czwartek

No i nudzi się nam. Oj, bardzo się nam nudzi… Wczorajszego wieczora miałem totalny napad nadmiaru energii. Dawno mi się coś takiego nie zdarzało. Anka szukała na necie w komputerze Mikołaja Właściciela jakiś dziwnych rysunków do swojej strony www na zajęcia, Iwona pisała jej tekst, no a mi się nudziło. Po tym jak tańczyłem i skakałem po całym mieszkaniu, stwierdziłem, że nie mam co robić. Iwona wpadła na genialny pomysł, że wyjdzie z domu i zadzwoni domofonem, a ja ją wpuszczę.
Oczywiście tak też zrobiliśmy. Musiała dzwonić 4 razy. Mimo tego, że Anka podpowiadała: „nie wpuszczaj jej!” to jednak uległem i pozwoliłem jej wejść do domu.

Potem naszła mnie ochota na coś nowego… postanowiłem poprzymierzać ubrania Anki. To znaczy głównie koszulki. No co? Ona nosi dość luźne, a ja schudłem, to mogę czasem coś obcisłego założyć. I tak zakładałem. Jedną, drugą, piątą, jedenastą… aż mi się znudziło. I już wiem, jakie koszuki będę od niej pożyczać.

Dziś było podobnie. Wariowaliśmy od samego rana, aż skończyło się na tym, że leżeliśmy ze śmiechu przy obiedzie, wyjąc z jakiegoś błahego powodu. Ot, ciotki się nudzą. A szczególnie ja. Bo Iwona i Anka są często sobą zajęte. A ja biedna sama muszę sobie radę dawać. Więc sobie daję. Oczywiście dziś znów byłem żałosny.

A z racji tego, że dziewczyny wstały dopiero o 9:37, bo wcześniej po mieszkaniu grasowały dresy, to z wyjazdu na stadion nici. Ja byłem na nogach od 7:55 i tylko czekałem na moment, kiedy mogłem zrobić im śniadanie i czymś się zająć. Zrobiłem więc pyszne kanapeczki. W końcu Iwona zwlekła się z łóżka po 11. O stadionie dawno zapomnieliśmy i postanowiliśmy ruszyć do Factory. Prawda jest taka, że nie do końca wiedzieliśmy jak tam dotrzeć, ale postanowiliśmy, że damy radę.

O 14 podałem obiad (pyszny sos grzybowo-śmietanowy z niedobrym jednak mięsem mielonym…). O 15 miała przyjść mama Mikołaja Właściciela. Postanowiliśmy z Iwoną, że ulotnimy się wcześniej. Żeby nie było, że wychodzimy gdy ona przychodzi. Ruszyliśmy chwilkę po 15.
Oczywiście już założyłem koszulkę Anki. Niebieska z czarnymi wykończeniami i jakimś wzorem z przodu.

Pieszo dotarliśmy do metra, potem do stacji Centrum, stamtąd ponad godzinę jazdy linią 517 do stacji końcowej… Tam dowiedzieliśmy się od tubylców, że 194 musimy jechać dalej… Kolejne 4 przystanki, aż naszym oczom ukazało się centrum Factory. To było to. Oczywiście od razu rzuciliśmy się w wir zakupów. A raczej oglądania. Bo choć było tanio, to oboje liczymy się z kosztami, a Iwona w ogóle kasy nie wzięła, żeby jej nie kusiło.
Ja byłem sprytniejszy. Chciałem kupić spodnie. Nie kupiłem. Chciałem kupić buty z House’a. Nie kupiłem. Spodnie, owszem, były – ale w brzydkich rozmiarach albo w cenie 150 zł (Vero Moda), która jednak do najniższych w tym miejscu nie należy. W House’ie butów nie było… I dupa ciemna.

Za to kupiliśmy sobie bieliznę (dawno upatrzone stringi!) no i ja koszulkę za 19 zł. Tak, tanio, wiem. Nie mam zielonego pojęcia, ile czasu spędziliśmy w Factory, ale wiem, że perspektywa drogi powrotnej bardzo nas przerażała. Kolejne 100 minut podróży. Jakoś jednak daliśmy radę i o 20:30 byliśmy w miejscu, gdzie teraz mieszkam.
W międzyczasie umówiłem się na spotkanie z Sebastianem Warszawa! Po ponad 2 latach znajomości elektronicznej, w końcu poznamy się na żywo. W piątek o 20. No nie ukrywam, że jestem ciekaw osoby, którą kiedyś znałem dość dobrze i bardzo dobrze mi się z nią rozmawiało. Ostatnio nasz kontakt przygasł, ale może właśnie to spotkanie będzie bodźcem? Nie wiem…

Odezwał się też niejaki Damian Warszawa, którego znam z homopaka. On też chce mnie poznać na żywo. Wszystko okej, więc umówiłem się z nim na jutro na 12. W ten sposób w ciągu jednego dnia czekają mnie dwa bardzo ciekawe spotkania. Co więcej – to Iwona ma jutro zrobić obiad! W sensie, że ja włożę kolby kukurydzy do wody, posolę ją i powiem Iwonie kiedy ma wyłączyć… No, ale liczy się! Wieczorem dziewczyny mają w planie iść na kolację z okazji urodzin Anki i do kina z okazji urodzin Iwony. Obie uroczystości już były, ale lepiej późno niż wcale.

