Jestem w domku rodzinnym. Od wczoraj. Jak powszechnie wiadomo, najpierw zahaczyłem o Łódź. Przyjechałem tam w czwartek po południu. Od razu niemalże spotkałem się z Bereniką i Szak. No i Malwiną – koleżanką Szak. Oczywiście w Galerii Łódzkiej. I oczywiście one tam nie chciały. Chodźmy gdzieś, chodźmy. To poszliśmy. Do jakiegoś pubu coś-tam-102. Wiedziałem, że zapamiętam tylko 102 a pierwszego członu nazwy – nie. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, wypiłem herbatę (za 3,50 zł!), poznałem jeszcze jedną koleżankę dziewczny, ale jej imienia i tak nie pamiętam. Za moją namową przenieśliśmy się potem do Manufaktury. Z jednego cenrum komercji wylądowaliśmy przez pub w drugiej świątyni rozkoszy finansowych. Ale tylko na chwilkę i tylko na McDonald’sa. A szkoda. Bo fajne buty w Zarze były – tylko rozmiaru mojego nie mieli.

Wieczorem już u Gosi (dzięki której wielkiej uprzejmości mam się gdzie zatrzymać w mieście Łodzi) posiedzieliśmy i świętowaliśmy, że udało się jej wygrać konkurs na dyrektora na kolejne 5 lat. Niech żyje nam! No i alkohol jakiś się pojawił. Oczywiście jakaś wódka perfumowana. Dobra. Prawie całą wypiliśmy, ale powolutku. I pośmialiśmy się, pogadaliśmy… Było eftiwi rodzinnie prawie. Sen, sen, sen.

W piątek właściwie nic nie miałem do roboty. I to lubię w Łodzi. Wstałem dość późno, pokręciłem się… A potem umówiony byłem z Sebastianem Łódź. Chyba jego jedynego nazywam jeszcze z przydomkiem oznaczającym miasto. A dawniej? Pamiętacie? Wszyscy byli imię+wiek+miasto.
No tak czy owak – zabił mnie tym, że ma już 20 lat. Dwadzieścia. A poznaliśmy się, jak miał 15… Kurwa, jak ten czas zapierdala. Nienawidzę tego. Za to miło się nam siedziało w jakimś Coffee Heaven czy coś – w Galerii Łódzkiej oczywiście. Pogadaliśmy. Dowiedziałem się co u niego i takie tam. Ja naprawdę mu kibicuję. Chyba to się rzadko zdarza, żebym po tylu latach mial sentyment do kogoś tak, jak mam do niego. Tym bardziej, że nie wynika to z tego, że jest jakiś megaśliczny czy coś. Wręcz przeciwnie. Jest nie-w-moim guście.

Za to koledzy córki Gosi… O kurwa mać. Mają 16-17 lat. Więc wiecie, co przeżywałem. Najśmieszniejsze jest to, że jak mnie widzieli, to zazwyczaj nie wiedzieli, że mnie zobaczą, więc raz że sytuacja dla nich stresująca, a dwa – że mówiłem „dzień dobry, młodzieży”. Czyli tak, jak mówię na obozach nad morzem :) Było śmieszne. Potem dopytywałem czy jak o mnie pytają to mówią „ten facet” czy „ten chłopak”. I nadal nie wiem. Boże, błagam, niech mówią chłopak! Albo lepiej – dziewczyna. Ale nie „facet”!!!

No, ale wracając do spotkania z Sebastianem. Oczywiście zjedliśmy coś dobrego. A potem się rozeszliśmy. No i stało się. Idę sobie. Dość jasno jeszcze jest. Trochę ludzi się kręci – bo to po drugiej stronie ulicy Galerii. Biegnie dwóch chłopców w wieku mniej więcej moim, może ciut starsi. Rośli za to na pewno bardziej niż ja. Mijają ludzi, biegną i obok mnie też przebiegają. I ten, co był bliżej mnie – uderzył mnie pięścią w brzuch. Dość mocno. I celowo.
Bolało.

