Ciągłość
Aby ciągłości stało się zadość. Poszedłem do kina z Marcinem i Łukaszem (tą przegiętą ciotą). „Step up” to taki film, który najlepiej opisuje przymiotnik… „amerykański”. Po prostu wszystko wiadomo od początku do końca, nie ma absolutnie ani jednej zaskakującej sceny i tak dalej. Ale ponoć ludzie tak lubią. Więc obejrzałem. A potem szybciutko pognałem do domu. Przebrałem się w coś bardziej „wieczorowego” i równie szybko pobiegłem do Barbie. Tam tylko wielką piecząteczkę mi przybili (make dior not war) i poszedłem do Marcina i Łukasza (tej przegiętej cioty). Po drodze kupiłem obiecany ajerkoniaczek (do kawy) i zaczęło się obżarstwo. Bo oczywiście po pierwsze – zostawili mi sushi, które robili na spotkanie z mamą Marcina. Bardzo smaczne, doceniam strasznie. Niestety, bylo go dużo, więc dużo zjadłem. A potem jeszcze torta kawałek dostałem. Eh… a żeby nie było, że to koniec – potem była kawa z czekoladą i ajerkoniakiem… Rozpusta, ach, rozpusta.
Wróciłem do Barbie. Impreza trwała, było zajebiście :) Dawno już się tak w Barbie nie bawiłem. Naprawdę, bauns był gruby. Aż nie chciałem wychodzić. No, ale prędzej czy później młodzi i młodowyglądający chłopcy wychodzą i wtedy także ja się zmyłem. Do Utopii oczywiście. Gdzie tym razem impreza też była jakaś wyjątkowo udana. Niby „normalna” sobota, a takie tłumy się zbiegły, że aż dziw. No i muzycznie było super. Baunsowałem dłużej niż zwykle, bo warto. Naprawdę było zajebiście.
Dodatkowo podchodzi do mnie jakiś młody chłopiec. I mówi „cześć”. Kojarzysz mnie? Nie za bardzo… Ja do ciebie pisałem na gronie, że masz super fotki – cały czas je znajomym pokazuję. Oh, to Ty – na fotkach wyglądasz chyba nieco inaczej? Nie, wydaje ci się. Jaki Ty miałeś nick? Plastikowy skurwiel. Ach, no tak. Bla bla bla.
Poszedł dość szybko.
Potem kolejna dziewczyna – tym razem w przejściu do wyjścia – zaczepia mnie „Jak zwykle oryginalny…” Fakt, że miałem różaniec na szyi, ale tej przedstawicielki płci przeciwnej nie kojarzyłem. Znamy się? Nie, ale bardzo lubię twoje zdjęcia, zawsze super na nich wyglądasz. Och, dziękuję… Bla, bla, bla… Potem mnie przedstawiła jakiemuś Sebastianowi i Monice chyba. A potem porposiła, czy mógłbym jej fotkę obrobić tak, jak swoje. Jasne. Nie odezwała się do dziś, na szczęście :)
Niedziela miała być dniem, kiedy przyjechał Michał Szczecin. Tak też się stało. Odebrałem go z dworca i trafiliśmy do domu. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, poopowiadałem o studiowaniu… Takie tam. Potem Carrefour i SMSowe pozdrawianie się z Jego Facetem (jak i nie-SMSowe machanie z przystanku do okien w bloku…). Tak jakoś ten dzień zleciał. Dość szybko poszliśmy spać, bo Michał zmęczony po podróży, a ja po nocy baunsowania…
Oczywiście zgodnie z moją odwieczną zasadą – gość na łóżku, ja na ziemi. I tyle.
Poniedziałek miał się okazać długim dniem. Rano pojechaliśmy z Michałem i jego torbą na miejsce, skąd miał jechać na ten swój obóz. Oczywiście najpierw zaliczyliśmy wydział, bo tam coś do załatwienia… Jak już się bagaży pozbyliśmy, to zaliczyliśmy jeszcze jakieś BONy, nie-BONy i takie tam różne. Ja oczywiście jakieś podania zaniosłem, coś tam, coś tam… Nadal walczę z psychologią społeczną, ale o tym mi się już pisać nie chce.
