Niektóre media LGBTQ z radością donoszą, że w sklepach wybranych sieci w Polsce znaleźć można kartki walentynkowe z tęczą albo napisem o równej miłości. A mnie te kartki wkurwiają.

fot. Andrzej/Queer.pl
fot. Andrzej/Queer.pl

Nie dlatego, że mam coś przeciwko walentynkom. Święto, jak święto – ani mi nie przeszkadza, ani mnie jakoś nie podnieca specjalnie. I nie dlatego, że ja nie mam komu takiej kartki dać i jestem przez to zgorzkniała. (Mam komu dać! Dziś mija 5 lat od dnia, gdy wyznałam miłość Kubutkowi!) Kartki wkurwiają mnie dlatego, że są przykładem pink washingu a my dajemy się na to nabrać.

Niektóre serwisy piszą, że to super, że sklepy dostrzegają, że miłość może być też jednopłciowa i w ogóle ekstra, czad i szał. Ja wiem, że w rzeczywistości takiej jak polska, cieszy nas nawet jak tęcza się na niebie po deszczu pojawi, bo generalnie jest bardzo chujowo. Wiem, rozumiem. Ale nie dajmy się zwariować.

Pink washing to taka strategia, która wykorzystuje pozorną otwartość dla środowiska LGBTQ tylko dla własnej korzyści.

Historycznie termin ten odnosił się do firm, które mówiły, że wspierają kampanie walki z rakiem (różowa wstążka od lat jest symbolem tego ruchu) a tak naprawdę chciały po prostu zarobić więcej. Mówiły na przykład: kup nasz produkt a przekażemy 1 procent/1 dolara/cokolwiek na walkę z rakiem. I przekazywały. Ale nie mówiły np. o tym, że przekażą tylko maksymalnie pewną kwotę i że po przekroczeniu tego limitu wcale nie wspieracie kampanii. Albo o tym, że wpłacą te pieniądze na własną fundację korporacyjną, która nie wiadomo co z nimi zrobi. Mówiąc krótko: firmy zarabiały na chorobie i po prostu robiły sobie marketing i dobry pr.

Dziś termin ten używany jest także (a może przede wszystkim) w kontekście różowych pieniędzy i środowiska LGBT. Z jednej strony mówi się o pink washingu, gdy jakaś firma/organizacja/państwo chce przykryć swoje nieprawidłowe zachowania i działania względem innej grupy wykluczonej i podkreśla, że jest super, bo wspiera przecież środowiska LGBT, więc nie ma o czym gadać. Ale w kontekście kartek walentynkowych chodzi o coś innego.

Chodzi o to, że firma, która wcale nie robi nic w kontekście wspierania środowisk LGBT, nagle wypuszcza kartkę, bo chce po prostu zarobić, udając, że jest super, inkluzywna i w ogóle mega.

Nie dajmy się na to nabrać! Nie wspierajmy firm, które chcą perfidnie wykorzystać to, że żyjemy w homofobicznym kraju i rzucenie nam czegokolwiek sprawia, że wydajemy u nich pieniądze.

Jeśli firma chce naprawdę pokazać, że wspiera działania na rzecz osób LGBT, to powinna podejmować autentycznie działania w tym kierunku. Jakie?

  1. Może wdrożyć politykę antydyskryminacyjną u siebie i szkolić pracowniczki_ków w zakresie równego traktowania.
  2. Może wspierać organizacje pozarządowe, które działają na rzecz równości i które potrafią zmieniać świat w tej materii.
  3. Może też sama zrobić kampanię, w której opowie się za równością i inkluzywnością – i wyjść z tą kampanią do ludzi.

Dopiero taka firma i taka marka jest warta naszych różowych pieniędzy. Bo dopiero taka firma naprawdę wspiera inkluzywność i nie oszukuje nas swoimi tęczowymi produktami.

Tak jak nie kupujemy produktów firm, które w procesie produkcji wykorzystują nielegalną pracę dzieci, ani tych, które wycinają lasy deszczowe – tak nie kupujmy też tych, które nie wspierają równości osób LGBT a chcą trafić ze swoim przekazem właśnie do nas.

* * *

Żeby nie było: nie wiem, czy producent tej akurat konkretnej marki nie wspiera środowiska LGBT. Zakładam jednak, że nie, bowiem nadal bardzo nieliczne firmy to robią. A ponieważ zajmuję się tym tematem, to pewno wiedziałabym jako pierwsza, że coś takiego ma miejsce.

Nie jest też moim celem zniechęcanie Was do zakupu tej konkretnej kartki. Chcę po prostu, żebyśmy zwracali uwagę na to, co kupujemy i dokąd wędrują nasze pieniądze. Wspierajmy tych, którzy są tego warci.

Wypowiedz się! Skomentuj!