W poniedziałek, po o dziwo ciężkim weekendzie, okazało się, że dałem radę i wstałem na poranne zajęcia. Ćwiczę nadal cały czas, codziennie rano. Muszę, muszę, muszę i niech nikt mi nie mówi, że nie muszę, bo muszę. I ja to wiem najlepiej, bo najczęściej widzę siebie w lusterku i do tego prawie nago. A prawie nago ostatni raz kto z was mnie widział? I kiedy? Kilka lat temu. I niech tak zostanie, proszę.

Jestem zmęczony, więc jak będę głupoty pisał – po prostu możecie się pośmiać ze mnie. Nawet muszę patrzeć na klawiaturę, bo nie daję rady.

Poszedłem na jedyne zajęcia w poniedziałek i się okazało, że są odwołane, bo Pan zauważył, że nikt nie przeczytał (też mi nowość…), więc poszliśmy se. Korzystając z cwhili – wybrałem się do redakcji „Studenckiej”, podpisałem umowy jakieś, odebrałem zaproszenia na wtorkowe kino. I? I mają mi przelać na konto sześćset-coś tam złotych. A zaproszenia odebrałem rad niesłychanie. Miałem nadzieję, że w poniedziałek dysk przyjdzie. Ale nie przyszedł…

Przyszedł we wtorek, gdy mnie już w domu nie było. Zaniosłem mim wszystko wniosek o zwolnienie z opłaty za warunkowe zaliczenie przedmiotu. Wyjaśniłem, że brakuje mi dwóch dokumentów, które lada moment dojdą. Spoko, nie ma problemu, pani kierownik zaopiniowała pozytywnie. Znaczy, że pewno dzieka czy tam komisja – przyjmie. Ale to zobaczymy. Z teg wniosku poleciałem na dyżur do statystyków – rozmowa poltyczno-jakaś tam na temat tego, czy zgodzą się na pewien projekt związany z digitalizacją materiałów edukacyjno-dydaktycznych dla studentów naszego instytutu. Zgodzili się i chwała im za to.

Potem zajęcia, zajęcia, zajęcia. Moni wyciągnęła mnie z ostatnich, ale się okazało, że i tak ich nie ma. Na szczęście. W tym czasie kupoiwała prezent dla mamy, za który ja zapłaciłem, bo ona kasy nie miała. Odda mi, nie?
I kuba też.
I „Studencka” też.
I Napaleni też – ale o tym za chwilkę.

Z Moni posiedziałem w Wayne’s w Złotych Kutasach, ale po drodze jeszcze Lolę w cywilu spotkałem z mężem. Buziaczki na Chmielnej, co tam, jak tam, w piątek będzie cudnie, wpadaj też w niedzielę.

Prosto z Wayne’s pojechałem do lekarza sportowego UW. Tak zwanego zwolnieniologa. Sekundę czekałem, wszedłem. I mówię, że to dość krępujące, ale ja do niego po poradę czy tam informację przyszedłem. On już podniecony… Więc mu mówię. Bo wie pan, ja jestem z zachodniopomorskiego. I tam miałem stwierdzone zaburzenie tożsamości płci. I teraz w Wawie wymyśliłem, że się tym zajmę… I co muszę przynieść, żeby zwolnienie mieć.
To zaczął pierdolić. On jest z tych gadających, co to musi cała filozofię życiową opowiedzieć. Stwierdził m.in. że operacja jest bardzo skompplikowana, że hormony na wątrobę zaszkodzić mogą, że to trudna sprawa, że nie ma się co obnosić, że mogę się realizować w męskim ciele, bla bla bla. Posiedziałem, wysłuchałem… I jaki wniosek? Udawałem, że nie wiem czy mi jest już teraz potrzebne zwolnienie (oczywiście, że tak) i mam się zgłosić, powiedział, że coś wymyślimy (czyli, że wystawi) a w przyszłym roku mam coś tam cokolwiek przedstawić to mi da też. No spoko. Najważniejsze, że teraz będę miał już. Jestem bogiem i zajebistym aktorem.

Do domu wróciłem na sekundkę, ogarnąłem makeup i poleciałem do kina. Zabrałem tym razem Kubę (nie Dużego), Marcinka Młodego, Mateuszka, Wojtka i Grzegorza (kolejność przypadkowa) na „Przypadek Harolda Cricka”). Podobało się. Im i mi też. No tak czy owak, chodzi o to, że miło spędziłem wieczór w ślicznym towarzystwie. A to najważniejsze. Dla mnie oczywiście. Było słodko.
Wróciłem, zainstalowałem Windowsa i Office’a na nowym dysku i spać.

