Po napisaniu ostatniej blotki wyszedłem z domu. Miałem co prawda jeszcze 1,5 godziny do umówionego czasu spotkania z Anką i Iwoną, ale nie chciałem siedzieć w domu. Denerwowało mnie to. Wyszedłem więc. Poszedłem do Galerii Centrum, na Dworzec Centralny i w końcu pod Rotundę.

Dziewczyny postanowiły, że jedziemy jednak do Paradise’u a nie do Kokona. W sumie nie miałem nic przeciwko. Owszem, wolę Kokon, ale może czas odwiedzić stare miejsce. Pojechaliśmy więc szybko, co by zdążyć przed 22 i wejść za darmo. Udało się.
I tu okazało się, co było do przewidzenia, że spotkaliśmy Piotrka. Był też dawno nie widziany David Warszawa. Zapowiadała się impreza przez duże I. I chyba taka była. Ale nie dla mnie. Ja siedziałem i nie chciało mi się tańczyć. Tak, mi się nie chciało tańczyć.
A przecież to mi się nie zdarza. Owszem, nie powiem, żebym w ogóle się nie ruszał na parkiet, ale… chyba bardziej mechanicznie niż z powodu chęci. No i znów myślałem. Nad tym wszystkim. Nad tym, czy mogę w tym miejscu spotkać kogoś interesującego, nad tym czy w ogóle szukanie ma sens… No ogólnie nad swoim raczej niezbyt szczęśliwym losem. Owszem, wiem że schudłem i w koszulce Anki (dziękuję Aniu!) wyglądałem dobrze, ale wciąż jednak…
Na przykład zdałem sobie sprawę z tego, że do tej pory – choć w Paradise byłem dziesiątki razy – tylko raz mnie ktoś podrywał. Bo fajni faceci są albo zajęci, albo kurwami, albo czekają aż ja się ruszę. A ja się ruszam, ale powoli.

I dlatego jestem debilem.

Piotrek po wypiciu kilku piw, zaczął znów… Dotykał mnie, macał, przybliżał się podczas tańca. Powstrzymywałem się przed robieniem czegokolwiek. Nie wolno mi. Plan grubej kreski mówi, że mam się uczyć na własnych błędach. Więc uczę się. I mimo, że chciał mi zdjąć koszulkę, mimo że podczas tańca dotykał mnie erotycznie niemal po całym ciele… to ja go nie dotknąłem.

Ale nie dlatego jestem debilem…

Zobaczyłem fajnego chłopaka. On też mnie zauważył. Przypominał z wyglądu Jakuba Warszawa (i tutaj gorące pozdrowienia!). Pomyślałem, że czemu nie. Owszem, gapiłem się na niego. Ale widziałem, że on na mnie też. Więc jakby na to nie patrzeć – sytuacja sprzyjająca. Postanowiłem działać, jak zwykle, nietypowo. Plan był taki, żeby gdy będę wychodzić, podejść do niego i zapytać o imię. A potem wręczyć karteczkę ze swoim numerem telefonu. Bezpiecznie, spokojnie, bez nerwów.
I co się okazało? Akurat w momencie, gdy zaczęliśmy się zbierać, on gdzieś zniknął. Nie było go w całym lokalu. Nie wiem, czy siedział w kiblu czy co… Ale tak się spieszyliśmy, że nie mogłem nic zrobić. Po prostu okazja przepadła.

I dlatego jestem debilem.

Powtarzałem to całą drogę powrotną. Przecież mogłem dać mu ją 2 minuty wcześniej, gdy tańczył w moim toczeniu na parkiecie. Przecież mogłem…
Ale okazałem się debilem. Teraz jest 4:53, ja mam o 8:05 pobudkę. Jadę do Łodzi. Wrócę we wtorek i chyba dopiero wtedy dodam tę blotkę.

poniedziałek

Korzystam z każdej okazji do pisania. To już trochę chyba zboczenie. Ale takie zdrowe. Mam teraz 3 uzależnienia: od komputera (internetu dokładniej rzecz biorąc), od Coca-Coli i od pisania. Internetu póki co nie mam w miejscu, gdzie teraz mieszkam, Coli pić nie mogę w dużych ilościach ze względu na dietę (zostaje namiastka w postaci wersji Light) no i tylko pisanie mi zostało. Dobre i to.

