Ponieważ przez jakiś czas nie miałem dostępu do netu, spisywałem na bieżąco blotki, tak jakbym chciał je wkleić i wam udosępnić. Teraz dodam je wszystkie razem. Sporo tego się uzbierało, ale to nie moja wina…

Drugi dzień pobytu

No to jestem na miejscu. Dotarliśmy do stolicy, zgodnie z planem, choć jakieś 2 godziny później niż planowaliśmy. Dopiero około 18 znaleźliśmy się na ulicy, na której znajdue się mój nowy dom. Podróż była całkiem udana. Spokojna raczej, bez niespodzianek. Owszem – rodzina jak zwykle szalała, żartowała, robiła sobie jaja i co chwilę zatrzymywaliśmy się, bo a to młodemu kuzynowi chce się siku, a to czas na obiad… Ale to jakby było wliczone w granice normalności, gdy 6 osób podróżuje jednym busem. Nie było źle. Nawet dotarliśmy bez większego błądzenia! Na miejscu nie było nikogo – tzn. była Anka Góralka (która chce, żeby ją nazywać Góralką, bez „Anka”) i właściciel, czyli Mikołaj Właściciel, który akurat opuszczał mieszkanie ze swoją dziewczyną Dorotą.

Władowaliśmy te wszystkie toboły do mieszkania. Dużo tego. Lataliśmy kilka razy, żeby dostarczyć rzeczy na miejsce. Pokój początkowo wydawał mi się dość mały, ale nie jest tak źle. Są dwa łóżka (w tym jedno – teoretycznie – dwuosobowe, ale nie da się go tak rozłożyć, bo przeszkadza w tym drugie łóżko), szafa, kilka półek, szafeczka na komputer (chcę mój stoliczek!!!) i regalik. Ot, tak w sam raz dla nas.

Pożegnałem się z mamą. No i się oczywiście wzruszyłem. Nie, nie płakałem (muszę być męski!), ale… byłem bliski łez. Zresztą mama też. To było widać. Zresztą nie ma się jej co dziwić – jej najstarszy syn opuszcza w końcu dom rodzinny i zaczyna coś a la „życie na swoim”. Oczywiście do pełnej samodzielności jest mi jeszcze daleko, ale jednak muszę teraz pewne rzeczy robić bez jej pomocy. Życzyła mi powodzenia, kazała się uczyć.

Zresztą ostatni dzień w ogóle był taki wzruszający. Dostałem długiego SMSa od naczelnej z gazety miejskiej. Napisała, żebym nie zmarował tych lat, które przede mną. Żebym się bawił, ale i uczył. Żebym mile wspominał swoje miasto rodzinne. Podziękowała mi za współpracę, napisała kilka miłych słów… No było tak, jak być powinno.
Mam już numer telefonu do Prezesa K, z którym muszę się na dniach skontaktować. Niby, że ma dla mnie jakąś pracę. Miał mieć przynajmniej. Nie ukrywam, że pokładam w tym sporo nadzei. Gorzej będzie, jak się okaże, że z jakiś powodów, nic z tego… Ale najważniejsze to nie zapeszać.

Rozpakowanie zajęło nam dobre dwie godziny. Musieliśmy udomowić to miejsce. Dla nas stać ma się domem. Przynajmniej na jakiś czas. Dość szybko okazało się, że w całym pośpiechu rannego pakowania („Spiesz się! Wujek już czeka!”) zapomniałem klawiatury do komputera… A to oznacza ni mniej, ni więcej, tylko niemożność jego użycia. Postanowienie nr 1 – kupić klawiaturę.