W sobotę wyjście do Kokonu. Z Krzyśkiem, ja mam nadzieję! Musimy odzyskać kartę. W niedzielę wyjazd do Łodzi. W sobotę muszę też dziewczynom ugotować zupę kalafiorową na 3 następne dni… żeby z głodu nie umarły!

po spotkaniu z Damianiem

No i jestem w domku. Rano oczywiście wstałem, wykąpałem się i nudziłem, czekając aż Iwona wstanie. A że nie wstawała mimo mojego czasu spędzonego na czytaniu książki „Zielona mila” (ściągnąłem sobie i drukuję…) to poszedłem i ją obudziłem. I słusznie, bo miała wstać 10 minut wcześniej, ale wyłączyła budzik. Potem jakieś śniadanko, rozwiązanie głównego problemu wszystkich ciot (w co ja się ubiorę?) no a potem marsz pod rotundę.

Zanim jednak tam dotarłem, trafiłem do H&M. Oczywiście spodobała mi się frotka na rękę. Ale że była straszna kolejka, to postanowiłem zaoszczędzić 7,60 zł i nie kupować nic tego dnia. Tym bardziej, że było już minutę po umówionym czasie.

Damian Warszawa okazał się ciut niższym ode mnie ciemnym blondynem. Poszliśmy do miejsca „gdzie można usiąść i wypić herbatę”. Nie mam teraz zielonego pojęcia jak się to miejsce nazywało… Próbuję sobie skojarzyć, ale do głowy przychodzi mi tylko pierwsza litera nazwy… Wiem za to gdzie jest :)
Posiedzieliśmy tam sporo czasu. Wypiłem herbatkę z czarnej pożeczki i jakiś Sun-Fruit. Dobre to, choć dość drogie.

Ogólne wrażenie po spotkaniu? Drażniące zdanie: „no mów coś” padało z jego ust zbyt często, ale poza tym dość sympatycznie. I tyle. Nic ponad to. Potem poszliśmy na Stare Miasto. I tu wrażenie się popsuło. Bo stwierdził, że to zamieszanie wokół 44. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim jest zbyt duże… No jak to? Ja się z tym nie zgadzam! Oglądałem zdjęcia wywieszone na ścianach budynków i byłem bliski łez. Nic na to nie poradzę, ale takie rzeczy działają na mnie bardzo. I nie lubię jak ktoś jest na to niewrażliwy.
Koło 16 musiałem być w domku. W kocu czas na obiadek. Dziś robiła go Iwona!!! W znaczeniu, że sałatka i gotowana kukurydza. Zdrowe i pożywne. Teraz szykuję się psychicznie na spotkanie z Sebastianem Warszawa i na niedzielny wyjazd do Łodzi…

po spotkaniu z Sebastianem

Udało się. Po ponad 2 latach znajomości przez internet, spotkałem się z Sebastianem Warszawa. Mimo kilku perturbacji, w znaczeniu, że opóźnienia spotkania – zobaczyliśmy się na żywo pod Empikiem na Nowym Świecie. W ogóle nie byłem zestresowany tym spotkaniem. Po pierwsze dlatego, że już chyba mam za sobą ten okres, gdy poznawanie osób z netu było dla mnie steresem. A poza tym – spotykałem kogoś, kogo kiedyś znałem bardzo dobrze. Fakt, że potem nasz kontakt osłabł – najpierw z mojego, a potem z jego powodu. Pierwsze wrażenie – bardzo pozytywne. Właśnie takiego Sebastiana się spodziewałem. Przystojny, szczupły, fajny blondynek. Taki jak miał być, taki jak był na zdjęciach.

Poszliśmy do Szpilki. No bo gdzieżby indziej ciocie miały pójść?! Ah… Sebastian nie lubi tego słowa – choć pod koniec spotkania jakby coraz mniej mu przeszkadzało, że go używam i to także w odniesieniu do niego. Tam – Sebastian zaczął mówić. Pozwoliłem mu się wygadać. Chciałem go posłuchać, to po pierwsze, a po drugie – on zna moją historię bardzo dokładnie (viva la blog!) a ja jego – nie. Owszem, kiedyś siedziałem w jego życiu dość mocno, ale… kiedyś.

Wypiłem spokojnie herbatkę, prawie mu nie przerywając. Jak już się odzywałem, to zadawałem kłopotliwe pytania, które tak lubię mu zadawać. Oczywiście musiałem się natrudzić, żeby mówił wprost a i to nie zawsze mi się udawało. Lubię nazywać pewne rzeczy po imieniu. I nigdy nie oceniam. Podkreślałem to jak zwykle. Każdy ma swój system wartości i każdy żyje według swoich zasad. A mi nic do tego. Owszem, mogę stwierdzić, co ja prawdopodobnie w danej sytuacji bym zrobił, ale to tylko gdybanie, które niczego nie wnosi. I dlatego nie oceniam.