W tym momencie jestem w Łodzi. Siedzę w domu Gosi Opiekunki, która jak zwykle jest moim tutaj gospodarzem. Przyjechałem wczoraj po imprezie w Paradise i bardzo krótkim, trzygodzinnym śnie. O 11:30 byłem na dworcu Łódź Fabryczna. Stąd odebrała mnie właśnie Gosia. W jej domku zjedliśmy obiad, pooglądaliśmy chwilkę TV, cały czas oczywiście rozmawiając.
Dla wyjaśnienia – Gosia Opiekunka to moja znajoma z obozu dziennikarskiego w Rewalu. Dwa lata temu i rok temu była moją tam wychowawczynią, a w tym roku na dwóch turnusach razem organizowaliśmy tenże obóz.

Po południu udaliśmy się do Miry, czyli osoby, która w historii mojego życia pojawiła się po raz pierwszy podczas tegorocznych wakacji. Ona także była wychowawczynią na obozie. Najśmieszniejsze jest to, że obie mają po około 40 lat a ja jestem od nich dwa razy młodszy. A jednak świetnie się dogadujemy.
Nie inaczej było i tym razem. Mieliśmy przy okazji możliwość obejrzenia mieszkania, do którego przeniosła się Mira. Wypiliśmy co prawda wcześniej w domu Gosi jakieś śmieszne drinki (5,6%, żeby nie było!) ale teraz przywieźliśmy kolejnego – tym razem 18-procentowego. Zanim dołączyła do nas Ania O i jej mąż Grzegorz O, zdążyliśmy zjeść pizzę (hawajską oczywiście) i wypiliśmy prawie całą butelkę tegoż napoju.

Aniu O nie wiedziałem od lutego, kiedy była w moim mieście na warsztatach dziennikarskich, które organizowałem. A poznaliśmy się tak w ogóle dwa lata temu na moim pierwszym obozie dziennikarskim. Miło było znów usłyszeć jej perlisty śmiech, zobaczyć jej dużą posturę, porozmawiać i pośmiać się ze i do wspólnych wspomnień. Nie ukrywam, że mam nadzieję na ponowny przyjazd Anki do mnie w lutym na kolejne warsztaty i że w końcu przełamie swoją niechęć do obozu, którą wywarła na niej Agnieszka P.
Siedzieliśmy do 1, bo ja już trochę padałem, reszta po alkoholu była także zmęczona a Gosia Opiekunka musiała dziś iść do pracy.

Wstałem po 10. sam w domku, więc wykąpałem się powolutku, zjadłem śniadanko, zrobiłem włosy, poczytałem gazetę a teraz słucham łódzkiej Eski. Wieczorem planuję spotkanie z Bereniką (berenika.blog.pl) i Sha-Gałą (soc.blog.pl) a potem możliwe, że z jeszcze jedną osobą z kadry obozu z ubiegłego roku – Gosią Z. W Łodzi nie ma teraz Śruboli, a więc Sebastiana Łódź, Maćka Łódź, dwóch Bartków… a szkoda, bo nie wiem kiedy teraz znów tu zawitam. Potrzeba na to czasu, a dodatkowo – kasy. Niedużo, ale zawsze.

Ten wyjazd jest dla mnie swego rodzaju odskocznią, czymś co wyrywa mnie z warszawskiej rzeczywistości. W którą swoją drogą jeszcze nie do końca wrosłem. W środę czeka mnie inauguracja roku akademickiego, a co za tym idzie – prawdziwy początek prawdziwego studiowania i życia w stolicy. W chwili obecnej nie mam żadnych obaw. Wysyłam dużo SMSów, które przypominają mi o moim stanie psychicznym. Podtrzymuję wszystko, co napisałem w poprzedniej blotce… Staram się tylko o tym teraz nie myśleć. Tak jest chyba lepiej.

