Niby dwa dni temu blotka była, a już mam setki spraw do napisania.
Sobota jest oczywiście zabiegana. Najpierw w samo południe spotkanie z redakcją. Która już się wykruszyła. Została może połowa tego, co na początku. Ale zadeklarowali, że będą pracować ze zdwojoną siłą i że damy radę. No, ja mam nadzieję. Bo coś by trzeba zacząć robić. Mam w głowie bardzo niewyraźny zarys szaty graficznej. Muszę nad tym pomyśleć poważnie i usiąść w końcu i coś zaprojektować w wersji cyfrowej.
A skoro o tematach prasowych mowa, to chciałem się pochwalić, że dzisiaj oficjalnie zacząłem praktyki w wirtualnemedia.pl. Wysłałem pierwsze 5 tekstów. Z czego poszedł 1. Och, jaki jestem wspaniały i boski! I och, ach, jakie mam cudowne umiejętności. I w ogóle! Już czekam z włączonym programem pocztowym, aż zaczną się o mnie bić redakcje poważnych mediów ogólnopolskich. TVN, TVP, RMF – wszyscy będą chcieli mnie mieć. Taki jestem boski!
Tekst dotyczył tego, że w nowym Yahoo! Messengerze będzie opcja Phone Out, jako konkurencja dla Skype’a.

Bezpośrednio ze spotkania, pomknąłem na korepetycje. Ależ mi się one ostatnio podobają… Jest super, bo zadaję małemu zdania do analizy i gdy on się tym zajmuje, ja przygotowuję kolejne przykłady i nie mam za dużo roboty :) Supersprawa! Tak, to ja mogę udzielać korepetycji i udzielać :) Dziś jakaś pani do mnie napisała, pytając o referencje… Więc jej napisałem, że jestem super i w ogóle.

Po korkach wróciłem szybko do domku (zaliczając wcześniej Carrefour Bemowo), w ciągu 40 minut zjadłem obiadek, delikatnie posprzątałem pokój, pogadałem z Tomkiem na GG i pognałem na Aleje Ujazdowskie. Już wiem, gdzie jest Kino.Lab. Obejrzeliśmy z Ilonką „Sąd okręgowy dzielnicy X” (X oznacza dziesięć, a nie X jako niewiadoma). Niezłe. Naprawdę niezłe.

Napaleni przyjechali na Plac Na Rozdrożu i zabrali mnie stamtąd swoim mobilem. Byli z nimi Marcin Egde i jego Łukasz. Pojechaliśmy jeszcze po Kacpra po drodze zachaczając o sex-shopy, bary z żarciem i sklepy monopolowe… Dotarliśmy jednak w końcu do Michała Rasmusa. Miły i młody pan ochroniarz pomógł nam oczywiście z dotarciem do właściwego bloku. U Michała byli już Andrzej ze swoim Radkiem, Sebastian ze swoim Michałem, M-why, Grzegorz z jakimś Marcinem, niejacy Radek i Przemek. No i nasza szóstka. Całkiem sympatyczne towarzystwo.

Wieczór minął nam na dyskusjach i zawieraniu nowych znajomości. Andrzej stwierdził, że go nie lubię. I że jestem wyniosły. Razem z Sebastianem w dość głośnej dyskusji wytykali mi, że postąpiłem niesłusznie nie przychodząc na imprezę Andrzeja. Ocenili moje zachowanie jako wskazujące na to, że wcale nie zależy mi na znajomości z Andrzejem.
Przyznać muszę, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że to nie pierwszy raz nie byłem u Andiego. Poprzednim razem, gdy zapraszał mnie na urodziny, miałem ten trudny okres i nie spotykałem się z nikim… Rzeczywiście, znów mi się to przytrafiło. Ale ponieważ zwerbalizowałem sobotniego wieczora wszelkie argumenty, które mną kierowały, nie będę tłumaczył się teraz na blogu. Po prostu odebrałem to zaproszenie tak, a nie inaczej. I koniec.

