Dodaję tę blotkę będąc już w Rewalu, bo nie mogłem tego zrobić z domu…
——————————–
No to jestem znów z powrotem. Tego zdaniam używałem w te wakacje bardzo często. I najśmieszniejsze jest to, że jeszcze nie raz go użyję. Dziś bowiem znowu jadę. Tym razem do Rewala. No, ale zanim to nastąpi – czas napisać coś niecoś o minionym tygodniu.
Po kolei więc…

sobota, 14 sierpnia

Wyjechaliśmy o 7:00 spod Urzędu Miasta. 22 dzieci i 11 opiekunów. A ja jako kierownik tego wszystkiego. Przed wyjazdem dostałem kopertę z danymi osobowymi, kwestionariuszami ubezpieczeniowymi, kartony z prezentami dla strony holenderskiej i garść przykazań co robić, a czego nie. No i pojechaliśmy. Podróż zajęła nam 13 godzin. Dłużej niż dwa lata temu, gdy ostatni raz pokonywałem tę trasę. Ale zawsze powtarzam – lepiej powoli a bezpiecznie.
Dzieciaki zostały podzielone na dwuosobowe zespoły, a każdy z tych zespołów miał jednego młodzieżowego opiekuna. Ja trafiłem na Sebastiana (sic!) i Adriana. Dwaj dziesięciolatkowie. Wydawali się nieco rozwydrzeni, ale – człowiek nie jest taki, coby sobie rady nie dał.
Na miejscu byliśmy więc po 20:00. Jak zwykle problemem największym okazało się nie tyle dojechanie do Opmeer, ale potem znalezienie miejsca, gdzie mieliśmy się spotkać. No, ale dzięki temu, że Holendrzy są naprawdę pomocni, spostrzegawczy i domyślni – jakaś kobieta wskazała nam drogę jadąc przed nami.
Pierwszą noc spędzić mieliśmy u holenderskich rodzin, u których potem nocować miały dzieciaki. Tak też się stało. Adrian i Sebastian trafili do niejakiej pani Annie i do jej domu udaliśmy się po kilku minutach. No, a holenderski domek, to już coś. Jak zwykle Opmeer zaskoczyło mnie (po raz trzeci już) swoją bajkowością, malowniczością i tym, że jest takie idealne. Nie inaczej było w domu Annie. Z jednej strony – wszystko śliczne, poukładane, każda rzecz ma swoje miejsce, a z drugiej – nie ma żadnego problemu, żeby dzieci mogły pobawić się klockami na podłodze, porzucać trochę poduszkami itp. Posiedziałem z nią do 23 albo ciut dłużej. Porozmawialiśmy sobie trochę, ale ona po angielskiemu to nie za bardzo. Starałem się zrozumieć co mówi do mnie po holendersku i jako tako mi się to udawało. Pewnych rzeczy się jednak nie zapomina – jedną z nich jest brzmienie języka holenderskiego.