środa

Jestem już w Warszawie. Nadrabiam zaległości…
W poniedziałek spotkanie z BeBe i Sha-Gałą bardzo się udało. Zwiedziliśmy jeden z klubów, do którego chciałem iść, a który z branżą ma wieeele wspólnego. Ganimedes oceniam na 4+ w skali sześciostopniowej. No a dziewczyny, jak to one – rozbrajały mnie na każdym kroku. Aż w końcu poszliśmy na pizzę (była rzeczywiście duuuuża), po zjedzeniu której Sha-Gała musiała nas opuścić. Bo… udziela korepetycji! Sha-Gała korepetytorką… świat się na głowę przewraca.
Ja wróciłem do domu Gosi W. i poszedłem spać bardzo grzecznie.
Wczorajszy dzień obfitował w spotkania. Głównie w Angorze. Poza tym, że odwiedziłem starych znajomych i sobie z nimi pogadałem (miło było powspominać i znów pośmiać się z tych samych, co zwykle wydarzeń) to porozmawiałem z prezesem. A prezes, jak to on, ma ludzi od wszystkiego. No i znalazłem sposób na dorobienie sobie do wypłaty od mamusi. Kasa nie jest wielka, ale za to robota prosta. Pierwsze moje zadanie ma polegać na opiekowaniu się stojakami, które stanąć mają w wydziałach Uniwersytetu Warszawskiego, na których leżeć będą darmowe, stare numery Angory. Stojaki będą 3, a ja mam dokładać tam gazety. Pensja – 150 zł miesięcznie.
Drugie zadanie, nieco trudniejsze, to sprzedaż bezpośrednia. Dzień przed ukazaniem się Angory w kioskach będę miał jej 50 egz. w miejscu gdzie teraz mieszkam po to, żeby w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek sprzedawać ją na mieście. Marża wynosi prawie 50%, więc nie jest źle. Na tyle nie jest źle, że mogę organizować sobie siatkę osób pracujących dla mnie. I wciąż na tym zarabiać.

Poza tym odwiedziłem redakcję portalu WAPowego, do którego piszę. Fajnie, że w końcu mogłem poznać ich wszystkich na żywo. Co więcej – załatwiam dziennikarzy na warsztaty dziennikarskie w lutym a dla siebie – wstęp do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Więc nie jest źle.
Ledwo zdąrzyłem na pociąg do Waszawy. Na tyle „ledwo”, że bilet kupiłem u konduktora.

A zaraz po powrocie – spotkanie z Maćkiem Frodo. Nasze pierwsze od dwóch lat, kiedy to się poznaliśmy (dokładnie 31 miesięcy temu). Poszliśmy do Klubu Dziennikarza, czy jak mu tam było. A było baaaardzo miło. Maciek jest jedną z tych osób, z którymi rozmawia mi się bardzo swobodnie, z którą łapię fajnie podteksty mimo krótkiego stażu naszej znajomości. Niby 31 miesięcy to nie tak mało, ale nie ukrywajmy, że nasz kontakt był od pewnego czasu bardzo ograniczony.
Poznałem też Michała, dwóch Tomków, Arka i niejaką Sandrę, którą nomen omen znałem chyba wcześniej ze zlotu czta gejowskiego w lutym 2002.
Ach, no i znów się okazało, że ten pedalski świat jest malutki… Michał wynajmował mieszkanie Mikołajowi Łzy Chłopca i jest znajomym Sebastiana Warszawa…

Dziś mam inaugurację roku. W końcu chyba. Ciekawe jak to teraz będzie. Powoli, powoli wszystko się rozkręca.
Teraz muszę to wszystko jakoś opanować. No i zjeść muszę śniadanie!

Wypowiedz się! Skomentuj!