[vanitas vanitatum et omnia vanitas]

Takie bowiem jest moje życie. Marne. Nijakie. Beznadziejnie nudne i samotne.
Od razu zaznaczam, że nie mam żadnego dołka i nie jest mi smutno. Po prostu pewne fakty, do tej pory skrywane przez mój umysł w nieświadomości, zaczynają wychodzić na wierzch i godzę się z nimi. D tej pory działała tu zasada redukcji dysonansu poznawczego (ładnych rzeczy nas uczą na tej socjologii, prawda?). Chodzi o to, że fakty, które zaniżałyby moją samoocenę były przeze mnie jakoś tłumaczone. Tak, jak każdy palacz wiedząc, że palenie zabija wmawia sobie, że badania są nierzetelene, że go nie dotyczą, albo że rzucenie palenia spowoduje przybranie na wadze, stresy i takie tam. Więc pali dalej. Ja nie dopuszczałem do siebie świadomości o marności mojego życia.

Jeden dzień podobny do drugiego. Różnią się tylko czasem kursami, które mam na UW. Choć i tego czasem nie zauważam. Wstaję rano, jem coś, idę na zajęcia, jadę na korki po nich, wracam, siedzę na necie i padam do łóżka. Cykliczność godna podziwu. Codziennie, od kilku miesięcy to samo.

Owszem, uczę się czegoś na ISie i IDzie. Z akcentem jednak na socjologię. Owszem, rozwijam się wewnętrznie, dowiaduję się nowych rzeczy, uczę się, poznaję lepiej świat. Jednakowoż nic z tego nie wynika.
Męczy mnie ciągłe uśmiechanie się. Męczy mnie ciągłe walczenie z godzinami, które pozostają.

Miałem dziś taki moment, gdy z parku, którego nazwy nie znam, a który mieści się przy kościele sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu schodziłem schodkami prowadzącymi na ulicę Karową i zdałem sobie sprawę z tego, że oto spełnia się moje marzenie. Ludzie! Marzenie się spełnia! To, o czym marzyłem przez kilka lat stało się i staje się rzeczywistością!
Przez całe liceum, a może i nawet pod koniec podstawówki majaczyła mi w głowie Warszawa. Wybicie się z małomiasteczkowych realiów, trafienie do 'wielkiego świata’, możliwość studiowania. I mam to! Uśmiechnąłem się sam do siebie na tę myśl. Musiałem dziwnie wyglądać dla tych, którzy mijali mnie w mrozie grudniowego poranka.
Oto studiuję to, co chciałem. Oto mieszkam w Warszawie. Oto mam niemal nieograniczony dostęp do kultury i sztuki. Oto mam nieporównywalnie lepszy dostęp do swobody homoseksualnego wyrażania części swojego jestestwa. Oto jestem tu!

A teraz naszła mnie refleksja. Maria, ćwiczeniowiec z psychologii społecznej, nazwałaby to chyba dysonansem podecyzyjnym. Bo co z tego wynika? Co wynika z tego, że realizuję swoje marzenie?
No mówiąc krótko – gówno wynika.

Zamiast zdobywania interesującej mnie wiedzy na studiach mam zestaw nudnych zajęć polegającej na czytaniu nudnych tekstów przerywanych czasem jakimiś ciekawszymi spotkaniami z niektórymi naukowcami. Zamiast radości z mieszkania w Warszawie mam wkurwienie na to, że muszę marnować tyle czasu w autobusach i świadomość, że nie znam tego miasta (przyznaję się bez bicia – nie wiem jak dojść do Zamku Ujazdowskiego). Zamiast dostępu do sztuki i kultury chodzę raz do roku na bezpłatny festiwal filmowy o prawach człowieka. Cały mój czas zajmuje uganianie się za kasą, której zawsze brak, czytanie setek stron lektur i planowanie tego wszystkiego, żeby się optymalnie wyrobić.

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że moi homoseksualni znajomi mnie nie rozumieją. A to oznaczać może, że najpewniej to ja ich przestaję rozumieć po prostu. I nie wiem co się zmienia na dobrą sprawę… Po prostu żyję tak, jak żyłem. W jakiś sposób na pewno ewoluuję, ale chyba bez rewolucyjnych zmian, a tu się okazuje, że jakoś zaczynamy się rozmijać.
Z heteroseksualnymi znajomymi też jest problem. Bo mnie nie bawi ani przesiadywanie w pubach, ani zabawa w heteryckich klubach, gdzie i tak chodzi głównie o to, jak bardzo kto się najebał. Poza tym moi hetero znajomi mają innych hetero znajomych, z którymi spędzają więcej czasu w związku z tym, że tamci znajomi nie studiują dwóch kierunków i są mniej zajęci.