Potem kilka innych miejsc i Michał pojechał. A ja dalej – na spotkanie z chorym Jego Facetem. Siedziałem u niego, oglądałem fragmenty „Little Britain” (tak to się nazywa?) i okazało się, że W KOŃCU po ponad tygodniu deaktywowali mi kartę SIM. Bo sobie na nową wymieniłem w Łodzi jak byłem. Więc szybko do domu, wymiana a potem z Jego Facetem do szpitala, bo był umówiony. Chwilę tam spędziliśmy i między innymi dlatego spóźniłem się na kolejne spotkanie.
Tym razem z moją nową redakcją – właściwie to naczelnym i wydawcą. Pożartowaliśmy, pokłóciliśmy się, dogadaliśmy terminy i już mnie nie było. Bo Moni czekała :) Spotkanie po latach. W sensie, że po dwu miesiącach. Cośmy się nagadali :) Się dowiedziałem sporo. Jak zwykle więcej niż inni ;) Tak, czy owak – postanowiłem zjeść coś, bo od śniadania nie miałem w ustach nic-a-nic. Więc wylądowaliśmy w Sphinksie. Mieliśmy megawyżerkę. I dobrze, czasem się należy!
W domu miałem się uczyć na wtorkowy egzamin… Ale nie wyszło. Nastawiłem budzik na 5:30 i zasnąłem.
Rano wstałem, przeczytałem 2,5 z 5 obowiązkowych książek i tak poszedłem na egzamin o 9:30. Nawet długo nie czekałem. Wszedłem, odpowiedziałem, zaliczyłem, mam 4. Jestem bogiem.
Oczywiście zaraz potem po wpis na socjologię – tam z kolei musiałem czekać, niestety. Chwilę potem byłem znów na dziennikarstwie, bo podanie musiałem zanieść kolejne. Podania, podania, podania… Jakby je ta wszystkie zebrać, to się zaczyna robić mała kupka z tego. Dosłownie i w przenośni.
Na chwilkę wróciłem do domu, by się przebrać i poszedłem na spotkanie z Irkiem. Czyli tym 19latkiem, którego na homopaku zahaczyłem. Powiem szczerze, że nie było to najciekawsze spotkanie mojego życia. Nie to, żeby nudno było, ale jakoś tak… nijako trochę. On jest jeszcze bardzo młody i to nie koniecznie pozytywnie. Taki no… młodzieniec. Bardzo młodzieniec.
Wczoraj poszły zaproszenia na Floor-Sitting Party. Oczywiście grono ujęło w link także kropkę na końcu zdania przez co mogą być problemy z wklikaniem się na stronę… Dlatego na wszelki wypadek podam adres tutaj raz jeszcze FloorSittingParty.prv.pl. I tak żeby wejść trzeba się logować :) A ja czekam na potwierdzenia przybycia.
Wieczorem wczoraj doznałem szoku. Oczywiście żartuję. Piotr powiedział, że z dniem 1 października już nie będzie mieszkał tutaj, gdzie teraz mieszkamy. No cóż, wiedziałem o tym od dawna. Ale kiedyś musiało się to stać, musiał mi to powiedzieć. Prawdopodobnie mam już następcę. Ale na razie cicho-sza. Zobaczymy do jutra.
Wieczorem poszedłem do Barbie. Trochę bez przekonania, ale miałem wewnętrzną potrzebę chyba. Więc przed 00:00 byłem w stolicy kiczu. Było miło. Naprawdę. Muzycznie nawet nieźle, sporo ładnych chłopców, ze dwie rewelacje. Był też David, duży Kuba z niejakim Pawłem (całkiem całkiem ten Paweł), czyli nie było tragicznie. Był też mój Paweł. Pogadaliśmy, ale chwilę. Wróciłem koło 3:30.
Dziś rano wstałem o 10, o 12 byłem już na uczelni po wpis, potem odebrałem od Il rzecz, którą chciałem od niej pożyczyć, zaliczyłem BUW (bo dostałem pracę do napisania o ONZ, 10-12 stron, 150 zł, na wtorek), wypożyczyłem coś niecoś i dzisiaj muszę dokończyć raport Il. Bo do czwartku mam zrobić kilka(naście) projektów okładek dla gazety. Plus projekt katalogu… Sporo roboty. Zaraz potem biorę się za stronę koła naukowego i gazety instytutowej zarazem. W piątek muszę napisać tekst do gazety o telefonie, który w końcu doszedł i okazało się, że ma SIMlocka na Erę :) A od soboty do wtorku piszę to ONZ. I kiedy ja mam do domu jechać?!
Robota, robota, robota…
Lubię to.
Dodaj komentarz