Miło się gadało z M-why. Krótko niestety, ponieważ on dość szybko umarł. No, ale bywa i tak.
Po raz pierwszy od dawna miałem okazję zamienić kilka słów z Sebastianem i jego Michałem. Który znów zaskoczył mnie swoim poczuciem humoru. Bardzo miłe wrażenia.
Radek upewniał się, czy przyjdę na jego urodziny oraz zapewniał, że prezent jest zbyteczny i wystarczy moja obecność. Ja wiem swoje. :)

Przez cały wieczór nie zamieniłem słowa z Grzeogrzem. Który, jak się okazało, przyszedł z owym młodym Marcinem (nie mylić z Edge). Całkiem zresztą ładnym Marcinem. Przyznać muszę, że nie wiedziałem wtedy dlaczego mnie to ubodło. Dziś już wiem. Nie ma to jak refleksja post factum. Po prostu zdałem sobie sprawę, że w konkurencji pod tytułem „komu uda się przekonać Grzeogrza do spędzania ze sobą czasu” on mnie pokonał. Poniekąd pocieszający może być fakt, że zająłem drugie miejsce.
Poczucie humoru się mnie trzyma. Niezmiennie.
Dość łatwo udowodnić, że Grzegorz unikał mnie świadomie – dużą część czasu rozmawiałem z Napalonymi, tudzież stałem w ich pobliżu. I dopiergo, gdy Napalony się oddalił – mógł porozmawiać z Grzegorzem.

Och, oczywiście niemal ze wszystkimi zamieniłem kilka ciekawych słów i cały wieczór zaliczam do niezwykle udanych. Jedynie Kacper wyraźnie się alienował i w dość widoczny sposób starał się zakomunikować swoje „odstawanie” od grupy. Jak stwierdził – spora część gości po prostu go tam nie lubiła.
Ja tam nie wiem. Nie mi oceniać.

Po tym jakże mile spędzonym czasie, udaliśmy się do Utopii. Zgodnie z planem. Kacpra odstawiliśmy do domu (tego wydarzenia komentować nie zmierzam) a potem Jego Facet odstawił mnie, Marcina Egde i Łukasza na Jasną. Przy wejściu Daniel na nasz widok rozpiął kurtkę i podparł się łapiąc się rękoma za biodra, na co zareagowałem gestem wyrażającym podziw i słowem „Wymiatasz!”. Wyraźnie zadowolony stwierdził, że mnie uwielbia. Zwróciłem mu uwagę, że jego wielka plakietka przypięta do piersi mówi co innego („I love christmas shoping”). „Plakietka plakietką, ale ciebie uwielbiam” skomentował.
Miło.

Napaleni pojechali drugą turą przywieźć do U Grzegorza, Młodego Marcina i niejakiego Przemka. Reszta ferajny nie wybierała się tego wieczora do Różowej Mekki.
Kolejka do szatni była… WOW… po raz pierwszy widziałem taaaaaki tłum oczekujący na szatnię. Wiedziałem jednak potem skąd te dzikie rzesze ludzi w samej Ciotopii. Było naprawdę ciasno. Ale baaaardzo sympatycznie. Pobawiłem się bounc’ując dobre kilka godzin. Tak świetnie mi szło, że nie kupiłem nawet nic do picia. Zresztą kolejka do baru była tak wielka, że musiałbym być NAPRAWDĘ zdesperowany, żeby cokolwiek pić.

Grzegorz do mnie podszedł! Tak! Zagadał. „Co tam?” „Successfully avoiding me all the night…” Po pięciu minutach usłyszałem odpowiedź „Hę?” a potem jeszcze „Przepraszam, zaraz wracam”. I poszedł. Tak. To był cały dialog przytoczony bez skrótów.

