Dość tego.

Zawołałem z ucisku do Pana,
Pan mnie wysłuchał i wywiódł na wolność.
Pan jest ze mną, nie lękam się:
cóż mi może zrobić człowiek?
Pan ze mną, mój wspomożyciel,
Ja zaś będę mógł patrzeć z góry na mych wrogów.

Lepiej się uciec do Pana,
niż pokładać ufność w człowieku.
Lepiej się uciec do Pana,
niżeli zaufać książętom.

(Ps 118)

Koniec.
Wczoraj wieczorem przemyślałem wszystko dokładnie. Przeanalizowałem. Potem przespałem się z tą myślą.

I mam was w dupie.
Głęboko zresztą. Gdzieś w proksymalnej części odbytnicy. Tuż przed dwunastnicą.
Bo nie było was przy mnie, gdy was potrzebowałem. Bo nikt nie pomógł mi, gdy najbardziej łaknąłem tej pomocy. Bo nie potrafiliście zrobić nic dla mnie.

Wszyscy wy.

Zły byłem z tego powodu. Na siebie. Na was. Na wszystkich.
A teraz mi przeszło. Złość to uczucie niedobre. Niszczące. Destruktywne. A nie jest celem mojego życia sianie jakiejkolwiek destrukcji. Dlatego wyrzucał złość ze swojego serca. Już mi przeszło.

Nie jest mi już smutno. Jak zwykle, gdy dochodzę do kolejnego odkrycia wewnątrz siebie, jestem rad. Tak jest i tym razem. Co mi było? Nie mogłem się pogodzić z tym, że nic dla was nie znaczę.

Teoria wymiany mówi, że gdy komuś ofiarujemy coś w życiu – materialnego czy niematerialnego – osoba ta będzie chciała się nam odwdzięczyć. Będzie czuła się zobowiązana, a to, że my jej coś ofiarowaliśmy stawia nas na wyższej od tej osoby pozycji. I dlatego staramy się odwdzięczyć. Nigdy jednak nie dyskutuje się o tym jawnie, a to, co dostajemy w zamian nie koniecznie musi nas zadowalać. Nigdy zaś nie wolno nam się „skarżyć” na to, co dostajemy w zamian.
A ja nie dostałem nic. Choć starałem się dać jak najwięcej. Zwłaszcza wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowaliście.

Gdy było wam smutno – przychodziliście do mnie, a ja poświęcałem swój czas dla was, starałem się dać wam trochę radości. Gdy potrzebowaliście czegoś materialnego – dawałem wam to, jeśli to coś posiadałem albo starałem się ułatwić dostęp do tej rzeczy. Gdy byliście zagubieni – zadawałem wam pytania, żebyście potrafili znaleźć drogę. Gdy brakowało wam towarzystwa – spotykałem się z wami i chodziłem tam, gdzie chcieliście.

Starałem się jak mogłem, nie oczekując niczego w zamian. Niczego, poza pomocą w jednym trudnym momencie.
Ale nikt nie znalazł czasu. Nikt nie poświęcił się dla mnie. A przecież przyjaciel to ktoś, do kogo możesz zadzwonić o trzeciej nad ranem i powiedzieć „Jestem w więzeniu w Meksyku” a on odpowie „Nie martw się, zaraz tam będę”. Nikt nie chciał przyjechać do mojego więzienia. Nikt nie odebrał nawet słuchawki. Potraficie tylko gadać.
A potrzebowałem was tylko ten jeden raz.

Teraz złość minęła.
Już nie mam wam nic za złe. Już będzie tak, jak dawniej.
Choć z drugiej strony – nic już nie będzie takie, jak dawniej. Wszystko będzie inaczej.
Zmieniłem się. Dziś rano.

Ô toi, Arte céleste,
que de fois, dans les heures grises,
quand l’étreinte féroce de la vie m’étouffait,
tu as fait naître en mon coeur le réconfort,
tu m’as transporté dans un monde meilleur.

Wypowiedz się! Skomentuj!