niedziela, 15 sierpnia

Dzień przed imprezą właściwą wszyscy wolontariusze trafili na pole namiotowe. O 14:00 zostaliśmy przydzieleni do mniejszych grupek holenderskich. Ja miałem to szczęście, że był ze mną jeszcze jeden Polak. W ten sposób stałem się częścią grupy 11 „Slinger apen”, czyli „Wiszące małpy”. Szefem mojej grupy był przystojny blondyn (na oko – jakieś 21 lat) a jednym z jej członków Tom, którego od lat nazywamy Parów Drugi – pedał oczywiście. Moje szczęście było więc wielkie, że po pierwsze tacy fajni chłopcy, a po drugie – że ktoś kogo znam i nie muszę się obawiać pierwszego kontaktu.
Dzień przed imprezą grupy budują sobie „domek centralny” i stawiają na nim znaki wykonane przez siebie. Zawsze, ale to zawsze wybywamy podczas tego budowania. Może i to nieładne, ale jakoś tak zawsze… Tym razem nie było inaczej. Ruszyliśmy do najbliższego sklepu. Choć zdajemy sobie sprawę z tego, że Aldi to jak nasza Biedronka i że w niedzielę pewno jest nieczynny – poszliśmy „w pizdu”. Mieliśmy rację, bo Aldi czynny jest od poniedziałku do soboty w jakiś kosmicznych godzinach (do 18 w dni robocze!), więc zażyliśmy jeszcze spaceru holenderskimi uliczkami. Tradycyjnie już pozdrawiali nas swoim „Ojjj” prawie wszyscy, których mijaliśmy. Dziwne to – obcy nam ludzie mówią nam „cześć” a my im z uśmiechem na ustach odpowiadamy dokładnie to samo.
O 18 podawana była kolacja zwana obiadem, więc na tę godzinę wróciliśmy na teren Kinderdorp. Ale w tym roku zszokowało nas to, że jedzenie było naprawdę dobre! Bo w historii naszych wyjazdów do kraju tulipanów zdarzało się nam jeść dużo gorzej. Nie jedzenie jednak jest najważniejsze.
Codziennie od 21 zaczyna się „Evening program”, czyli chlanie piwa przy ognisku. Pierwszej nocy jest o tyle inaczej, że są jeszcze zabawy integrujące grupy. Przeciąganie liny, wożenie w taczce, wyścigi po szybkim wypiciu piwa i kilka innych temu podobnych gier, które miały sprawić, że wolontariusze się poznają i będą dobrze bawić podczas najbliższych dni. Jest też oczywiście gra „w zabijanie”. Idea jest świetna. Każdy losuje karteczkę z imieniem osoby, którą ma zabić, czyli pocałować w odsłoniętą część ciała tak, żeby nikt inny tego nie widział. W grze chodzi oczywiście głównie o poznanie nowych osób, bo jednak wśród ponad setki wolontaiurszy nie można znać wszystkich na dzień dobry. Nam było dodatkowo trudniej, bo musieliśmy rozszyfrowywać tubylskie imiona i nazwiska. Na szczęście mi zawsze pomaga w tym Marie-Antoinette, czyli starsza kobieta, która robi tam za pomoc medyczną i zna prawie wszystkich. Ona jest nie do zabicia i bardzo często sama wygrywa tę grę. Od tego wieczora ludzie chodzili do kibla parami…
Moją pierwszą ofiarą został Andreas. To chłopak z tak zwanych „fioletowych koszulek”, czyli obsługi typowo technicznej. To młodzież, która nie może już brać udziału w Kinderdorp jako dzieci, a jeszcze nie jako wolontariusze. Więc sprzątają, dbają o kibel, stoją za barem, podają jedzenie i picie… No i takiego właśnie siedemnastolatka wylosowałem. Śliczny oczywiście był. Bo w tym roku miałem wielkie szczęście – trafiałem zawsze na przystojnych facetów. A jak nie trafiałem, to… zamieniałem się na takowych. Zabicie młodego zajęło mi trochę czasu, ale gdy nikogo nie było przy barze, zamówiłem piwo i pocałowałem go w rękę podając mu żeton. Zabity.

