Byłem wczoraj w domku. Miła odskocznia od obozowego życia.
W sobotę wieczorem przyjechał po mnie brat ze swoją dziewczyną i dzieckiem no i oczywiście moją kochaną mamusią. Pochodziliśmy po Rewalu, po plaży… Zjedliśmy coś „na mieście” i pojechaliśmy do domku. Wszystko po to, by w niedzielę być zwartym i gotowym o 10:30. Bo chrzest.
Ale oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wykorzystał swojej obecności do załatwiania także innych spraw. I tak też było tym razem. Spotkałem się z kandydatką do Sejmu z listy PO. Nasze koło Młodych Demokratów (wciąż nie dokończyłem rejestracji…) będzie jej pomagać w kampanii. Plakaty, ulotki, spotkania, zbieranie podpisów… takie tam. Oczywiście mnie nie ma, ale i tak zebrałem kilkanaście podpisów w ciągu tej doby. Głównie w niedzielę na spotkaniu rodzinnym.

Bo w niedzielę najpierw poszedłem do spowiedzi na 9, a potem na mszę o 10:30. Zostałem ojcem chrzestną po raz drugi już w swoim życiu. Tym razem syn kuzynki został przyjęty do Kościoła Rzymskokatolickiego. I wiecie co… może ja jestem jakiś dziwny czy coś, ale… podczas całej tej uroczystości ja się popłakałem. Oczywiście ukrywałem te łzy, bo siedziałem w drugiej ławce razem z rodzicami dziecka i matką chrzestną. Co ja na to poradzę, że się wzruszam jak głupi?
Ciota, chciałoby się powiedzieć.

Najpierw było czytanie o Piotrze, który ujrzał Jezusa idącego po wodzie. I sam poszedł do niego. I dopiero gdy zapatrzył się w siebie i pomyślał, że właściwie dorównuje swojemu Mistrzowi, zaczął tonąć. Bo to wiara czyni cuda, a nie nasze umiejętności czy zdolności. Sami nic byśmy nie zrobili. Ja to wiem.
No i potem było kazanie. A potem ten chrzest. Łzy mi się cisnęły też dlatego, że wiem, że te dzieci nie będą chodzić do kościoła. Dla sporej części, jeśli nie dla większości rodziców chrzest jest tylko przykrą formalnością, której muszą dopełnić w ramach „życia w małym mieście”. A to bez sensu. Bo to nie o to chodzi. Ważniejsze okazało się dla większości z nich zrobienie zdjęcia, niż powtarzanie słów „wyrzekam się” czy „wierzę”…

Potem był obiad. Potem grill. I siedzenie. I zabawa z dziećmi, które są teraz tematem wszystkich właściwie rozmów. Tak już chyba musi być, co? :)
Ale ja już długo nie siedziałem, bo musiałem wracać do Rewala. Na koktajl kończący turnus. Odwiózł mnie znów brat, tym razem jednak w towarzystwie tylko swojej miłości. Zastanawiają się czy nie zatrzymać się w Rewalu na dłużej. Polecam im, ale to już ich sprawa. I ich kasa. Sprawdziliśmy – 40 zł za osobę. Dużo?

Koktajl nie przyniósł nic nowego. Ot, działo się to co zwykle. Przemówienie, nagrody, występy dzieciaków. Znów mnóstwo ze mną w roli głównej lub prawie głównej. Mam nadzieję, że to wyraz sympatii do mojej skromnej (?) osoby. Bo mimo, że dali nam w kość swoim brakiem umiejętności i niesubordynacją, to jednak – jak zawsze – polubiłem ich. Prawie wszystkich. Bo ja lubię fajne, mądre, zdolne dzieciaki. A takich kilka się znalazło na minionym turnusie. Nie, nie będę ckliwy, ale… oby niektórzy z nich wrócili za rok. Bo się potrafią dobrze bawić.

Po koktajlu niewielka grupka obozowiczów chciała iść na dyskotekę do Californii. No to poszliśmy. To znaczy ja i oni. Bo reszta kadry siedziała i się żegnała. Wyjątkowo bowiem tak się składa, że część osób zostaje na trzeci turnus. W tym – ja. Ale chciałem na dyskotekę. No i bawiłem się przednio.
Lubię niedziele, bo wtedy jest niedużo ludzi na parkiecie i można się normalnie ruszać. Wytańczyłem się, wyszalałem. O pierwszej pozbyłem się dzieciaków i zostałem sam. A tak w ogóle to ostatnimi czasy disco California przeżywa oblężenie niemieckich ciot. Co mnie oczywiście cieszy. Bo niemieckie cioty są na tyle wylansowane i ładne, że można na nich popatrzeć nie krzywdząc swojego poczucia estetyki. Wczoraj byli też tacy dwaj chłopcy… jak dla mnie – para. Ale oczywiście w miejscu takim jak rewalska dyskoteka nikt tego sobie nie okazuje. Bo gdy ja szedłem obok, to jakaś grupka młodzieży komentowała moją osobę słowami „jaki pedał” i te pe. Oczywście nie ruszyło mnie to, ale świadczy to o stopniu tolerancji…
No więc ci dwaj chłopcy byli ładni :) Na tyle, że zrobiłem coś, czego nigdy nie robiłem. Podszedłem do kelnerki, zamówiłem piwo i kazałem zanieść jednemu z nich (temu ładniejszemu ma się rozumieć) oraz wyjaśnić mu, że piwo jest ode mnie (miała mnie opisać tak, jak jej kazałem). Zanim zaniosła mu to piwo, ja wyszedłem z lokalu. Bo chodzi o to, żeby wyrazić sympatię i zainteresowanie po prostu. I nic więcej.

Poszedłem po ćwiartkę adwokata. Bo lubię. I wypiłem potem. Zastanawiałem się nawet po wypiciu (w pokoju i towarzystwie pozostałej kadry oczywiscie) czy nie iść znów na disco. Ale gdy zacząłem tańczyć, to sam wiedziałem, że odpowiedź brzmi „nie”. Więc się wyspałem.

A dzisiaj pojechali. Mieli wyjechać o 11, ale autobus „zapomniał”, że ma przyjechać i dopiero po trzech kwadransach oczekiwania ruszyli. Ale była nerwówka. Gonili 120 km na godzinę. A my próbowaliśmy dodzwonić się do PKP w Kołobrzegu, żeby potwierdzić rezerwację pociągu. Po cięęęęęęężkich bojach – udało się. Dodzwonienie się gdziekolwiek w PKP graniczy z cudem. A pani w kasie po 4 telefonie powiedziała, że mamy więcej do niej nie dzwonić. Dosłownie.

Zostałem nie-sam. Ze mną jest dziennikarz, Kaśka i facet od wystawy, Adam. Nie pytajcie o szczegóły. Najgorzej, że wyjechały Gośka i Mirka. Zobaczymy jak to bez nich będzie… Inaczej, gorzej – to na pewno. Jutro około 15 przyjedzie turnus III. A ja mam zostać do końca niby.
Wymyśliłem jednak, że będę przez 2 tygodnie, a na kilka dni trzeciego tygodnia wyjadę do domku. Po to, żeby na koniec wrócić do Rewala i zabrać się z nimi do Łodzi, zatrzymać się tam na noc i następnego dnia trafić do Warszawy. Więc jeśli ten plan się utrzyma, to 30 sierpnia jestem w stolicy. Pytanie – na jak długo?
Ale mi wyszła blotka :) Mam wenę.

Wypowiedz się! Skomentuj!