Mam trudny czas. W tym sensie, że zaczęła się sesja. I choć nadal konsekwentnie nie uznaję jej istnienia, to jednak… muszę pojawiać się na egzaminach, żeby pokazywać się znajomym od czasu do czasu. Nie inaczej było i w tym tygodniu. Najpierw w poniedziałek stwierdziłem, że jedne zajęcia mogę opuścić. Bo i tak zaliczę bez problemu, mimo przekroczenia dopuszczalnej liczby godzin. Pan mnie lubi i zalicza wszystkim. Na tych zajęciach zaś, na których byłem, było conajmniej nudno. Strasznie. Ale to stanard. Różnicą było to, że facet kompletnie nie panował nad grupą. Zupełnie. Był rozpierdol jak nigdy. Nawet ja się w to włączyłem jawnie. Ostentacyjnie wyłożyłem Glamour na ławkę i czytałem z Aśką.
Może pan zrozumie, że jest nudny?

Potem zaczęło się latanie. Po ankiety, które musiałem odebrać z socjologii, do biblioteki dziennikarstwa po książkę na socjologię, której w bibliotece socjologii nie ma. Potem znów gdzieś tam… Latania było, tym bardziej, że skeretariaty nigdy nie są czynne wtedy, kiedy powinny być.

To jeszcze było jednak nic. Poniedziałek spędziłem dość „wypoczynkowo” jak na to, co działo się potem. Jedyną moją pracą była ankietka z Jego Facetem i Iwoną.

We wtorek po zajęciach miałem chwilę przerwy, więc wróciłem do domu i w ciągu pół godziny coś-tam zjadłem, żeby móc iść na korki do Dominika. Te podróże do niego trwają naprawdę koło godziny. Potem półtorej godziny u niego, a potem zakupy w Carrefour. To jedyny plus mojej bytności na Bemowie. No, poza oczywiście zapłatą za korki. Kupiłem składniki na ciasto, które szykuję na Second Floor-Sitting Party „Bye bye, Halyna 2006”. Już wszystko mam. I oczywiście nie tylko to, więc obładowany reklamówkami dotarłem po godzinie do domu.

W nocy siedziałem i uzupełniałem plik na metody badań sondażowych, który prezentować ma wyniki ankiet, jakie przeprowadziłem. Niby 10, choć tak naprawdę może 2. Reszta zmyślona. Ale to przez presję czasu. A tak w ogóle, to po co ja się usprawiedliwiam? One i tak nie są reprezentatywne.

W środę w trakcie zajęć musiałem się wyrwać na dyżur w sprawie mojej pracy o Utopii. Niestety, prowadząca nie mogła za wiele powiedzieć, bo dopiero przy mnie przeglądała. Obiecała poprawę i dotrzymała słowa dzisiaj. Natomiast wczoraj właśnie powiedziała, że na razie obiecująco to wygląda i że koniecznie muszę to potem „dalej gdzieś pchnąć”. W sensie, że opublikować. Spoko, spoko. Ja wiem :)

Po zajęciach – korki u Dominika. Tym razem bez zakupów, więc dość szybko wróciłem do domu.
Ogarnąłem pokój w końcu, bo od kilku dni panował w nim mały nieporządek. No i musiałem napisać, jakie błędy znalazłem w tym pliku, gdzie się wpisuje wyniki ankiet. Był źle skonstruowany. I fajnie, że zgłosiłem, ale okazało się, że teraz muszę OD NOWA wpisywać wyniki do poprawionej wersji, bo zmian było za dużo, żebym mógł po prostu starą warsję przerobić. Na sto-ileśtam zmiennych znalazłem błędy w jakiś sześćdziesięciu.

W nocy wydrukowałem skrót tego, co mi potrzebne i poszedłem spać.

Patrzebne na dziś, bo o 8 rano miałem kolokwium z prawa administracyjnego, karnego i cywilnego. Uczyłem się całe 27 minut w drodze na uczelnię. Potem szybko napisałem w ciągu 25 minut (miało trwać godzinę) i wyszedłem. Czuję, że zaliczę bez problemu. Potem krótki spacer z Asią, która odprowadziła mnie pod socjologię.

Tutaj o 10 miałem kolejne kolokwium. Uczyłem się na nie 5,5 minuty siedząc na korytarzu i czytając-przeglądając notatki koleżanki. Napisałem też szybciutko. Czuję, że zaliczę.