poniedziałek, 16 sierpnia

Nie ukrywam, że przejmuję się pewnymi rzeczami. Jak mam być kierownikiem czegokolwiek, to biorę to sobie do serca. Bo mi zależy. Nie inaczej było i tym razem. Od razu powtarzałem wszystkim polskim opiekunom – to, co robicie wieczorami, nocami i gdy nie ma dzieci – to wasza sprawa. Mnie interesuje tylko to, żebyście nie łamali prawa i zasad Kinderdorp no i żebyście byli gotowi do działania jak dzieci są na miejscu. Oni tego jednak nie zrozumieli. Jak to Polacy – schlali się pierwszego wieczora i w poniedziałek jeszcze podczas oficjalnego otwarcia musiałem latać i szukać ich w kempingach. Ich dzieciaki stoją same w tłumie holenderskich bachorów a im się nie chce ruszyć dupy, bo mają mega-kaca. Wkurzyłem się po raz pierwszy, ale głosu nie podniosłem. To byłaby oznaka mojej słabości, a ja mam być autorytetem i kontrolować sytuację!
Tak w ogóle to otwarcie zostało przesunięte o 2 godziny. O 10 bowiem tak lało, że my mieliśmy nadzieję, że odwołany zostanie cały dzień. Ale Holender nie jest taki, coby dnia nie odwołał. Kazali dzieciom przyjść na 12. Do tego czasu my zajmowaliśmy się większością polskich bachorów w namiocie z farbkami i kredkami. Nie było jednak tak źle.
Potem oficjalne otwarcie i śmieszny występ kilku wolontariuszy. W tym dwóch ślicznych chłopców. Jeden z nich był Alibabą (ciemna karnacja, czarne włoski, szczuplutki, śliczny – uroda Włocha) a drugi Tarzanem (niebieskooki blondynek bez włoska na klatce piersiowej, z fantazyjną fryzurą godną pedalskiego fryzjera). Co popatrzyłem, to moje. Potem ruszyliśmy do pracy. Zaczęło się budowanie domków z drewnianych palet. Ja miałem to szczęście, że kierowcy autobusu, nudząc się za bardzo, przyszli do mnie i pomogli moim dzieciakom w budowie. Dzięki temu wprowadziliśmy nową jakość – dom, w którym można stać wyprostowanym a nie trzeba śmigać na czworaka.
Wszystko miło i pięknie, a o 16 dzieci już nie było. O tej porze podawana jest zupa zwana lunchem, ale my nigdy nie braliśmy w niej udziału. Od razu rzucaliśmy się do pobliskiego Sportcenter, gdzie mogliśmy się wykąpać i zmyć z siebie wszystko. Co prawda prysznice czynne aż do 21, ale… Holendrzy to dziwny naród, który lubi kąpać się nago grupowo. My nie. Więc szliśmy wtedy, kiedy ludzi jest najmniej i zawsze korzystaliśmy z jednej z dwóch zamykanych kabin.
Wieczór zapowiadał się ciekawie, bo moją kolejną ofiarą został Willem-Jan. Zabicie go okazało się banalnie proste. Poszedłem wraz z Michałem (jeden z opiekunów polskich) za nim, gdy szedł do kampingu. Gdy wyszedł, zapytałem czy to on jest Willem-Jan. Oczywiście znałem odpowiedź, ale musiałem go jakoś zatrzymać. Potwierdził więc tylko to, co było dla mnie oczywiste i wtedy cmoknąłem go w policzek. Kolejny zabity.
Polacy zaś tego wieczoru przetoczyli ofensywę pod tytułem „jedźmy jutro do Amsterdamu”. Owszem, mogliśmy, bo mieliśmy zapas kilometrów do wyjeżdżenia. Pojawiło się jednak kilka „ale”. Wyjechać musielibyśmy, gdy dzieci pójdą do domów, czyli najwcześniej o 17. Wrócić też musielibyśmy dość szybko, bo przecież nie o 1 w nocy. To był pierwszy argument na „nie”. Drugim było zachowanie Polaków – sam fakt, że nie ruszyli dup na otwarcie już ich dyskredytował. Postanowiłem, że nie pojedziemy.
Oj, ciężko było im to przeżyć, ale… nie zależało mi na ich sympatii tylko na tym, żeby spełniali swoje zadanie.