W Szpilce spędziliśmy dobre dwie godziny. (jeśli nie więcej?) No a następnym celem podróży był Kokon. Miejsce rozpusty i rozkoszy zmieniło się tego wieczora. Coś tam odnowili w lokalu i coś tam się zmieniło, ale najbardziej było rażące to, że jest mało ludzi. Piątek. I wszystko jasne. Tutaj ciocie bawią się w sobotę. Zresztą nigdy tego nie rozumiałem. Dla mnie dniem wybitnie imprezowym jest właśnie piątek, a nie sobota… Ale może to ja jestem inny? Nieważne.
Dla Sebastiana była to pierwsza wizyta w Koko. Nie ukrywam, że nie trafił zbyt dobrze, co zresztą podkreśliłem.

Siedzieliśmy i podtańcowywaliśmy tam do jakiejś 2:30. Potem zaczęło się wyludniać (!) więc i my postanowiliśmy się przenieść. A swoją drogą, to Sebastian był umówiony ze swoim rodzicielem, że po niego przyjedzie samochodem. Ale zadzwonił i stwierdził, że zostanie dłużej, po tym jak zaproponowałem mu imprezę do białego rana. W międzyczasie wyszło na jaw, że Damian, z którym spotkałem się wcześniej tego samego dnia i Sebastian – znają się z netu i też mieli się poznać niedługo. Śmieszne się zamieszanie zrobiło z tego wszystkiego, ale tak to jest w małym, ciotowskim światku. Potem okazało się jeszcze, że Sebastian zna na przykład Mikołaja Łzy Chłopca i w ogóle to wszystko takie ciasne się zrobiło…

Po wyjściu z Kokonu udaliśmy się – bo gdzieżby indziej – do Le Madamme. Najpierw szukaliśmy go po starówce, ale nie poddaliśmy się ani na chwilkę. A jak już odnaleźliśmy, to targowałem się z bramkarzem o to, czy muszę płacić 10 zł za wstęp. Musiałem.
Potem jeszcze oczywiście 1 zł za szatnię… Boże, jak ci ludzie zdzierają z biednych studentów-pedałów.

Sam klub najpierw zrobił na nas średnie wrażenie. Jest utrzymany w „trendy” stylu, czyli gołe, brzydkie, odrapane ściany plus normalny wystrój czyli stoliki, krzesełka, kanapy i… łóżko. Które oczywiście jest największą atrakcją tego miejsca. Usiedliśmy w sali dla niepalących (plus za to, że takie miejsce jest), zaczęliśmy znów gadać. I tak aż do białego rana. Przegadaliśmy w sumie tego dnia 9 godzin. I najlepsze jest to, że nie brakowało nam tematów, nie było krępującej ciszy (była, owszem, niekrępująca) i w ogóle muszę przyznać, że było tak jak być powinno. Poza tym, że dość dziwnie i jakoś tak niestandardowo, to naprawdę okej.
Nie liczy się miejsce – liczy się towarzystwo. A tak w ogóle to w tle słucham teraz piosenki, która zawsze kojarzyć mi się już będzie z Sebastianem – Spice Girl „Viva Forever”.

Rozstaliśmy się koło 6:30. Ja poszedłem na stację Metro Centrum, a Sebastian na swój autobus. Do miesca, gdzie teraz mieszkam, dotarłem po ponad pół godzinie (spacerek+metro+spacerek). Dziewczyny były tak kochane, że przygotowały mi łóżko. Więc się rozebrałem i poszedłem spać. „Rano”, czyli koło 13 obudziłem się samoistnie (bo o 11:30 budził mnie budzik, który bestialsko wyłączyłem nie bacząc na jego dzwonek), pomogłem dziewczynom przygotować obiad (same ugotowały ziemniaki!!! że o sałatce nie wspomnę). Teraz siedzę, piszę bloga i psychicznie szykuję się do dzisiejszej imprezy.

A w głowie mam słowa mamy: „tylko nie imprezuj tam za dużo… pamiętaj, że masz się uczyć!” No pamiętam, pamiętam – ale mam ostatni weekend wakacji!
Krzysiek L, brat Iwony, odpisał już, że dziś nigdzie z nami nie pójdzie, bo ma „nagłe obowiązki”. Nie to, żebym się czepiał, że w sobotę o 22 ma jakieś nagłe obowiązki… czemu wprost nie napisze, że nie chce mu się? Planowaliśmy wydobycie karty klubowej Kokonu z rąk selekcjonera, ale w takiej sytuacji będzie to dość trudne. Więc tak sobie myślę, że jeśli nie dostaniemy się do Kokonu, to może do Para się wybierzemy? Zobaczymy… Być może wyciągnę też Sebastiana – w końcu mam dla niego prezent, o który prosił :))) A co to jest? Hmmm… powiedzmy, że coś ku uciesze jego oczu i innych części ciała także. :)

Wypowiedz się! Skomentuj!