Socjologia, czerpiąc z doświadczeń psychologii i psychologii społecznej, nazwałaby to wyalienowaniem.

Większość moich homoznajomości ma podtekst seksualny lub chociaż erotyczny, od którego próbuję uciec. Pozostałe naturalnie niejako kończą się, gdy znajomi znajdują sobie partnera i jemu muszą poświęcać czas.
Moje życie seksualne staje się powodem żartów i anegdot znajomych obojga płci i orientacji. Dowcipy dotyczą zarówno moich wyjątkowo rzadkich kontaktów seksualnych, powodów mojej abstynencji oraz wynikającej z tego rzekomej degenracji narządów płciowych. Wszyscy przegrywają sobie ode mnie filmy porno, jednocześnie nabijając się z tego, że mam stałego partnera w postaci swojej ręki.

Jeden znajomy nie rozumie dlaczego chodzenie do kina sam na sam jest dla mnie krępujące, a inny zarzuca mi wywyższanie się z powodu nie przychodzenia na imprezy, na których znajomi się bawią. Jeszcze inny nie rozumie, dlaczego dość duże znaczenie ma dla mnie ton zaproszenia na takową imprezę. Kolejny próbuje fasadowo tworzyć znajomość między mną a swoim chłopakiem.

Codziennie doświadczam frustracji spowodowanej swoimi postanowieniami. Dopiero niedawno doszedłem do wniosku (oto efekt owych 'godzin’, które pozostają), że moje odrzucenie życia seksualnego może być próbą redukcji dysonansu poznawczego, jaki występuje między naturalnymi potrzebami seksualnymi i moim dość rozbudzonym libido a brakiem jakichkolwiek sukcesów na kilkuletnim polu „dłuższych” relacji męsko-męskich. Jeśli nie możesz osiągnąć jakiegoś celu, zaprzecz go, odrzuć. Prawdopodobnie to właśnie stało się moim udziałem.

Dodatkowo właśnie przeczytałem ponad 190-stronnicowy raport OBOPu na temat mężczyzn mających kontakty seksualne z mężczyznami i uświadomiłem sobie, ile potencjalnie ryzykownych zachowań seksualnych przeżyłem w swoim życiu. Dodatkowo okazało się, że na 404 badanych u 13 badanie wykazało obecność przeciwciał wirusa HIV. A tylko 2 stwierdziło w ankiecie, że jest zarażonych. To oznacza, że 11 żyje w nieświadomości. Dodatkowo tych 13 miało w ciągu ostatniego roku kontakty oralne i analne bez zabezpieczenia. Tylko 3 zabezpieczało się podczas oralnych i 9 podczas analnych. Potencjalnie oznacza to, że 10 kolejnych facetów mogli zarazić. A nawet więcej, bo wszyscy mieli kontakty z więcej niż jednym partnerem podczas owych 12 miesięcy. Trochę mnie to przeraziło. Tak na poważnie.
Może ja powinienem sobie test zrobić?
Ale i się boję, i wstydzę, i nie wiem jak i gdzie.

Jutro impreza u Rasmusa. Będę się uśmiechał, obiecuję. Potem w Utopii (jeśli oczywiście mnie wpuszczą) zapomnę na jakiś czas o swoich problemach. Wrócę do domu i będę przeżywał, że jestem tak nieatrakcyjny w porównaniu z chłopcami i mężczyznami, którzy się tam bawią. A potem zacznę redukować swój dysonans poznawczy, pocieszając się, że jestem za to całkiem inteligentny, dużo w życiu już osiągnąłem i… no i tyle.

Gdy byłem w domu rodzinnym, zajmowałem się chociaż pisaniem. Robiłem gazetę. A nawet dwie.
A tutaj? Na piątek mam referat o postawach i persfazji. Ależ rozwijające, dziennikarskie i twórcze.

O niezwykłym bogactwie mojego życia świadczyć może fakt, że w piątkowy wieczór zajmowałem się analizą 190-stronnicowego raportu socjologicznego. I to nie dlatego, że muszę zrobić jakiś referat czy jest mi to potrzebne. Robiłem to dla rozrywki.

Odezwał się Tomek. Ma jakiś tam zestaw kar od rodziców. W tym zakaz spotykania się z kimkolwiek do końca grudnia. A nasza dzisiejsza „rozmowa” na GG coś mi źle wróży. Jestem taaaaaaaki zaskoczony.

Przyznawanie się przed sobą do dysonansów poznawczych, jakie mamy w sobie, prowadzić może do obniżenia samooceny. Albo do jakiś problemów psychologiczno-psychicznych. Ja przyznaję się do nich przed wami. Pytanie brzmi, czy już jestem popierdolony, czy też odbije mi lada moment.
I nie widzę wyjścia z marności swojego życia.

Wypowiedz się! Skomentuj!