Środa to jak zwykle dzień wielkiej roboty. Po pierwsze – dziś najpóźniej w nocy muszę podesłać teksty do wydawcy. Co też udało mi się zrobić. Napisałem jakieś 7, z czego z 3 jestem jako tako zadowolony (samokrytyka?), no ale tak to jest, jak się człowiek zajmuje duperelami w gazecie.
Bo to jest tak, że są teksty, które prawie wszyscy czytają – dotyczące jakiś przekrętów władzy, czy budowy nowego mostu. Coś, co dotyczy wszystkich. Ale jest też mnóstwo artykułów, które czyta nieliczna grupa. Mowa oczywiście o prasie lokalnej. Np. jakieś występy dzieci, czy inne imprezy tego typu. Nie mówiąc o relacjach z koncertów czy zapowiedziach takich wydarzeń. Ludzie lubią czytać o sobie. Dlatego relację z przedstawienia jakiejś szkoły przeczytają przede wszystkim rodzice tychże akorów, którzy w tym brali udział. Może nawet sami uczestnicy, żeby zobaczyć co tam napisano… I niewiele osób więcej. Ale właśnia na tych kilku, którzy przeczytają – żeruje gazeta. To oni podnoszą sprzedaż. Fakt, że są niestali – kupią raz i po wszystkim. Ale następnym razem będzie inna impreza i kto inny kupi, potem znów kto inny i tak w kółko się to jakoś kręci.

No i właśnie na takim przedstawieniu byłem tego dnia. W Gimnazjum uczniowie klas III robili spektakl dla rodziców na pożegnanie szkoły. Ot, taka miła uroczystość. A sam spektakl… no cóż… scenariusz udany. Pomijam kwestie wykonania, bo to amatorka, ale były ze dwie osoby wyróżniające się. Ale sama forma… dziecinna. No jak uczniowie podstawówki, a nie ludzie, którzy w starym systemie byliby już od roku licealistami.
Więc czyja to wina? Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że… nauczyciela. Bo to oni są dziecinni i infantylni. Oni nie mają zielonego pojęcia o sztuce, bo nie mają z nią kontaktu. Ostatni raz mieli pewno w swojej szkole średniej a potem pustka. Więc zatrzymali się na tym poziomie.
Uczą nas analfabeci, kalecy społeczni niewrażliwi na sztukę.
Pocieszające.

Byłem też u Iwony w domu! Ha! Bo oczywiście moja bystra blond-dziewczyna nie wzięła z domu jednej z prac niezbędnych do zaliczenia roku. Nie dosyć, że miałem pójść i pracować z jej GRATEM (Iwona… wiesz, że to prawda…), to jeszcze miałem ściągnąć z sieci program PowerArchiver (żeby spakować plik do ZIP i podzielić na kilka plików), potem wysłać.
Wkurwiłem się na jej modem (który nota bene jest moim modemem) i w trakcie stwierdziłem, że czekanie pół godziny, aż on ściągnie dwuipółmegowy program, żeby potem wysłać 6,5 MB plików jest bez sensu. Postanowiłem, że ściągnę to w domu, przyniosę do niej, spakuje tą pracę, przegram na dyskietki, z domu zaś wyślę do niej.
Ale to dopiero jutro :)

Czwartek jest spokojniejszy o tyle, że nie muszę już pisać tekstów. Ale samej pracy to nie koniec. Od rana byłem na I Gminnym Przegądzie Szkolnych Form Teatalnych… Tak, pasjonujące. Choć przyznam, że niektóre spektakle były nawet urocze. Miłe to, że dzieci chcą grać. Najśmieszniej jest, kiedy któreś z nich mówi, a połowa pozostałych rusza ustami, jakby mówiła dokładnie to samo, bo znają nie tylko swoją rolę, ale cały tekst na pamięć :)