Potem pobiegłem znów konsultować tę moją utopijną pracę. Pani zachwycona plastycznym i działającym na wyobraźnię opisem. Zaznaczyła kilka błędów, sam je z resztą znalazłem, po tym jak w końcu sam sprawdziłem to, co jej dałem ;) Mam więc 20 stron, jeszcze z 10 przede mną.

Po konsultacjach poleciałem odebrać temat egzaminu zerówkowego z psychologii społecznej. Na poniedziałek na 9 rano muszę napisać pracę „Ograniczenia psychologii poznawczej w wyjaśnianiu zjawisk społecznych”. 5 stron, więc bez problemu. Ale nie wiem tylko, które z omawianych przez nas lektur były z psychologii poznawczej… Napisałem już do ćwiczeniowca w tej sprawie ;) Pisanie referatu mam zresztą zaplanowane na jutro i sobotę, więc mam czas.

Z powodu rozdawania tematu, spóźniłem się na zajęcia, a których wygłosiłem też referat. Dopracowywałem go przed drugim kolokwium, przez co uczyłem się owe 5,5 minuty. Referat wypadł super. Grupa słuchała. Zapamiętali Ziga Ziglara (to Wielki Mistrz Perswazji… nie pytajcie…) i filozofię Każdy Wygrywa (czyli sposób na uzasadnienie sobie stosowania perswazji, jako czegoś jednak etycznego).

Po zajęciach spotkałem się niejakim panem Januszem. Och, przepraszam, bez „panem”. Facet ma siwe włosy, ponad 50 lat i studiuje prawo. A ja mam mu podyktować przez telefon w sobotę odpowiedzi na pytania egzaminacyjne. Spoko. Jak dla mnie, okej. 200 zł. Ale ile się nasiedziałem i nasłuchałem jego tłumaczeń, jak to on się naprawdę dużo uczy, ale po prostu już nie ma czasu. Po co ludzie mi się tłumaczą? Mi naprawdę wszystko jedno dlaczego decydują się na taki krok. Liczy się kasa dla mnie.
Jestem szczery przynajmniej.

Dzisiaj napisałem jeszcze dwa teksty na jutro na informację dziennikarską. Jeden z nich to zadany „felieton po wizycie Benedykta XVI”. Nadałem mu tytuł „Papież i tak będzie pił”. I wszystko jasne. Musiałem też napisać recenzję z wystawy, na której nie byłem. Zjechałem ją.

Jutro spędzę w czytelni jakieś 2 godziny. Muszę. Nadrabiam lektury z pierwszej połowy drugiego semestru na antropologię społeczną. Muszę, muszę. Poza tym muszę jutro tą nową wersję pliku z wynikami ankiet wysłać. No i zacząć pracę pisać egzaminacyjną. I poprawić o Utopii.
No i do Barbie wpadnę na pewno.

W sobotę dyktuję egzamin, no i mam 2nd Floor-Sitting Party :)
O tym, co kiedy muszę zrobić mógłbym pisać i pisać. Mam plan strasznie napięty. Mam teraz chyba 8 najgorszych dni sesji. Jak je przebrnę, to będzie okej. Potem tylko jakieś 5 egzaminów i po wszystkim.

Mieszkanie się komplikuje. W sensie, że umówiłem się z Il, że do połowy czerwca czekam spokojnie na to, czy uda jej się coś znaleźć. A jak nie, to muszę zacząć ja coś robić. Średnio mi to odpowiada, bo chciałbym jechać do domu w okolicach Bożego Ciała. Odpocząć w końcu. Psychicznie jakoś.
Rozmawiałem z jedną koleżanką – ma kawalerkę do wynajęcia na rok. Pomijając inne sprawy – 700 zł miesięcznie. To dużo jak dla mnie. Wiem, że w ogóle to raczej niewiele za kawalerkę, ale teraz ja płacę jakieś 450 zł. Więc różnica znaczna. Jeśli nie dostanę się na dzienne studia, to będę musiał wziąć kredyt studencki chyba, żeby to opłacać. A jak się dostanę (bo oczywiście znów próbuję na socjologii), to będę mógł prosić mamę o to, żeby mi zwiększyła dotychczasowe wpływy „na życie”.

Łódź się odezwała. W sprawie Rewala. Bardzo chciałbym do nich wpaść koło 10 czerwca. Po Paradzie Równości chyba pojadę. Albo jakoś tak. Zobaczymy.

Mnóstwo drobnych spraw. Mnóstwo, mnóstwo.
Lubię to chyba. Daje mi poczucie nie-marnowania czasu. Tym bardziej, jak mam wszystko zaplanowane co do minuty.

Wypowiedz się! Skomentuj!