wtorek, 17 sierpnia

Słoneczna, piękna pogoda sprawiła, że budowanie domków szło nam świetnie i szybko. Byliśmy jednymi z pierwszych, którzy ukończyli swoje budowle. Potem wzięliśmy się za duperele – taras, krzesełko, stoliki, ławeczki… Ot, zajmowanie się czymś dla wypełnienia czasu. Dzieciaki co prawda trochę się rozleniwiły, ale już ja potrafię zmobilizować je do roboty!
To właśnie dziś po odejściu dzieci mieliśmy jedyną okazję jechać do Amsterdamu. Sami Holendrzy zaś podeszli do mnie i pytali czy nie chcemy jechać, bo oni nam to odradzają. Mieli rację co do tego, że miasto najlepiej wygląda nocą – a na zobaczenie tego nie mieliśmy szans. Jesteśmy w trakcie planowania wymiany międzynarodowej i wtedy na 100% udamy się do Amsterdamu nocą. Warto poczekać.
Drugie spięcie z grupą… Dwie dziewczyny – Paulina i Kaśka były oblegiwane przez tłumy adoratorów z dwoma chłopakami na czele. Oczywiście śmialiśmy się z tego cały czas, ale w pewnym momencie Kaśka podchodzi i mówi, że ona nie chce, żebym ja się z niej śmiał i robił dziwkę… Ej, no zaraz. Nie śmieję się z niej tylko z tych chłopaków a po drugie – gdybym twierdził, że jest dziwką to bym jej to w twarz powiedział. Nie trzymam takich rzeczy dla siebie. A poza tym mam głęboko w dupie co ona robi wieczorami. Jak dla mnie to może sypiać z kim chce, ile razy chce i gdzie chce. Mam to gdzieś.
Za to ja wiele bym dał, żeby mnie ktoś przeleciał. Tego wieczora moja napalenie sięga zenitu. W ciągu dnia mogłem popatrzeć na moich chłopców bez koszulek. Wieczorem więc szalałem, podążając za nimi wzrokiem. Było ich 4… no, może 5. Takich facetów, którym mógłbym się oddać na miejscu. No co? Jestem tylko człowiekiem, a do tego mam słabość do niebieskookich blondynów. Dwaj najfajniejsi byli poza moim zasięgiem, ale z pozostałymi rozmawiałem całkiem sypmatycznie. Trwała wciąż gra w zabijanie. Miałem na karteczce imię jakiejś kobiety. Ale poradziłem sobie z tym – poszedłem na wymianę do Marie-Antoinette. Dostałem imię Bram. Och, tak!
Kolejny superprzystojny Holender! Moje szczęście znów nie miało granic. Złapałem go w kiblu tradycyjnym pytaniem: „Is your name Bram?” i zabiłem pocałunkiem w policzek. Och, jak miło było! Pogadaliśmy potem chwilę, ale z nimi to często jest tak, że jak są po kilku piwach, to nawiązują konwersację. Gorzej jest następnego dnia na trzeźwo – wtedy nie są już tak śmiali.
Pod sam koniec wieczornego ogniska, które zawsze trwało do 2, pogadałem z jeszcze jednym przystojniakiem. Okazało się, że niedostępny do tej pory facet ma na imię Tomas i że zna polskie słowa. „Kurwa mać, dzień dobry, na zdrowie” i kilka innych. Szkoda, że zgadaliśmy się tak późno… Następnego dnia już straciliśmy kontakt.

środa, 18 sierpnia

Nie ukrywam – modliliśmy się o deszcz. Ja i Iwona przede wszystkim. W 14letniej historii tej imprezy tylko kilka razy trzeciego dnia nie padało. Niestety, tym razem było inaczej. Do 16 dzieci ozdabiały swoje domki, a my przykrywaliśmy je folią. O 18:30 przybyli na teren Kinderdorp rodzice. Oglądali, podziwiali, poprawiali, wbijali gwoździe, sprawdzali bezpieczeństwo… tak jak co roku. O 21:00 musieli już pójść. I wtedy ja znów zaznałem rozkoszy oglądania moich ulubionych mężczyzn bez koszulki. Poszliśmy bowiem na basen. Ja oczywiście do wody nie wszedłem, ale mogłem popatrzeć na tych, którzy to zrobili.
Potem o 22:00 pochód z pochodniami. Ślicznie to wygląda, jak 650 świateł trzymanych przez dzieci mknie przez ulice trzech wiosek. Oczywiście dzieci są już zmęczone po zajęciach, które mieli wcześniej, ten marsz dodatkowo robi swoje. Wszystko po to, by śpiąc w swoich domkach-budowlach zasnęły jak najszybciej.
To jedyny wieczór gdy nie ma chlania piwa i ogniska. Są dzieci. I znów nie wszyscy Polacy mogli to zrozumieć…