Dobrze, że miałem brzuch napięty akurat, to zminimalizowało ból. Szedłem potem udając, że nic się nie stało, żeby nie dać mu satysfakcji. Ale dość bolało.
Pierwsza myśl – „gdyby wiedział, kogo właśnie uderzył… przecież ja jestem Jej Perfekcyjność!” Potem zacząłem to analizować socjologicznie. I racje ma znów Bauman, który mówi, że gdy tylko opuszczamy 4 ściany naszego domu – zaczynamy odczuwać niemal ontologiczny strach. Bo nie wiemy co nas spotka, bo na kazdym kroku czai się niezidentyfikowane niebezpieczeństwo. Jasne, że mogłem zareagować. Ale oni pobiegli dalej. Poza tym było ich dwu. Bez sensu. Nie ma co być złym na sytuacje, na które nie mamy wpływu. Więc analizowałem dlaczego to zrobił. I najpewniej dlatego, że musi przed sobą i innymi udowadniać cały czas swoją „męskość”. Bo albo jest frustratem seksualnym, albo lubi być poniżany przez kobiety i chce to ukrywać i maskować albo też często przegrywa w różnych „małych rywalizacjach” z kolegami. Albo po prostu cioty zaburzają jego heteroseksualną wizję świata i musi jej bronić odmawiając im prawa nazywania się „w pełni człowiekiem”. No, tak czy owak. Dałem radę. Choć boli teraz czasem jak się śmieję.
Pocieszające: nie miał noża w ręku.

Wieczorem nic właściwie nie robiliśmy. Obejrzeliśmy „Porozmawiaj z nią”. Niezłe. Długie i tylko raz Almodovar stracil moją uwagę, a więc sukces. Jestem na tak.

W sobotę ociągałem się ze wstaniem. Zjedliśmy śniadanie i potem powoli, powoli zebraliśmy się na dworzec kolejowy po bilet dla mnie. Kupiliśmy a wracając zakupy w sklepie spożywczym. W sensie, że Tesco, bo zimno było.
Wieczorem wpadli Ania i Grzegorz. Namówiliśmy ich – jadą w tym roku do Rewala. Cudnie będzie. Ponoć 20 lutego jakieś spotkanie organizacyjne ma być. Jeśli zaproszą i oddadzą za podróż – wpadnę do Łodzi na chwilkę. Posiedzieli do północy czy jakoś tak. Ale nie za długo, bo… musiałem wstać o 4:30.

Jedyny pociąg z Łodzi do Szczecina to pospieszny Włókniarz. Dramat. Nie tylko dlatego, że wyjeżdża o 6:01. Dlatego, że pospieszny i straszny. Jak to pospieszne. No, ale przetrwałem podróż mimo wszelkich przeciwieństw, chwilowego chłodu, masy ludzi i takich tam. Nie było eftiwi. Niestety.

A jak tylko dotarłem do domu rodzinnego – przebrałem się i już przyjechała po nas kuzynka. Jechaliśmy do nich na wieś na obiad rodzinny. Cioci się zachciało, bez powodu w sumie i zorganizowała. Nażarłem się jak na Święta prawie. Coś STRASZNEGO. Nigdy więcej. Nigdy, nigdy, nigdy. Rodzice mojego chrześniaka chyba się rozwiodą – po 2 latach od ślubu. To chyba norma, te 2 lata. Za to kuzyn i matka jego dziecka całkiem przesadzają. Rozstali się, nie zajmują się dzieckiem w ogóle, on się czochra z czikitami, ona znika na całe noce. A dzieckiem zajmuje się moja ciocia i chrzestny. Chujowo. Namawiam ich na odebranie im praw rodzicielskich. Niech płacą alimenty chociaż. Skurwysyny.

Dzisiaj wstałem bez pośpiechu. Przygotowałem stronę F-SP do końca. Wysłałem wiadomości. Będzie dwadzieścia-kilka osób. Będzie cudnie. Namawiam was wszystkich, którzy jesteście zaproszeni i to czytacie – przejmijcie się dress-codem i zaszalejcie. Jak camp to camp! Nie oszczędzajmy się. Ja zaszaleję, gwarantuję. Jeśli wszystko mi się uda, to będzie bardzo bardzo eftiwi. A pierwsze prace, które Asia mi wysłała… Są po prostu cudne. Będzie cudnie och ach!

Byłem w bibliotece szkolnej jak zwykle. Ale po raz pierwszy poproszono mnie o wpisanie się do zeszytu wejść przy drzwiach. Wkurwiłem się, bo nie wiem na jakiej podstawie prawnej i kto jak chroni te dane osobowe. Wpisałem „Książe Walii Henryk I”. I już mam gotowe pisma-skargi do dyrekcji szkoły, kuratora oświaty i starostwa powiatowego. Wkurwili mnie. Mocno.
Teraz czekam aż mama wróci i idę do Kaśki K. Dawno się nie widzieliśmy, a zwłaszcza w jej domu rodzinnym. W środę idziemy do fryzjera razem. Zamiast 70 zł zapłacę 25 zł. A jak mi się nie spodoba, to nie będę tak bardzo żałował.

Muszę się wziąć za pisanie matury. Zjadłem właśnie pyszny obiadek. I jogurt z bananem. Mmm. Pycha. Jestem zadowolony. Tak niewiele potrzeba do szczęścia.

Wypowiedz się! Skomentuj!