Środa zaczęła się od tego, że ogarniałem dysk. Nagrywałem, crackowałem, szalałem. Aż do 13:00, kiedy to poleciałem do biblioteki oddać coś tam i coś tam wypożyczyć. Potem szybko zaliczyć pracę na dyżurze – termin do 15 marca, dla mnie do 15 kwietnia, wmówiłem, że do 30 kwietnia. Ale że tak późno, nie ma problemu. Co więcej, pani zgodziła się być promotorem mojej magisterki w przyszłym roku. Tak, tak – podejmuję coraz wytrwalsze działania na rzecz zrobienia magisterki w roku najbliższym. Mam promotora. Zajebiście.

Szybko na zajęcia. Na nich czytałem Bourdieu i wyszedłem przed końcem. Na kolejny dyżur – tym razem, zaliczyć owego Burdieu. Zaczęło się od niego, szybko Bauman, potem „Krytyka polityczna”, Nowa Lewica… No i zaliczyłem. Spoko. Zajęcia, zajęcia… A potem Seminarium JP2. Ostatnie. Dostałem certyfikat. Mam nadzieję, że zbliża mnie to do stypendium JP2! Musi! Skończyło się o 20:30. Do Złotych Kutasów z Michałem. Kupiłem toner do drukarki (miałem kupić też dysk zewnętrzny, ale mnie nie zadowolili). Powinienem też torbę na laptopa, ale one są brzydkie i nie chcę nadal ich… Choć wiem, że kupię.
Maciek z Tomkiem dołączyli, wybrali gacie, zjedliśmy coś-tam i do mnie. Ogarnąłem się raz-dwa i byliśmy gotowi na Utopię (podkreślam, że tego dnia zapierdalałem jak zawsze ostatnio od 7 rano). Pojechaliśmy koło 1, ale… zamknięta! Skandal! Co było robić? Poszliśmy do Lemona. Wymyśliłem nową superzabawę „Ejnszynt Taj Masaż”. Jest cudna.
Zapłaciłem za Napalonych, bo coś-tam, coś-tam. I do domu. I spać. Ale było prześmiesznie. I Maćka miałem rzucić z Tomkiem, bo samochód nie jest jego. A potem Tomka miałem rzucić, ale nie pamiętam czemu. I potem Maciek mnie chciał (wy)rzucić z samochodu, ale ja nie miałem kurtki. Więc na szczęscie nie.
Wróciłem koło 2:30.

Wstałem w czwartek raniutko, bo o 9:30 zacząć miała się ta konferencja gejowska. Dotarłem na czas, jako jeden z niewielu. Centrum konferencyjne – bardzo eftiwi. Bardzo. I tłumacze symultaniczni, i kawka dobra. Bardzo okej. Spędziłem tam dzień od 9:30 do 18:30. Z przerwą godzinną na obiad z Jędrkiem w Eufemii. A podczas konferencji podszedł jeden chłopak, potem się okazało, że to z TEGL viceprezes i mówił, że Kraków czyta bloga. W sensie, że mojego. I że się podoba. To conajmniej miłe. Prawda? Wykład, za wykładem, odczyt za odczytem, dyskusje, prezentacje filmów, slajdy, kawa. A prosto stamtąd – do Carrefoura, gdzie się okazało, że pani zamiast 3 serków wiejskich, nabiła 38. Czyli czas znów leci w Punkcie Obsługi Klienta.

Gdy dotarłem do domu, zadzwoniła mama. Że brat chce, żebym mu coś tam napisał. 40 czy 50 stron w sumie. Pogięło go. Zależy do kiedy. Jeśli rzeczywiście do końca maja, to nie ma szans. Nie mam kiedy bloga napisać, czy artykułu… A co dopiero coś takiego… Nie mówiąc o tym, że dopiero co przyjąłem zlecenie na 10 stron recenzji czegoś-tam. Pogięło wszystkich.
Ale potrzebuję złotówek. Żeby przerobić je na różowe. I wydać, wydać, wydać.

Już 00:31, zrobiłem jakiś plakat, co miałem zrobić dla samorządu, ogarnąłem prawie do końca komputer – działam teraz na stacjonarnym! Jutro od 9 znów konferencja. Potem Lola. I coś w międzyczasie? W sobotę korki, Parada, teksty. W niedzielę teksty. W poniedziałek wywiady… I ogólnie… W chuja tego wszystkiego jest. Naprawdę.

Wypowiedz się! Skomentuj!