Zgodnie z zapowiedzią sprzed tygodnia – nie poszedłem w poniedziałek na zajęcia. No, bez przesady. Stuprocentowa obecność to wstyd! To są studia a nie szkoła podstawowa. Ja i tak się trochę wstydzę, że wykorzystuję tylko te dozwolone nieobecności. Przecież jako student powinienem notorycznie opuszczać godziny i potem chodzić na dyżury i zaliczać to wszystko… Eh, jestem za dobry dla wykładowców i ćwiczeniowców ;)

W poniedziałek też miałem iść do Le Madamme, żeby stanąć w obronie klubu. Ale chyba dobrze, że nie poszedłem. Naprawdę. Bo siedziałbym tam do wczoraj i to nie byłoby dobre. Wyjście wcześniejsze nie wchodziłoby w grę. Wyobrażacie sobie te tłumy ludzi i ja nagle wychodzący, bo „muszę iść na korepetycje”? Nie, zdecydowanie nie dla mnie.
Choć przyznaję, że żałuję – miałbym okazję pogadać z Mikołajem, a dawnośmy się nie widzieli. Mimo wszystko, mimo naszego baaaardzo słabego kontaktu (czy też braku takoego ostatnimi czasy) ja naprawdę go lubię.

Tak więc poniedziałek spędziłem na totalnym nic-nie-robieniu. No, nie licząc tych trzech godzin, gdy byłem w drodze na, w trakcie i w drodze powrotnej z korepetycji. Do tego Iwona miała wciąż moją kartę miejską i musiałem wykosztować się 2,40 zł na bilety :) Bo stwierdziłem, że lepiej wydać i mieć z głowy ewentualnego kanara niż potem latać do ZTMu z kartą miejską i płacić jakieś-tam 6 zł opłaty manipulacyjnej. Oczywiście kanara nie spotkałem.

Cały dzień gadałem na Tlenie zamiast zająć się czymś pozytywnym i pożytecznym. Jestem straszny, wiem. Czasem jednak dzień odpoczynku należy się i mnie! Fakt, że odpoczynek to był marny, bo po całym dniu strasznie mnie oczy bolały… No, ale psychicznie chyba wypoczywałem.

We wtorek w sumie też ciut sobie odpuściłem. Poranny wykład z prawa. Potem zajęcia z moim ulubionym Panem M. Grupa stwierdziła, że przesadziłem… Bo to było tak…
Coś tam mówimy, opracowujemy ankietę, takie tam… I ja wymyśliłem pojęcie 'zrozumywalności’. Wiem, że to głupie, ale pasowało. I wszyscy się śmieją i jak zwykle atmosfera luźna. I po którymś tam razie, gdy użyłem 'zrozumywalności’, Pan M stwierdził, że pomijając samo pojęcie – to świetnie mi idzie wymawianie go i artykułowanie dość trudnej zbitki literowej. No więc odpowiedziałem, że jak chce, to mogę go pouczyć…
I że to niby była przesada. Niektórzy twierdzą, że on się wtedy zaczerwienił a wszyscy, że speszył. No nie wiem. Ale ja naprawdę z chęcią go pouczę ;)

Potem spotkałem się z Marcinem. Tym z Barbie. Poszliśmy sobie do Eufemii kochanej (bo gdzieżby indziej!), gdzie jak zwykle pan Krzysiu mnie tuczy swoimi ciastami pysznymi. Potem pospacerowaliśmy Krakowskim Przedmieściem i spotkaliśmy moich dzielnych znajomych z dziennikarstwa, którzy dzielnie przygotowywać chcieli sondę uliczną dla Pani Od Ti-Wi, ale im bateria w kamerze siadła. Pogadałem z nimi chwilę, potem poszedłem z Marcinem do biblioteki wydziałowej, odebraliśmy mój indeks a potem odprowadził mnie na Karową. Nasze spotkanie polegało głównie na rozmawianiu. Ot, poznajemy się. Śmieszna to sytuacja, bo dawno nie poznawałem nikogo „od zera”. To znaczy, że kogoś, kogo nie zna nikt z moich znajomych i kto mnie nie kojarzy od jakiegoś swojego znajomego. Dziwne to wrażenie :)

Potem powrót na zajęcia i oczywiście korepetycje. Nie lubię zajęć, za które ktoś mi zapłacił tydzień wcześniej. Ale jest o tyle dobrze, że maturzysta jest tak leniwy, że nie muszę się martwić o brak materiałów.

Dostałem maila z Vivy. Z tej telewizji. Kiedyś pisałem, że zgłosiłem się do nich na casting z nieco wyzywającym i prowokacyjnym listem. I nie podałem tam numeru telefonu. Więc o niego zapytali…
Nic nie mówię, nic nie zapeszam, niczego jeszcze nie oczekuję.

Dziś jestem w domku ponieważ nie ma porannych ćwiczeń z historii Polski… A że potem mam dwa wykłady… To sobie odpoczywam. Na 14:00 muszę być na ćwiczeniach, potem wykładzik i tradycyjnie korepetycje. Jeszcze nie wydrukowałem materiałów. Żebym nie zapomniał.

Jestem zły na Pawła. I on wie dlaczego. Strasznie, strasznie zły.
A złość wynika chyba z bezradności najczęściej.

Podobno w kuluarach trwają rozmowy na temat moich zdjęć na gronie. Śmiesznie. Bo do mnie docierają tylko słowa, że „nie, jest naprawdę super”, „a mi się właśnie podobają”. Śmiesznie, śmiesznie. I pomyśleć, że na tych fotkach w sumie nie ma nic niezwykłego. Ot, ja. Ot, strój Madonny.

Ciotki-Napaleni oczywiście się nie odezwą, jeśli ja pierwszy SMSa do nich nie wyślę! No co za ludzie… A na jutro jestem z Przemkiem umówiony. I wymieniam od dwóch dni wiadomości z Michałem Rasmusem na gronie. O perfekcyjności było na początku… Teraz zaszło dużo dalej. Ale ciekawa konwersacja, przyznaję. A na bloga trafił Wojtek… Kto wie co to za Wojtek, ten wie. W każdym bądź razie pochwalił mi się tym na gronie.
Grono to, grono tamto… Bauman ma rację. Miesza nam się świat rzeczywisty z wirtualnym. Bo wirtualny jest tylko przedłużeniem rzeczywistego. Takim ponadrzeczywistym światem.

Ponieważ lubię planować, to już wiem, że w maju mam urodziny młodszego z moich chrześniaków. I Piotr coś wspominał… A 1 maja jest oczywiście May One Day (Marcin Edge i Łukasz to już w ogóle milczą!).
I w sumie nie ma o czym więcej pisać. Dużo się dzieje takich pomniejszych spraw. Komuś tam pomagam w dylematach miłosnych na gg, komuś innemu doradzam na Tlenie, coś tam piszę na forum gronowym, codziennie zajmuję się dostarczaniem niusów na wirtualnemedia.pl i jakoś ten czas leci. A w sobotę chcę znów iść do Barbie. I Moniki znów nie będzie, bo ona znów jedzie do domu. Znów.
Eh…

Wypowiedz się! Skomentuj!