Mam dziś czas na pisanie. Jest sobota, a ja siedzę w domku.
Nie, narzekać nie mogę – wczoraj wyszalałem się za wszystkie czasy, ale… ja byłem gotów na wielkie imprezowanie także i dzisiaj. O jutrze nie wspominając. Chciałem po prostu bawić się, jak za dawnych czasów. Przecież było tak super jeszcze rok temu… Wtedy szalałem całymi weekendami. A teraz?
Czy dziadzieję ja, czy też moi znajomi, czy po prostu tracę znajomych?

Wczoraj mieliśmy iść do Barbie. No, ale jak to z Napalonymi bywa… plany się zmieniły. A szkoda, bo miałem nadzieję spotkać Ilonę, która też do Barbie się wybierała. Tak, czy owak – wylądowaliśmy w Galerii. Ja naprawdę nie przepadam za tym lokalem. Wręcz go nie lubię. I powiedziałem chłopcom, że to jest trzeci raz jak tam idziemy, gdy jest tam „selekcja” i że jeśli tym razem oni dostaną coś od Piotrka-selekcjonera a ja nie, to kończę definitywnie i już więcej nie dam się namówić a wyjście do tej tupajbudy.
Jak na złość – ja też dostałem pieczątkę do VIP-roomu.

Był z nami Kacper. Po drodze zabraliśmy go z jakiegoś pubu. Na posiedzeniu u mnie przed imprezą miał być też Marcin Edge, który jednak z powodu zawirowań życiowych trafił do swojego faceta do domu. I u mnie go nie było. Wszystko to miało jeden cel. Chcieliśmy się dostać do Utopii na Lolę Lou.
A że zastępujący boskiego Daniela Majki z Labo ostatnio nas nie wpuścił, musieliśmy mieć pewność, że nie spotka nas przykra niespodzianka przy wejściu. Stąd też chłopcy załatwiali zaproszenia. Które mamy do tej pory, bo okazało się zbyteczne… Po prostu weszliśmy.
W środku – dzikie tłumy. Dawno nie widziałem w Uto tylu ludzi. Wszyscy oczywiście przyszli tam dla boskiej Loli, która świętując swoje 10lecie kariery rozpoczęła nowy cykl imprez – „Girls! Girls! Girls! The cab drag system”. Sam zaś jej występ był… po prostu taki jak zwykle. A nawet podwójnie fenomenalny. I nawet – o dziwo – część ciot schowała do kieszeni swoje wylansowanie i przegięcie i pozwolili się porwać Loli. Która to jak mało kto umie nawiązać kontakt z publicznością. Cioty wymiękły. Wszyscy krzyczeli „Lo-la! Lo-la!” a potem odśpiewali jej „Sto lat”. Było cudownie.
No i muzyka wyjątkowo nieco inna niż zazwyczaj w piątki. Mniej „dawna” niż dotychczas. Było naprawdę super.
Wybawiłem się za wszystkie czasy!

A Napalony i Jego Facet oczywiście lecą na nowego chłopca – jest nim Robert niejaki. Whatever. Mi się nie podoba :)

Dzisiaj na 13:00 umówiłem się z Ilonką w Galerii Mokotów, gdzie to dokonywaliśmy zakupu obuwia. Zmarnowaliśmy tam ponad dwie godziny. I oczywiście żadne z nas butów nie kupiło. Za to nabyliśmy inne cenne przedmioty :) Jak zwykle skończyło się na tym, że wydaliśmy kasę na rzeczy, których zakupu nie mieliśmy w ogóle w planie… Eh…
Odwiedziłem też Grzegorza w Carlingsie. Całkiem tego nie planowałem, ale gdy przechodziłem obok – uświadomiłem sobie, że przecież on tu pracuje! I był :) Ilonka go poznała. On poznał ją. Miło. Rozmowa była krótka, nie chciałem mu przeszkadzać. Poza tym chyba nie ma potrzeby kontaktu ze mną.
To nasze pierwsze spotkanie od czasu, gdy nocował u mnie po raz drugi. Przypadkowe, nieplanowane.
Bo ja znów miałem rację :) Powtarza się scenariusz ze stycznia. Wiem, że to niedobrze porównywać, ale co ja na to poradzę, że moje życie idzie jak sinusoida i pewne elementy się w nim powtarzają… Wtedy też było tak, że po nocy Michał wyszedł i potem widywaliśmy się tylko przypadkiem.
Życie.