„Niestety” na całym nie mogłem być, bo o 12:00 miałem ogłoszenie wyników z matury pisemnej z polskiego. Nie miałem zvyt wielkiego stresu, bo raczej pewien byłem, że mieć będę conajmniej 5. Przewidywania były słuszne. Mam 5.
Ale oczywiście zrobiłem scenę. Na początku Dyrektor B zapytał czy ktoś życzy sobie, żeby jego ocena była niejawna zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych. Oczywiście, że sobie życzyłem!
A że były oceny czytane od najniższej do najwyższej, a osoba przede mną miała 5, a następna po mnie 6, to nikt nie wiedział, co ja mam. Lubię to :)
W domu nawet nie chciałem babci powiedzieć. Bo babacia powie cioci K (babcia->ciocia), ciocia powie swojej córce, która jest moją kuzynką (ciocia->kuzynka), a która to chodzi do mojej szkoły też do klasy maturalnej. A jak kuzynka będzie wiedziała, to wszyscy będą wiedzieć (ja->babcia->ciocia->kuzynka->wszyscy). Nie powiedziałem babci w końcu :)
Ale na pewno mama to zrobiła ;)

Aha! I schudłem kolejny kilogram! To już w sumie 5,5! Jestem za półmetkiem! :) Nie myślałem, że to będzie tak proste.
A żeby wspomóc swoje odchudzanie, kupiłem sobie tabletki na… sranie :) Bo ja mam niewyregulowany system trawienny i w ten sposób mam zamiar się tym trochę podreperować.

Wieczorem byłem w kinie na filmie „Inwazja barbarzyńców”. Niezwykły to film (kandayjski?) o umierającym na raka facecie. Ale tak naprawdę to ten film jest o wielu innych rzeczach. O radości życia, o strachu przed śmiercią, o eutanazji, o narkotykach, o miłości rodzicielskiej, o wybaczaniu, o przyjaźni, o kupowaniu wszystkich… O życiu możnaby powiedzieć :)
Szkoda, że się bardziej nie wzruszyłem. Miałem nadzieję (i chyba ochotę) się popłakać. No, ale nie wyszło.

Dziś za to byłem na próbie chóru. A że byłem sam… to pogadałem sobie z dyrygentem. Chór ma wyjazd w czerwcu do Strasburga (nie, nie tego), ale ja jestem wtedy w Wawie i mam egzaminy. Wielka szkoda, bo chciałem pośpiewać. No, ale 4 czerwca na zakończenie roku na pewno pośpiewam. I to już plus.

Byłem też dziś w lumpeksie! Pierwszy raz od… 7 lat? Kaśka K i Anka R szły, więc… też poszedłem (wcześniej kupiłem sobie w końcu nowy Veet!!! Mam się czym depilować!). Po drodze skusiłem się na coś strasznego… Ale… zrobiłem to!
Zjadłem loda.
Ale takiego malutkiego z automatu! Za złotówkę! Naprawdę mały był. Ja wiem, że to dużo kalorii… za to już obiadu prawie w domu nie jadłem.
A potem w lumpeksie… szał! Co chwilę różowe rzeczy znajdywaliśmy :) Ale tak autentycznie to przymierzyłem jeansową katanę czarną (śliczna, ale gdyby była większa…) i dwie pary spodni – jedne takie z cyklu „żartobliwe” na pedalską imprezę, a drugie – fajnie wycierane jeansy. Za małe :( I jak tu nie chudnąć?!

Wieczorem poszedłem na koncert chórów z Chin i Węgier. Był w kościele organizowany. Naprawdę fajne te chińskie dzieci. Bardzo przyjemne utwory – taka zabawa dźwiękiem. Lekkie, zwiewne, nie-posępne – takie, jak powinno być.

No a jutro do męża jadę! Oczywiście po tym, jak rano zdam maturę z angielskiego. W międzyczasie mam zamiar do Iwony wpaść. Ale w Szczecinie nie idziemy na imprezę. Przemek nie może, bo w niedzielę na rano do pracy. Na chwilę nie opłaca nam się do Arca iść, bo 8 zł za wstęp. Więc wymyśliłem, że pójdziemy gdzieś na miasto (romantyczna kolacja?) a potem do niego do domu. Ja pojadę rano do domku, a on do pracy pójdzie. Tak, to mój pomysł. Od razu widać, że dobry, nie?

Wypowiedz się! Skomentuj!