Minie 1000 godzin mojej samotności. Teraz zbliża się 22:00 i od 993 godzin jestem sam.
To dość dziwne odkrycie. Nie to, że jestem sam, tylko że to już tysiąc godzin. Znalazłem definicję słownikową tysiąca.
Tysiąc – liczebnik główny oznaczający liczbę 1000.
1000 to 10 do sześcianu. To dużo. Ponad 41 dni. Więcej niż ma Wielki Post czy Adwent… Więcej niż najdłuższy miesiąc. Do matury mam niewiele więcej, bo 47 dni. Tysiąc to dziesięc setek albo sto dziesiątek. W mojej szkole nie ma tylu uczniów. Moje życie nie liczy jeszcze nawet tysiąca miesięcy. A to tysiąc godzin samotności.

Po co o tym piszę? Bo jakoś nadal na mnie działa piosenka Pink, która jest teraz na tle bloga. Słucham jej i… na nowo przypominam sobie wszystko. Momenty, słowa, gesty, chwile…
Przede wszystkim tę pamiętną chwilę 993 godziny temu. Każde słowo, każdy moment.
To, co powiedział. Ciszę z mojej strony.
Potem poszedł do toalety. A ja siedziałem. Chciałem krzyczeć, wrzeszczeć…
Nie chciałem wyjść. Wiedziałem, że to ostatnie chwile. Chciałem się nim nacieszyć. Napatrzeć chyba. Wiedziałem, jak będzie potem – że będzie mnie unikał, nie będzie chciał rozmawiać. Że będzie chciał pokazać swoją niezależność. Na tyle udało mi się go poznać.
Ciekawe, jakiej reakcji się spodziwał. Ale na pewno nie takiej, jaką dostał. Dużo milczałem, zadawałem trudne pytania.
Chciałem wiedzieć kim oni byli. Czy chciałem wiedzieć dlaczego? Chyba bałem się odpowiedzi na to pytanie. To dziwne, dowiedzieć się czemu jest się tym gorszym.

To nie jest tak, że mam mu to za złe. Nie mam prawa. Nie mam prawa go oceniać, tak jak nie mam prawa oceniać nikogo.
Co czuję teraz, po tych 993 godzinach? Czuję żal za minionymi chwilami i smutek, że się skończyło. Szkoda.
Nie potrafiłem nawet znaleźć sobie „środka zastępczego”. Mam na myśli przygodne kontakty. Nawet to mi nie wyszło. Pogrążyłem się w pracy. Dawno nie miałem tak zapracowanych 993 godzin. Żeby nie myśleć, nie zastanawiać się, nie wspominać… Po co rozdrapywać tamten ból?

Nawet mi się to udawało. Poza tymi kilkoma chwilami, kiedy o nim myślałem, kiedy on się odzywał albo kiedy pytałem o niego Iwonę i Igę. Za każdym razem spodziwałem się odpowiedzi: „znalazł sobie kogoś”. To by mi ułatwiło trochę sprawę. Mógłbym w głębi duszy powiedzieć sobie – o, znudził się jeden i ma drugiego. Ale ani razu nie usłyszałem tej odpowiedzi. Bo z drugiej strony bałem się jej an tyle, że nie zadałem tego pytania wprost. Nigdy nie zapytałem o to ani Iwony, ani Igi ani jego samego.

Na codzień nie myślę już o nim. Tak było przez pierwsze kilka(naście) dni. Teraz jest inaczej. Nie męczy mnie już świadomość braku. Mam to uczucie, tylko kiedy sobie o nim przypominam – gdy dzwoni, SMSuje, rozmawiam o nim z kimś, słucham „Oczu szeroko zamkniętych”, oglądam film o wielkiej miłości…
Bo on mnie nie kochał. Nie mógł, prawda? Miłość przecież się nie kończy „ot, tak”. Przecież ja też miałem chwile, kiedy mogłem skorzystać i nikt by się nigdy nie dowiedział. Ale miłość to zaufanie i szczerość. A na pewno w związku na odległość. Ja wiem, że niektórzy twierdzą, że takie związki nie mają szans. Ale ja się nie zgadzam. Tradycyjnie już zresztą. Kaśka K powiedziałaby, że nie uczę się na swoich błędach. No więc nie, nie uczę się.

Jedną z ostatnich blotek zakończyłem pytaniem „czy ja go kochałem? czy ja go kocham?”
I wiesz co? Już znam odpowiedź.

Tak, Piotrze.

Wypowiedz się! Skomentuj!