Potem – szybki wypad z Napalonymi do Ikei. Bo chciałem zwrócić moje siedzisko Snille, które znów pękło w tym samym miejscu. No a poza tym chciałem zjeść tam obiadek :) Pani w reklamacji najpierw robiła problemy, ale potem „zapytała koleżanki” i chciała przyjąć reklamację. Okazało się jednak, że i tak w Jankach nie ma owych siedzisk „na sklepie”. W Markach komputer wskazał ich stan, jako „-1″… Spekulując stwierdziliśmy, że najpewniej wycofali całość, bo często musiały zdarzać się reklamacje takie, jak moja. No i wróciłem do domu ze swoim starym siedziskiem. Potem będę próbował się kontaktować i pytać o to, czy są już na stanie takowe.
Obiadek za to w Ikei udał się wyśmienicie :) Klopsiki są niezłe. A, no i oczywiście kupiłem kilka zupełnie niepotrzebnych rzeczy…

Wypadałoby też powiedzieć coś o całym mijającym tygodniu… „Time goes by so slowly for those who wait. Those who run seem to have all the fun”. Próbuję biec. Ale nie zawsze się udaje. Mimo tego, że mam te zasrane dwa kierunki, kilka godzin korepetycji (Dominik jest w tym tygodniu chory, więc 3 godziny i 60 zł mniej) i choć staram się jak mogę… To wciąż nie mogę zapełnić sobie całego czasu. Pozostają godziny.
A one są najgorsze.

Bo a to spotykam się z Martą i jej Kubą, a to z Moniką, a to załatwiam jakieś kwestie związane z gazetą, a to znów próbuję coś zrobić konstruktywnego, a to szukam butów… Ale wciąż mam za dużo czasu wolnego. Nie chcę go.
I to nie jest kokieteria. Naprawdę mi on przeszkadza. Bo czas to okazja do myślenia. A myślenie się u mnie źle kończy. Dlatego też wszyscy ostatnio odradzają mi ową czynność („nie myśl tyle”, „po co ty tyle myślisz”, „tylko nie zajmuj się myśleniem”). Rozumiem ich. Bo potem przerzucam swoje problemy na nich. I im też jest trudniej w życiu.

Przepraszam Was za to. Teraz, oficjalnie. Nie powinienem Was zajmować swoimi sprawami, niepokoić, zawracać głowę. Macie swoje życie, swoje problemy, swoje sprawy. Kimże ja jestem, żeby jeszcze dokładać Wam jakieś swoje niepokoje?
Zawsze, kiedy proszę Was o jakąś pomoc – mam potem wyrzuty sumienia. I choć wiem, że teraz będziecie mówić „no co ty”, „nie mów tak”, „to przecież normalne”… To ja wiem, że dla mnie to nie jest normalne. Dla mnie normalnie jest wtedy, gdy ja poświęcam swoje nadprogramowe godziny, których wciąż mam za dużo, na Wasze problemy – dzięki temu nie zajmując się swoim życiem i pomagam Wam.

No. Rzekłem.
A teraz czas się kąpać, wyspać i pisać referat o „Gazecie Wyborczej”. Jutro wieczorem Lola Lou w Paprotce. Nie może mnie tam zabraknąć! Mam nadzieję, że kilkoro moich znajomych też się wybierze. A od poniedziałku znów normalny tydzień pracy.
Time goes by so slowly…

Wypowiedz się! Skomentuj!