W planach mieliśmy wieczorny wyskok do Le Madamme (nie byliśmy tam w końcu jeszcze, a Iwona ma focha na Paradise). Jednak po rozpakowaniu wyszło, że jesteśmy zmęczeni. I to bardziej niż przypuszczaliśmy. W końcu jednak Iwona wzięła się za rozmowę z Anką Góralką. Wyjaśniły sobie chyba wszystko, bo potem siedziały przytulone, radosne i szczęśliwe swoją obecnością. No a przed północą okazało się, że dziewczyny chcą piwa. Cóż więc było robić? Ruszyliśmy do stacji benzynowej (bo w pobliskiej pizzeri nie ma piwa). Dotarcie zajęło nam chwilkę i byliśmy tam o 00:05. Na drzwiach zobaczyliśmy informację, że do 00:25 trwa rozliczanie kas. Oczywiście, że czekaliśmy. Razem z nami jeden taksówkarz, dwóch pijanych dresów, młoda para hetero i jakiś facet. Wszyscy chcieli alkoholu, co chyba normalne o tej porze w sobotnią noc.

Dotarliśmy do miejsca, gdzie teraz mieszkam (chyba na razie nie nazwę go domem) i pogadaliśmy sobie trochę. Ja już usypiałem, ale stwierdziłem, że dzielnie wytrzymam tyle, ile trzeba. Potem one poszły do pokoju Anki… Co oznacza, że miałem rację. Bo Iwona zarzekała się, że pierwszej nocy na pewno nie! Mhm… jasne…

Dziś wstaliśmy o rozsądnej porze, czyli o 11. Co prawda wcześniej o 3:55 obudził mnie dzwoniący telefon Iwony (Karolina Igi puszczała jej strzałkę, albo dzwoniła – nie wiem, bo tylko wyciszyłem i poszedłem spać) a potem o 8 rano, ale stwierdziłem, że to wciąż za wcześnie. Poszliśmy na zakupy. Najpierw po klawiaturę dla mnie i tusz do drukarki dla Anki. Potem Carrefour, w międzyczasie McDonald’s i Empik i jakoś tak nam zeszło… Teraz Iwona śpi, Anka poszła na jakąś obowiązkową pra-premierę ze szkoły (ma tam być Kwaśniewski), a ja choć nie mam neta, to bloguję. Neta ma Mikołaj Właściciel i zapewne za pomocą jego komputera prześlę to na serwer, ale… zobaczymy.
Planujemy za kilka godzinek wypad do Kokonu. Bo Iwona ma focha na Paradise, a chcemy gdzieś iść do pedałów. Poza tym ja uwielbiam Kokon. Ci wszyscy ładni chłopcy, którzy tylko czekają… na innych ładnych chłopców :) No, ale mogę chociaż popatrzeć.

My też chcemy net. Już się orientujemy w cenach i ofertach. Jest taka jedna znośna Chello, ale wciąż nie wiem, czy nie za droga. Jej cena to 139 zł miesięcznie za przepustowość ponad 700 kbps. Duża prędkość, ale i cena niemała. Ponad 45 zł na osobę, albo 70 zł na komputer. Nie wiemy, czy się na to zdecydujemy czy na co innego… wszystko do obgadania i ustalenia. Byle szybko.

Wciąż nie poznałem też brata Mikołaja Właściciela, którego pozwolę sobie nazwać Michałem Dresem. To jakby przede mną. Ma dzisiaj wrócić, więc chyba nie ominie mnie ta „przyjemność”. W ramach realizacji panu grubej kreski chodziłem dziś po mieszkaniu bez koszulki. A musicie wiedzieć, że nie robiłem tego nawet w domu. Pomijam fakt, że nie jestm wydepilowany, ale po prostu tego nie robiłem. Dziś się przełamałem. Przecież nie mam się czego wstydzić – nie jestem gruby. Mały krok, a cieszy.
W pokoju nad moim łóżkiem wisi plakat nagiego pana w pianie wodnej z Cosmopolitan, a nad Iwony – dwie całujące się kobiety w pościeli (kupione w Empiku). Robimy z tego miejsca nasz dom. Będzie dobrze, prawda?

