Nie wiesz, jak to jest.
Idziesz sobie ulicą, powoli zmierzasz ku domowi, żeby odpocząć po całym dniu (nie takim zresztą ciężkim, bo to sobota), w uszach masz słuchawki i gra sobie nowa Madonna. Jest dość ciepło, a słońce aż razi Cię w oczy, przebijając się przez ostatnie żółte liście pozostałe jeszcze na gałęziach.
I wtedy nadchodzi ten moment.

Przestajesz myśleć o tym, że torba jest za ciężka, a ksero kosztowało cię dziś 15 złotych. Nagle muzyka przestaje przynosić radość, którą dawała przez całe 4 godziny, kiedy jej dziś słuchałeś. Przestajesz mrużyć oczy. Nie widzisz już słońca. Nic nie widzisz.
Dociera do ciebie myśl.
Właśnie w tym momencie zdajesz sobie sprawę z tego, że to wszystko nie ma znaczenia.

Dokładnie w tym momencie twoje życie traci sens.

Odkrywasz, że tylko sztucznie cały czas próbowałeś je jakoś konstruować. Że sztucznie próbowałeś nadać mu znaczenie. Po to przyjechałeś do Warszawy, po to zdawałeś na drugi kierunek, po to szukasz coraz to nowych zajęć. Po to zgodziłeś się jeździć na korepetycje, które są godzinę drogi od ciebie, po to zbierasz ludzi do tworzenia gazety na uczelni. Po to przez te wszystkie miesiące chodziłeś na imprezy.
Żeby nadać sens życiu.

And you failed.

Bo możesz być w biegu od 6:20 rano do 21:20 wieczorem, możesz czytać lektury i poszerzać dodatkowo wiedzę, możesz przygotowywać materiały na korepetycje, piec w międzyczasie ciasto i zasypiać chwilę po przyłożeniu głowy do poduszki… Możesz wypełniać czas pisaniem, możesz nawiązywać dziesiątki nowych znajomości, robić kilka gazet i udzielać się społecznie… Możesz robić wszystko dla zabicia czasu.

Ale i tak pozostają. Godziny.

Jeszcze nigdy w moim życiu nie byłem tak samotny.

Wypowiedz się! Skomentuj!