„Nowe Przymierze” to seria 35 spersonalizowanych Nowych Testamentów, kierowanych do konkretnej osoby. Jedną z tych osób jestem ja.

Zaskoczę was ale kiedyś religia była dla mnie ważnym elementem mojego życia. Na pewno na przestrzeni kilkunastu lat, gdy istnieje ten blog, pisałam o tym. Ale dziś chcę przypomnieć dlaczego tak a nie inaczej wygląda moja relacja z bóstwem.

Kartka z katalogu wystawy
Kartka z katalogu wystawy

Zacznę może od samego projektu „Nowe Przymierze”. Zaprosiła mnie do niego Ola, z którą poznałam się kopę lat temu gdzieś-tam na jakiejś imprezie. Nie jesteśmy jakoś szczególnie bliskimi znajomymi. Au contraire, widujemy się tylko przypadkiem, kilka razy w roku maksymalnie.

Autorka projektu, Aleksandra Tubielewicz, tak pisze o swoim pomyśle:

Wierzę że treści Pisma są aktualne w dzisiejszym świecie. Jestem przekonana ze Bóg przemawia do nas po imieniu, tak samo dzisiaj, jak i setki lat temu. Projekt personalizowanych Nowych Przymierz jest prostym przekazem tej myśli, celnie osadzonym w języku współczesnej kultury.

Ola skończyła studia na Wydziale Grafiki ASP w Warszawie. Jest współzałożycielką Stowarzyszenia Twórców Grafiki Artystycznej KISSPRINT. Członkini komitetu organizacyjnego Międzynarodowego Triennale Grafiki IMPRINT (od 2013). W 2014 otrzymała stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz stypendium Prezydenta m.st. Warszawy. Zajmuje się grafiką artystyczną, tworzeniem przestrzeni wystawowych i instalacji. Aktualnie prowadzi wraz z Adamem Zdrodowskim zajęcia na Wydziale Grafiki warszawskiej ASP. Zna się więc na rzeczy.

Jak łatwo się domyślić, Ola jest osobą wierzącą. Tak, jak kiedyś byłam i ja.

Wszystko zaczęło się chyba w szkole podstawowej. Pamiętam, że trafiłam wówczas na wyjątkowego katechetę – księdza Zbyszka. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że to był bardzo przystojny facet (wówczas nie zauważałam tego i nie miało to dla mnie znaczenia). Ba! Był bardzo drwaloseksualny, więc wpisywałby się dziś w kanon męskiej urody idealnie. Ale miał dar rozmawiania z dzieciakami. Naprawdę do nas trafiał. Nie pouczał, nie moralizował, nie kazał czytać nudnych tekstów. Zamiast tego pokazał nam wiarę katolicką jako bardzo franciszkańską, pogodną, radosną i otwartą wspólnotowość. Szkoda, że – zgodnie z tradycją – nie mógł zabawić u nas w parafii na długo. Potem musiał wyjechać do kolejnego miasta.

Kolejną ważną osobą w moim rozwoju religijnym była pani Sylwia. Czyli katechetka, na którą trafiłam nieco później. Panna, młoda i nieco za spokojna. Miała jednak fajne i ciekawe pomysły – potrafiła w klasach znaleźć kilka osób, które autentycznie chciały zaangażować się w jej projekty. Pamiętam, jak któregoś razu – jeszcze przed rozpoczęciem liceum – wymyśliła, że na Wielki Post chce ozdobić salę religijną w szkole małymi, drewnianymi krzyżami ze śladami krwi. I pamiętam też, jak w cztery, może pięć osób robiliśmy te krzyże. Najpierw razem z nią poszliśmy do lasu znaleźć patyki, potem związywaliśmy te krzyże a na koniec kropiliśmy je czerwoną farbą. Po lekcjach, oczywiście. Z własnej, nieprzymuszonej woli.

To właśnie także dzięki pani Sylwii dołączyłam do stworzonej przez nią grupy pantomimicznej. Tak, tak – na mszach (zamiast kazania) lub po mszach w różnych kościołach na Pomorzu Zachodnim prezentowaliśmy mini-sztuki. Mogłam mieć wówczas z 15, może 16 lat. To był też moment, gdy zaczynałam odkrywać, że chyba jednak nie jestem hetero.

Więcej wartościowych ludzi wiary w swoim młodym życiu nie spotkałam. Moja babcia, jak to babcie mają w zwyczaju, jest osobą mocno praktykującą. Czy wierzącą to inna sprawa. Dziś wiem, jak dalekie bywają jej poglądy i opinie od oficjalnej wykładni kościoła. Wiele razy też – jeszcze jako gówniarz – męczyłam ją pytaniami z Katechizmu Kościoła Katolickiego, na które znałam odpowiedź, a o których wiedziałam, że ją rozczarują (bo uważa inaczej). Plusem babci było to, że od małego mogłam chodzić na różne msze i liturgie bez problemu.

