spisać muszę dwa wywiady. We wtorek dwa zaliczenia. W czwartek chcę dokończyć pracę swoją o papieżu. W piątek odbiorę temat pracy do napisania dla siebie egzaminacyjnej, którą przez weekend muszę zrobić – tak bowiem wygląda ów egzamin. Potem jeszcze dwie prace dla Jerzego na zlecenie, dokończę swój raport jakoś, egzaminki i spadam. Na wakacje.
Oczywiście po Floor-Sitting Party.
To będzie intensywny czas. Kocham to.
Nie ma to jak blotka na 11,8 tys. znaków.
ja też byłem! i też głośno zaznaczyłem twoją wygraną. i o mnie nie pamiętasz.
No.
Wszytkie cioty pytały czy to ja wygrałem.
Odpowiadałem – Oczywiście.
Mariuszu! Na Boga! Zmień piosenkę na blogu ;))))