czwartek, 19 sierpnia

Od 1 w nocy ma być cisza. Nie ma jej oczywiście. Ja postanowiłem siedzieć z polskimi dziećmi conajmniej do czasu, gdy usną. Siedziałem dużo dłużej. Spać położyłem się w momencie, gdy pierwsze bachory już się budziły. Spałem jakieś 2 godzinki.
Potem najtrudniejsza część dnia – burzenie Kinderdorp. A wiatr tego dnia był niesamowity. Jak się potem okazało – miał dziesięć stopni w skalie Beauforta. Dobrze, że to ląd a nie morze. Prawie nas zdmuchiwało. Palety, które nosić musiały po 2 osoby wiatr przenosił od czasu do czasu zrzucając kupki z rozwalnonych domków. Potem zaczęło lać. Ale to też nie koniec. Ogromny namiot cyrkowy został prawie podniesiony przez podmuchy. Holendrzy wbili co prawda ogromne metalowe pręty w jego podstawie, ale… to nic nie dało. Poszedłem spać w ciągu dnia. Wstałem po 2 godzinach a namiotu już nie było. Postanowili go złożyć, żeby on sam im się nie złożył…
Wieczorem odbywa się pożegnalne barbeque. Odbyłoby się w namiocie, ale… namiotu już nie ma. A więc do remizy strażackiej. Ale takiej remizy to moje oczy jeszcze nie widziały. Full wypas. Nawet klimatyzacja była…
W trakcie tej posiadówy Kaśka powiedziała w pewnym momencie słowa, które mi się spodobały – „czas do domu”. I miała rację.
Kilka dni latałem za przystojnymi Holendrami licząc na to, że któryś z nich nagle podejdzie do mnie, pocałuje i zaprowadzi do swojego namiotu. Tak, wiem że to niskie. Ale tak było. Nie wyprę się tego, że na to miałem największą ochotę. Ale nic takiego się nie stało.
Czas nadszedł na zakończenie tego miłego snu, jakim był wyjazd do Holandii. Tego snu, w którym są dziesiątki miłych, przystojnych facetów. Czas wrócić do Polski i rzeczywistości. Na co mi noce z przystojnymi facetami, skoro czas zacząć układać sobie życie w Polsce. Życie na stałe. Tak poczułem w tamtym momencie. I zacząłem się powoli żegnać z widokiem tych chłopców. Obejrzałem ich po raz ostatni, podałem rękę tym, którzy ze mną utrzymywali kontakt. Obiecałem Parówowi Drugiemu, że wrócę za rok, więc nie mam wyjścia. Znowu będę śnił o nich.
Czas do domu.

piątek, 20 sierpnia

Podróż zaczęła się o 8:45 w strugach deszczu. Trwała ponad 13 godzin. Spałem przez większość tego czasu. Nie to, żebym potrzebował, bo byłem wyspany, ale… nie chciało mi się tyle czekać. Do domku dotarłem około 23.

Teraz jestem w Polsce. Dziś jadę do Rewala. Ponoć nie dzieje się tam dobrze, ale zaraz wszystko sie okaże. 14:50 mam autobus. Trochę jestem już zmęczony podróżowaniem, ale… to ostatni wyjazd w te wakacje. Wracam za tydzień… Do zobaczenia wtedy.

Wypowiedz się! Skomentuj!