Po Kokonie

Jest 12:19. Wstałem dopiero koło 11. Wszystko dlatego, że balowaliśmy w Kokonie dłużej niż początkowo planowaliśmy. Iwona twierdziła, że mooooże zdąrzymy na ostatnie metro (0:04), ale ja od razu przeczuwałem, że to niewykonalne. Nie z nami, nie ze mną. Uwielbiam ten lokal i jego snobistyczną atmosferę. Pierwsza niespodzianka spotkała nas już przy wejściu, kiedy to selekcjoner postanowił sprawdzić autentyczność naszej karty klubowej. A że ona nie jest nasza, tylko Krzyśka L, brata Iwony – postanowił nam ją zarekwirować. Pozwolił wejść, ale powiedział, że odda nam ją tylko jak zgłosi się po nią właściciel.
A Krzysiek nie da się na to namówić. Mamy więc zagwostkę numer 1, ale… damy chyba radę. Miałem wychodząc pogadać z selekcjonerem, ale gdzieś uciekł i nie było okazji. Bo czuję, że dałoby radę załatwić to nieco inaczej… Cokolwiek miałoby to znaczyć.

No a co do imprezy – był to występ Loli Lou! A że Lola Lou wielką gwiazdą gejowskiej sceny drag-queen jest, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. No i znów pokazała klasę. Ależ się pobawiły ciotki przy „I need a hero”, „Hollywood” itp. Poszalała. A my oczywiście razem z nią. No co? Jak się bawić to się bawić.
No i jak zwykle ja znalazłem sobie gwiazdę wieczoru. Śliczny ciemnowłosy chłopiec o delikatnych rysach twarzy, szczuplutkiej budowie ciała i ciekawej bródce. Oczywiście jak zwykle okazało się, że byłem nieaktywny w tych sprawach i mimo, że się na niego gapiłem, on to widział i w ogóle to… potem zobaczyłem go jak obściskuje się z innym. Nie wiem czy to jego chłopak, czy dopiero co poznany pedał, ale wyszli razem. Kolejna porażka?

Anka Góralka krzyczała, że to dlatego, że stoję w pozycji zamkniętej (skrzyżowane ręce na piersiach). Kiedy ja taką pozycję przyjąłem dopiero kiedy zobaczyłem ich ściskających się razem! Udowodniłem też Iwonie, że to nie była pozycja pasywna. Pozycja pasywna jest wtedy, kiedy się nachylam i wypinam tyłek.
Tak czy owak, zabawa trwała dalej. Po występie Loli Lou (filmowanym przez Polsat i ich PopListę) zaczęła się normalna imprezka. Kokon jest klubem chill-out’owo-house’owym. I taka też była muzyka. Bawiłem się wyśmienicie w towarzystwie ślicznych panów (ale nie tak ślicznych jak moja gwiazda wieczoru) i dość ładnych pań. Do Kokonu tacy ludzie przychodzą.
Oj wiem, że tak reklamuję i w ogóle, ale ja naprawdę lubię ten lokal.

Nie wiem, która była godzina gdy wyszliśmy z lokalu. Ale wiem, że po dłuuuugiej podróży autobusem nocnym numer 607 dotarliśmy do domu o 3:30. Wtedy też zaczęliśmy robić z Iwoną zadanie domowe Anki… Obiecaliśmy jej to. Zadanie polegało na dokończeniu dalogu konsumentki ze sprzedawcą w sprawie krat antywłamaniowych… Głupota totalna i polewka na maksa, ale… no jak trzeba to trzeba.
Spać poszliśmy koło 4.

Anka miała na 9 do szkoły, więc jej współczuję. Ja spałem sam w pokoju, bo Iwona oczywiście u Anki. Miałem ciszę, spokój i dopiero o 7:54 obudził mnie długo wibrujący na ziemi mój telefon. Dzwonił numer, którego nie znałem, ale zanim zdążyłem odebrać… rozłączyło się. No a potem spałem do 11. Teraz szykuejmy się do wyjścia na miasto. Jest 12:33 a ja zaraz będę jadł śniadanie… Och, nie ma to jak być w Warszawie!

Wypowiedz się! Skomentuj!