A kochałam najbardziej (i chyba nadal kocham!) liturgię Triduum Paschalnego – czyli Wielki Czwartek, Wielki Piątek i Wielką Sobotę. Jeśli nie mieliście nigdy okazji zobaczyć, to idźcie. To wyjątkowo naładowane emocjami, symbolami i mistycyzmem doświadczenie. Nie trzeba być osobą wierzącą, by to zauważyć i poczuć.

Do kościoła z własnej woli chodziłam co tydzień. Plus dodatkowo jakieś drogi krzyżowe, roraty (do dziś uwielbiam pieśni roratnie!). Bo chciałam, nikt mnie nie zmuszał. Moja mama nie była jakoś bardzo religijna (trochę się to zmieniło w ostatnich latach), nie pchała mnie do niczego (no, poza sakramentami, które MUSIAŁY być zaliczone – jak to w małych miastach bywa). Aż nagle wszystko się skończyło.

Dlaczego?

Nie ma chyba jednego powodu. Bez wątpienia nie bez znaczenia był przyjazd do Warszawy i zachłyśnięcie się nowymi możliwościami, nowymi drogami, nowymi sposobami gospodarowania czasem. Ale nie tylko to. To także moment w moim życiu, gdy zaczynam rozumieć, jak odmienne od oficjalnego nauczania kościoła jest to, co dzieje się w kościołach. Zaczynam ogarniać, że przesłanie miłości, które kierował do wszystkich Jezus, ma się nijak do tego, co widać na co dzień. Na ulicach zapełnionych w 90% przez katolików nienawiść, złość, zło i różne fobie są wszechobecne.

Potem dochodzi do tego odkrycie postmodernizmu. Wiecie, cały ten upadek wielkich narracji i tak dalej. Zaczynam rozumieć, czym jest religia (każda!) w dziejach Zachodu (a przynajmniej poznaję jedną z nowych dla mnie teorii na ten temat). A potem, im bardziej dumną osobą LGBTQIA jestem, tym bardziej widzę, że nie ma dla mnie miejsca w kościele.

Inna sprawa jest taka, że chyba jakoś umarła we mnie naturalnie potrzeba absolutu. Kościół instytucjonalny powinien być raczej formalizacją pewnej wewnętrznej potrzeby poszukiwania sensu, boskości, nieskończoności. Skoro przestałam odczuwać tę potrzebę, to i kościół przestał już spełniać jakiekolwiek funkcje użyteczne dla mnie. I tak zakończyła się moja przygoda z katolicyzmem.

Myślałam na którymś etapie swojego życia o przejściu „na inną stronę” – o poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o sens istnienia w innych religiach czy systemach filozoficznych ale… straciły owe poszukiwania sens właśnie w tym momencie, w którym przestałam zadawać pytanie o absolut.

W co wierzę dzisiaj? W nic. Nie sądzę, żeby ludzkie istnienie miało jakieś szczególne znaczenie i sens. Nie uważam też, że jesteśmy wyjątkami – we wszechświecie istnieją, jak mniemam, inteligentne formy życia. Po śmierci nie dzieje się z nami nic, umieram po prostu i znikamy. Nie ma rzeczy obiektywnie dobrych i obiektywnie złych ale na przestrzeni dziejów doszliśmy do pewnego konsensusu co do podstawowych zasad, których dziś już (raczej) nikt nie podważa. (Tak, tak, jestem relatywistką.) Uważam, że to, co należy robić w życiu, to próbować być szczęśliwym po swojemu, nie wkraczając przy tym w wolność innych osób do robienia tego samego. Sens naszego życia nadajemy sobie sami – wymyślając go każdego dnia na nowo i odpowiadając sobie na pytanie: po co właściwie mam dziś wstać z łóżka?

* * *

Czemu więc włączyłam się w projekt „Nowego Przymierza”? Powodów jest kilka.

Po pierwsze: trochę z sentymentu. Jednak kościół był dla mnie ważną przestrzenią przez wiele lat życia. Czasem np. dziwicie się, że do 18. roku życia nie piłam alkoholu. Ani kropli. A to dlatego, że podczas I komunii świętej składa się obietnicę, że do osiemnastki alkoholu się nie tknie. A że u mnie słowo droższe od pieniędzy oraz że jednak obiecałam to publicznie w kościele, to jednak trzymałam się tej obietnicy.

Po drugie: dlatego, że choć moja osobista droga z Nowym Testamentem się już rozeszła, to nadal chcę podkreślić, że nie dla wszystkich osób LGBTQIA musi tak być. Są wspólnoty i kościoły, gdzie akceptuje się osoby nieheteronormatywne i dla których Nowy Testament nie jest przeszkodą w byciu częścią chrześcijańskiej rodziny. Może też moje pojawienie się tam będzie jakimś przyczynkiem do dyskusji na ten temat.

No a po trzecie: druk, skład i łamanie oraz dobrze wydane publikacje to moja prywatna pasja. A ponieważ wiem, że to, co zrobi Ola będzie co najmniej ładne, to chętnie się w to włączę. I już nie mogę się doczekać momentu, w którym dotknę swój egzemplarz „Nowego Przymierza Jej Perfekcyjności”.

Wypowiedz się! Skomentuj!