Posiedzieliśmy w U do 4. Jeszcze zanim pojawił się Stonebridge, my wyszliśmy.
Okazało się, że gdy byłem w Ciotopii, dzwonił do mnie Borys, który oświadczył, że ma wolną noc i z chęcią wyszedłby gdzieś – na przykład do Utopii. No, szkoda, że wcześniej tego nie wiedziałem. Z radością pobawiłbym się z nim w U.
I dlatego zawsze mówię: plan to podstawa!

W niedzielę nieco ponadplanowo pospałem sobie do 12:00. Pogadałem potem z Tomkiem znów na GG. Korzystając z popularnej ostatnio strony CrushCalculator.com wysłałem mu link, pod którym znalazł stronę, gdzie – niby – można policzyć… no nazwa CrushCalculator mówi wszystko :) Prawda jest taka, że po wpisaniu swojego imienia i od 1 do 3 osób, które chcemy „policzyć” z nami – dane te wysyłane są do osoby, która jest wysłała nam link. Poza dwoma żeńskimi imionami Tomek wpisał „Arek”.
Gdy dowiedział się o co chodzi i powiedziałem, że przeczytałem owego Arka zrobił chyba najgorsze z możliwych. Zaczął się tłumaczyć. Że Arek to już przeszłość. I żebym przestał.
Ale ja nic nie robiłem.

Myślę jednak, że mój późniejszy opis na GG mówił wszystko. „Anka ma grzyba, Tomek ma Arka, Grzegorz mnie unika a mama pozdrawia”. Anka ma grzyba. Tak mi dziś powiedziała. W ryju ma. Tak to opisała. I zaraziła Iwonkę, albo na odwrót. No, nie ważne. Zaś jeśli o mamę idzie, to dzwoniłem dziś do niej. I kazała pozdrowić wszystkich znajomych. Więc pozdrowiłem. No i żeby jej nie martwić, powiedziałem jej, że wracam do Wawy na sylwestra na imprezę w klubie.

Bo tak w ogóle to piątkowej nocy doszedłem do wniosku, że kocham moją mamę nad życie. I że nie wiem, czy potrafiłbym przeżyć jeden dzień bez niej. I nie żartuję. Zdałem sobie sprawę, że gdybym tak nagle odszedł, zniknął, to życie wszystkich pozostałych ludzi na świecie dość szybko wróciłoby do normy. A życie mojej mamy – nie. Bo tylko jej zależy na mnie tak bardzo, jak nikomu jeszcze nigdy nie zależało i pewno nigdy nie będzie zależeć. I jestem głupi, że przez lata tego nie doceniałem. Postanowiłem to zmienić. Muszę się starać, żeby nie miała przeze mnie żadnych zmartwień.

Dziś – zgodnie z planem – byłem w kinie z Sebastianem i Ilonką. Obejrzeliśmy jedyny chyba podczas tegoroczonego festiwalu HFPC film o pedałach. Niezły. Tyle powiem. Potem poszliśmy do McDonald’sa świętować :) Nic konkretnego. Tak po prostu jedliśmy. Miło spędzaliśmy czas, ciesząc się dobrodziejstwami konsumpcyjnego świata.

W domu zająłem się nic-nie-robieniem, co mi się świetnie udało. Tlenowałem sobie z Davidem z Krakowa, wymieniałem SMSy z Michałem Szczecin, który jest w dziwnym stanie i pisałem wspominane już teksty na wirtualnemedia.pl.
Poza tym powoli szykuję się do spania, bo jutro mam zaplanowane iść przed zajęciami na roraty. Czyli o 6:45 muszę być w kościele. A to oznacza pobudkę o 5:30. Damy radę.

Szykuje się kolejny tydzień. Jakoś go przetrwam. Ale jutro idę kupić bilet na pociąg do domu. Czas wracać i odpocząć.

Zmiana muzyki na blogu.

Armand Van Helden „Into Your Eyes”

When I look into your eyes,
I could love you too forever.

Wypowiedz się! Skomentuj!